ROZDZIAŁ ÓSMY

Tammy weszła do salonu i stanęła jak wryta. Ingrid nie było. Przed kominkiem stał tylko Mark, który na widok jej zdumienia uśmiechnął się zagadkowo.

– Czemu się śmiejesz? – zareagowała impulsywnie, ale natychmiast się zreflektowała. – To jest, dobry wieczór, Wasza Wysokość.

– Dobry wieczór pani. – Skłonił się z szacunkiem i nie było w tym ani śladu kpiny. Równie naturalnym gestem ujął jej dłoń i ucałował.

Tammy zmieszała się ogromnie. Ilu spotkała w życiu mężczyzn, którzy mieli zwyczaj całować damę w rękę? Ani jednego!

– Gdzie jest Ingrid? – Jej pytanie wypadło dość szorstko, ale był to niezamierzony efekt.

Uśmiech znikł z twarzy Marka.

– Pojechała do domu.

– Twojego?

– Swojego.

Z jednej strony ją to ucieszyło, a z drugiej…

– Pani Burchett miała więc rację. Skończyłeś z Ingrid, poszukasz następnej.

– Nic z tych rzeczy.

– Ach, czyli mogę spodziewać się jej powrotu?

– Czemu tak cię to interesuje?

– Ze względu na to. – Wskazała na długą suknię w kolorze czerwonego wina, którą miała na sobie. – Jeśli od tej pory jesteśmy tylko we dwoje, mogę spokojnie przychodzić na kolację w dżinsach.

Kąciki jego ust zadrgały podejrzanie.

– Dzięki za uznanie.

– Nie ma za co.

Nalał szampana do kieliszków.

– Nie rozumiem cię. Myślałem, że kobiety stroją się dla mężczyzn.

– Tylko wtedy, kiedy chcą się komuś spodobać – odparła i nagle poczuła, jakby przeszył ją prąd – to ich palce zetknęły się, gdy Mark podał jej kieliszek. Aby nie dać po sobie nic poznać, rzuciła z udawaną nonszalancją: – A mnie na tym nie zależy.

Czy aby naprawdę jej nie zależało? Czy nie chciała podobać się Markowi? Oczywiście, że nie! No… Może troszeczkę.

– Kobiety ubierają się często dla innych kobiet, oczywiście z zupełnie innych powodów – ciągnęła. – Chodzi o rywalizację, to prawie wojna. Moja matka i siostra celowały w tym, a ja tego nienawidziłam. Czy możemy już iść na ten suflet i kurczaka? Umieram z głodu.

Zaoferował jej ramię.

– Dlaczego zmieniłaś menu?

– Bo nie mam ochoty na przepiórki.

– Ja akurat je lubię.

– Skoro upierasz się, żebym tu rządziła, to będziesz jadł to, co ja chcę. Takie są konsekwencje.

– Zaprowadzasz rządy twardej ręki…

– Aha – przytaknęła wesoło, coraz bardziej ucieszona nieobecnością Ingrid.

Cóż to była za kolacja! Suflet z łososia, kurczak w maladze, tarta pigwowa, a na deser absolutnie niebiańskie bezy, dosłownie rozpływające się w ustach. Tammy nigdy nie próbowała takich pyszności. Tak przyrządzonego kurczaka mogłaby jeść nawet co wieczór i nieprędko by się jej znudził.

I to otoczenie… Ogromna jadalnia na kilkadziesiąt osób, pozłacane sztukaterie na ścianach i suficie, pąsowe draperie, marmurowy kominek, portrety dostojnych przodków, świece, kryształy, srebra, wyrafinowana kompozycja z kwiatów i owoców na rzeźbionym kredensie… Wszystko to mogło wywrzeć piorunujące wrażenie na kimś takim jak ona. Przeniosła spojrzenie na Marka i natychmiast pomyślała, że żaden splendor i bogactwo nie są w stanie wywrzeć na niej większego wrażenia niż ten mężczyzna. Wystarczało jedno jego spojrzenie, by wstrzymywała oddech. Zwłaszcza, gdy się uśmiechał…

Tak, jak teraz.

– O czym myślisz? – zagadnął.

– O tym, co się stało z tymi przepiórkami, które mieliśmy zjeść – skłamała na poczekaniu.

– Dlaczego?

– Bo lubię przepiórki. Nie w sensie kulinarnym. Lubię je żywe. Jak byłam mała, znalazłam jedną, a właściwie jednego, poranionego i bez skrzydła. Zaopiekowałam się nim, nazywałam go Piórek. Teraz mam do nich sentyment.

– Nie chcesz więc jeść krewnych Piórka?

– Wolałabym nie. Nawet jeśli ty miałbyś na to wielką ochotę.

Mark uśmiechnął się, odstawił filiżankę po kawie, podniósł się zza stołu i podszedł do Tammy, by odsunąć jej krzesło. Znowu nie wiedziała, jak się zachować. Nikt nigdy nie odsuwał jej krzesła, bo i po co? Skoro łazi po drzewach, to chyba potrafi bez pomocy wstać od stołu?

Nie mogła jednak zaprzeczyć, że ta właściwie absurdalna grzeczność była całkiem przyjemna… Nawet bardzo, ponieważ dzięki temu Mark znalazł się tuż przy niej. Jego dłoń niechcący musnęła jej nagie ramię, a suknia zaszeleściła, ocierając się o jego spodnie… Zrobiło się jej gorąco.

– Nie musisz myśleć o tym, na co ja miałbym ochotę – odparł. – Od jutra będziesz jadać sama, ja wracam do domu.

A ten znowu swoje! W jednej chwili ogarnęła ją zimna furia.

– W Australii nawet słowem nie zająknąłeś się na ten temat. Celowo wprowadziłeś mnie w błąd.

– Wcale nie. Planowałem zamieszkać tu z Henrym, ale wszystko się zmieniło.

– Co się zmieniło?

– Ty. – Przyglądał się jej z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Ty – powtórzył. – I ja.

– Nie rozumiem – szepnęła, próbując zyskać na czasie.

Myślała z największym trudem i ledwo oddychała, ponieważ Mark wciąż stał tuż przy niej.

– Sama powiedziałaś, że nie możesz mieszkać ze mną pod jednym dachem.

Niechże on się odsunie, bo ona naprawdę nie może się skupić na tym, o czym rozmawiają! Stał zdecydowanie za blisko!

– Bo to prawda. Potrzebuję własnej przestrzeni życiowej.

– Ja też!

– Idźmy więc na kompromis – zaproponowała. – Przerobię część mojego skrzydła zamku na własne, niezależne mieszkanie.

– Nie ma takiej potrzeby, bo i tak tu nie zostanę. Nie cierpię tego miejsca.

Chyba sobie kpił! I to miał być sensowny powód?

– I dlatego przerzucasz na mnie taką odpowiedzialność? Przyjechałam zajmować się Henrym, a nie jakimś zakichanym zamkiem w jakimś zakichanym królestwie!

– Księstwie.

Aż ją zatkało.

– No wiesz! Ja mówię o poważnych rzeczach, a ty się bawisz w niuanse znaczeniowe. – Stali twarzą w twarz, a dzielące ich powietrze zdawało się aż gęste od emocji.

– Skoro nie wprowadziłeś mnie w błąd i naprawdę zamierzałeś tu zamieszkać, to czemu nagle zmieniłeś zdanie? I skąd ten pośpiech? Czemu chcesz wyjeżdżać już jutro? O co w tym wszystkim chodzi?!

– O nic. Po prostu wracam do siebie.

Miała wrażenie, jakby rzucała grochem o ścianę. Upór Marka był równie silny jak niezrozumiały

– Przestań to w kółko powtarzać! Czemu tak bardzo chcesz uciec z tego zamku? Duchy tu są, czy jak?

– Nie bądź śmieszna. Nie boję się duchów.

– Więc czego się boisz?

Zacisnął zęby.

– Niczego – wycedził.

– Mark, w tym wszystkim nie ma nawet grama sensu! W Australii planowaliśmy to inaczej, a ty teraz nagle chcesz jak najszybciej stąd wyjechać. Dlaczego?

Ostatnie słowo zawisło w powietrzu. Wydawało się, jakby cały świat zamarł w bezruchu, czekając na odpowiedź Marka.

Dlaczego?

Nie wiedział, co powiedzieć, czuł się przyparty do muru. Tammy wytrąciła mu z ręki wszelkie racjonalne argumenty, a teraz patrzyła na niego błyszczącymi oczami. Jej skóra zaróżowiła się od emocji, pierś unosiła się w szybkim oddechu, ciemne loki opadały na nagie ramiona…

To było ponad jego siły.

Owszem, dal słowo, ale… Ale była zbyt piękna, zbyt niezwykła.

Chwycił ją w objęcia i pocałował.

Nie mógł w to uwierzyć. To się stało samo. I nie miało najmniejszego sensu.

A odkąd pożądanie kieruje się sensem lub logiką? Mark przyciągnął Tammy do siebie z żarliwą pasją, całował chciwie i nie dbał już o nic. Potrzebował jej tak jak powietrza. Była jego prawdziwym domem, jego sercem, jego życiem. Wszystkim.

A ona… A ona odpowiedziała na pocałunek! I to z taką samą namiętnością!

Mark nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Ta niezwykła kobieta pragnęła go również, otaczały go jej ramiona, jej wargi były gorące i stęsknione jego pieszczoty.

I nagle zrozumiał, że znalazł swoją drugą połowę. To właśnie jej brakowało mu do szczęścia. Właśnie jej – dzielnej, niezależnej, spontanicznej, bosej, dziko upartej. Właśnie jej – wrażliwej, oddanej Henry'emu, kruszącej pancerz, jaki otaczał jego poranione serce.

Przez całą kolację pragnął jej do szaleństwa. Gorzej. Pragnął jej przez cały dzień. A może to zaczęło się już dużo wcześniej? Może w samolocie? A może jeszcze w dalekiej Australii?

Przypomniał sobie jej uśmiech, gdy podniósł głowę i ujrzał ją wysoko, wśród gałęzi. Tak, to musiało zacząć się wtedy.

Nie przypuszczał, że ona też go pragnie, nie spodziewał się tak płomiennej reakcji. Tammy przylgnęła do niego całym ciałem, rozpalając w nim taki płomień pożądania, jakiego nie czuł jeszcze nigdy. Był jak odurzony.

Ich pocałunki stały się gorące, zachłanne, niecierpliwe. Dłonie Marka nie wiadomo jak i kiedy zsunęły się na ciepłe, krągłe piersi dziewczyny.

Och, Tammy, jęknął w myślach z zachwytem, a może nie tylko w myślach, może jęknął na głos, niczego nie był już pewien.

Poczuł, jak jej ruchliwe dłonie równie gorączkowo wyszarpują mu koszulę ze spodni, by móc bez przeszkód dotykać jego muskularnych pleców. Oszałamiała go świadomość, że ona również zachowywała się tak, jakby wreszcie znalazła swojego życiowego partnera. To niesamowite. Nie mógł w to uwierzyć. Teraz już nie było odwrotu, już nie miałby siły się wycofać. Przez cały ten dzień trzymał się mocno w karbach, powtarzając sobie, że jeszcze tylko jeden wieczór i uda mu się uciec przed pokusą. Ale wystarczył jeden jej dotyk, by uleciało całe opanowanie, a wypracowana przez lata żelazna samokontrola znikła bez śladu.

Serce waliło mu jak szalone, krew aż dudniła w uszach. Nie, to co innego… Przez dłuższą chwilę Mark nie mógł zrozumieć, co się dzieje, wreszcie do jego półprzytomnego umysłu przebiła się myśl, że to nie krew tak dudni, tylko ktoś puka do drzwi.

Nie był w stanie pojąć, jakim cudem udało mu się wypuścić Tammy z objęć i odsunąć na przyzwoitą odległość. Wymagało to niemal nadludzkiego wysiłku z jego strony. Czuł się tak, jakby ktoś wydarł mu pół serca.

W jej oczach mógł wyczytać dokładnie to samo.

– Tammy, ja…

– Wiem – wyszeptała z trudem i położyła doń na drżących ustach, jakby nie mogła uwierzyć w to, co się przed chwilą działo. – Wcale tego nie chciałeś.

– Nie, ja…

Ponownie rozległo się pukanie do drzwi. Mark odetchnął głęboko.

– Proszę!

Do jadalni zajrzała pani Burchett, wyraźnie zaciekawiona, czemu nie poproszono jej od razu. Jednak wystarczył jej jeden rzut oka na ich twarze, by domyślić się wszystkiego.

– Najmocniej przepraszam, nie chciałam przeszkadzać, ale nie mogę uspokoić panicza. – Ruchem głowy wskazała Henry'ego, którego trzymała na ręku. – Spał całe popołudnie, a niedawno przebudził się i zaczął płakać.

Buzia małego była mokra od łez. Wyciągnął rączki do Tam-my, która na ten widok przeżyła potężny wstrząs – kolejny w ciągu zaledwie kilku minut. Henry do tej pory nikogo nie rozpoznawał! Serce podskoczyło jej w piersi z radości.

– Proszę mi go dać – wyszeptała zdławionym głosem i porwała siostrzeńca z rąk ochmistrzyni. – Już dobrze, Henry, już jestem… Właśnie szłam do ciebie. Już dobrze…

Zaniosę cię na górę.

– Zostań – odezwał się dziwnym tonem Mark. – Musimy porozmawiać.

Zerknęła na niego. Czuła się rozdarta, ale dziecko miało pierwszeństwo.

– Henry mnie potrzebuje.

– Możesz go utulić tutaj.

– Możemy porozmawiać rano.

– Rano już mnie tu nie będzie.

Tammy zamarła.

– Jak to?!

Ochmistrzyni przenosiła zdumiony wzrok z Tammy na księcia.

– Ale przecież… – zaczęła i ugryzła się w język. – Wasza Wysokość nic nam nie powiedział.

– Ponieważ dopiero przed chwilą podjąłem ostateczną decyzję – warknął, równie zmieszany i wytrącony z równowagi jak Tammy.

Naprawdę musiał stąd uciekać, i to jak najprędzej. Byle jak najdalej od niej! To wszystko okazało się znacznie groźniejsze, niż przypuszczał. Mało brakowało, a przepadłby z kretesem. Nawet nie śmiał myśleć, co to wszystko mogło oznaczać.

– Dobranoc – rzucił szorstko i skierował się szybko ku wyjściu.

Gdy mijał Tammy, Henry wyciągnął rączki. Do niego.

Mark stanął jak wryty. Tammy wstrzymała oddech. Henry przywiązał się również do niego! Nie wierzyli własnym oczom!

– Kiedy ja… – zaczął nieswoim głosem Mark.

Tammy nigdy w życiu nie podjęła równie błyskawicznej decyzji. Nim książę zorientował się, co się święci, podała mu Henry'ego, mając absolutną pewność, że Mark instynktownie weźmie dziecko. Sama cofnęła się szybko.

– Skoro jutro wyjeżdżasz, a Henry chce pobyć z tobą, to do rana ty się nim zaopiekujesz. Ja potrzebuję się wyspać. Pani Burchett, proszę na słówko – Chwyciła ochmistrzynię za rękę i bezceremonialnie wyciągnęła ją za drzwi. – Dobranoc, Wasza Wysokość – rzuciła jeszcze przez ramię i już jej nie było.

Książę został sam z dzieckiem.

Najpierw był zdumiony ufnością swojego stryjecznego bratanka, a potem musiał zająć się uspokajaniem go. Po jakimś czasie Henry przytulił się spokojnie do jego szerokiej piersi, wyraźnie zadowolony. Dopiero wtedy Mark nacisnął dzwonek, by wezwać służbę.

Nikt się nie zjawiał.

– Chodźmy poszukać Madge – powiedział książę do Henry'ego.

W kuchni nie było nikogo. Jakby wszystkich nagle wymiotło. Dziwne, zawsze ktoś się tu kręcił. Mark znalazł najbliższy dzwonek i zadzwonił ponownie.

Nadal nikt nie reagował.

– Aż trudno uwierzyć. Czyżby poszli już spać? – zdziwił się, przeszukując kolejne pomieszczenia. – Może tu faktycznie wszyscy kładą się o dziesiątej, a ja wcześniej tego nie zauważyłem?

W odpowiedzi Henry zagulgotał wesoło, uszczęśliwiony fascynującą wyprawą w towarzystwie jednej z dwóch ukochanych osób.

Mark wyszedł do głównego holu i tam spostrzegł leżący na stoliku list, oficjalnie zaadresowany do Jego Wysokości Księcia Marka z Broitenburga.


Drogi Marku!


Właśnie zrozumiałam, że Henry potrzebuje Ciebie tak samo jak mnie. W tej sytuacji byłoby wielką stratą dla wszystkich, gdybyś wyjechał, pozwalając mu zapomnieć o Tobie. Jedynym rozwiązaniem wydaje mi się nasze wspólne rodzicielstwo. Dzisiejszą noc Henry spędzi pod Twoją opieką, jutrzejszą pod moją i tak na zmianę. To nie jest idealne wyjście, ale dla dziecka będzie to lepsze niż nic.

Powodzenia, Tammy

PS

Skoro mam zarządzać zamkiem, poleciłam służbie iść spać.


Mark stał nieruchomo z listem w ręku tak długo, aż Henry zaczął się niecierpliwić. Chwycił za kartkę, wsadził sobie brzeg do buzi i zaczął ssać. W drugiej łapce ściskał ukochanego misia i był niezmiernie szczęśliwy.

Mark patrzył na niego z przerażeniem. To było właśnie to, od czego przez całe życie uciekał. Odpowiedzialność. Przywiązanie. Rodzina. Miłość. Czuł się schwytany w pułapkę.

– W porządku, zadbam o ciebie do jutra, ale na tym koniec – powiedział surowo do malca. Henry spróbował wepchnąć mu do ust przeżutą papkę. – Dziękuję, jestem już po kolacji. A ty na pewno chcesz spać.

Chłopiec dalej żuł list cioci Tammy i ani trochę nie wyglądał na śpiącego.

– O, jeszcze coś ci jest potrzebne… – mruknął Mark. – Chodź, pójdziemy po pieluszki.

Pomyślał, że jeśli Tammy nie śpi, podrzuci jej dziecko z powrotem. A nawet jeżeli już zasnęła, to przecież może się obudzić, prawda?

– Dobrze jej tak, niech ma nauczkę – mamrotał pod nosem, wspinając się po schodach. – Co ona sobie właściwie myśli? Że może rządzić moim życiem?

Drzwi między pokojem dziecinnym a sypialnią Tammy były jak zwykle otwarte na oścież. Mark zerknął w stronę łóżka. Było starannie zasiane. Na pobliskim krześle leżała bordowa suknia. W pokoju nie było nikogo. Wyglądało na to, że Tammy przebrała się w swoje ubranie i dokądś poszła…

Ale dokąd? Chciał jej szukać, ale przecież nie mógł zostawić Henry'ego. Mogła się schować wszędzie. W części przeznaczonej dla służby. W jednej z ponad trzydziestu gościnnych sypialni. Na jednym z niezliczonych drzew rosnących wokół zamku. Nie miał szans na znalezienie jej.

Nie pozostawało mu nic innego, jak zejść, obudzić którąś ze służących i polecić jej, by zrobiła przy dziecku, co konieczne.

Już miał tak uczynić, gdy pomyślał, że pewnie właśnie tego Tammy się po nim spodziewała – wykręcenia się od odpowiedzialności. O, niedoczekanie!

Zacisnął powieki, zebrał się w sobie i z determinacją spojrzał na stryjecznego bratanka.

– Potrafię zmienić pieluszkę – powiedział przez zaciśnięte zęby. – To z pewnością nie przekracza moich możliwości.

Zaniósł malca na stolik do przewijania, a kiedy uwolnił go od tego, co zaczynało już dziecku mocno przeszkadzać, Henry rozpromienił się i zagulgotał radośnie. I w tym momencie Mark przeraził się nie na żarty – przemknęło mu przez głowę, że chyba kocha tego berbecia.

Nic gorszego nie mogło mu się przydarzyć. Owładnęło nim przemożne pragnienie, by natychmiast zbiec na dół, znaleźć kogokolwiek, na siłę wcisnąć mu dziecko, a samemu uciekać, gdzie oczy poniosą. Jak najdalej od niechcianej odpowiedzialności! Niechciana odpowiedzialność zaczęła fikać nóżkami, a jej oczka śmiały się wesoło do Marka. Coś go ścisnęło w gardle.

Tak, jak umiał najlepiej, założył nową pieluszkę i zapiął ją – może trochę krzywo, ale jakoś się trzymała. Wziął Henry'ego na ręce i zaniósł do swojej komnaty. I ani na moment nie przestał się zastanawiać, gdzie też podziewa się Tammy.

Загрузка...