Kate wiedziała, że dni Betsy są policzone. Nie sądziła jednak, że koniec może nadejść w tak nieodpowiedniej chwili: o północy, na mało używanej drodze, wiele kilometrów od najbliższej ludzkiej siedziby. Na domiar złego lało jak z cebra. Wygramoliła się z samochodu, podeszła do maski i zaklęła.
Spod zardzewiałej maski wydobywał się wyraźny swąd tlącej się gumy, a krople deszczu padające na gorący metal z sykiem zamieniały się w parę. Nic nie mogła zrobić. Samochód definitywnie stanął.
W jednej chwili przemokła do suchej nitki. Ciemnokasztanowe loki zwisały w mokrych strąkach wokół twarzy, a po bladych policzkach spływały strużki wody i łzy.
Pisk opon przywrócił ją do rzeczywistości. Znalazła się w świetle reflektorów samochodu, który wyłonił się zza zakrętu i nagle zahamował.
– Co jest, do diabła…? – wykrzyknął donośnie wysoki blondyn, wysiadając ze srebrnego mercedesa. Samochód Kate blokował drogę na ostrym zakręcie i w głosie mężczyzny brzmiało przerażenie.
Podszedł do niej.
– Zdaje się, że potrzebuje pani pomocy? – Przerażenie w jego głosie ustąpiło miejsca rozbawieniu. Wyglądała naprawdę jak zagubiona i opuszczona przez wszystkich sierotka.
Kate zaczerwieniła się, walcząc z napływającymi łzami. Czuła się wyczerpana i ostatnią rzeczą, jakiej mogłaby pragnąć, był arogancki mężczyzna bawiący się jej kosztem w szlachetnego rycerza w srebrnej zbroi.
Nie miała jednak wyboru i musiała przyjąć rolę bezbronnej kobiety. W grę wchodziło życie trzyletniej Trący.
– Zepsuł mi się samochód – wydusiła z siebie.
– Doprawdy? Nie zatrzymała się pani tutaj, by podziwiać widoki? – W jego głosie słychać było drwinę. – Jest pani pewna, że nie zabrakło po prostu benzyny?
– Jestem. – Zielone oczy Kate błysnęły złością. Odgarnęła mokre włosy znad oczu i włożyła ręce do kieszeni. – Silnik się przegrzał.
W tym momencie staromodny samochód postanowił udowodnić słuszność jej tezy. Para gwałtownie syknęła, po chwili rozległ się stłumiony łoskot i silnik wybuchł żywym ogniem.
Torba… Jej torba nadal była w samochodzie. Przerażona Kate wzięła głęboki oddech i zerwała się do biegu. Mężczyzna chwycił ją za ramię.
– Nie bądź głupia…
Nie był wystarczająco szybki. Wyrwała się mu i pobiegła dalej. Nie mogła stracić torby. Jej zawartość była zbyt cenna. Chwyciła za klamkę i, choć parzyła jej palce, otworzyła drzwi. Sięgnęła po podniszczony skórzany kuferek.
Mężczyzna chwycił ją z tyłu za ramiona i bezceremonialnie wyciągnął z samochodu. Torbę też. Był dość silny, by wynieść ją z płonącego auta razem z ciężką torbą. Ledwo rzucił Kate na rozmokłe, torfowe pobocze drogi i przykrył ją własnym ciałem, samochód stanął w płomieniach.
Przez długi czas leżała nieruchomo. Nie mogła oddychać. Rozgrzane powietrze parzyło jej przełyk, ponadto nieznajomy przyciskał ją do ziemi. Mimo to cały czas kurczowo trzymała torbę.
W końcu, kiedy ogień przygasł, nieznajomy wstał i spojrzał na leżącą dziewczynę.
– Co, do cholery, ma pani w tej torbie? – spytał z furią w głosie. – Czy zdaje sobie pani sprawę, że o mało co nie zginęliśmy oboje?
– Ja… – Kate usiadła z wysiłkiem. – Przepraszam…
– Mam nadzieję, że przynajmniej diamenty – powiedział wzburzonym głosem. – Choć nie sądzę, żeby nawet diamenty były tego warte. – Parsknął gardłowym śmiechem i popatrzył na palący się jeszcze wrak samochodu.
– To torba lekarska – wyjaśniła spokojnie Kate. – Potrzebuję jej…
– Torba lekarska…
– Tak. – Z ponurym wyrazem twarzy przyglądała się przez chwilę temu, co zostało z jej samochodu, potem obróciła się do stojącego obok mężczyzny. Był przystojny i… wściekły. – Czy mógłby pan mnie podwieźć do najbliższej farmy?
– Tam pani mieszka?
– Nie. Ale Robertsonowie zawiozą mnie…
– Dokąd? – Jego głos nadal był chłodny.
– Jestem lekarzem – oznajmiła Kate podnosząc się z ziemi. – Mam pilną wizytę. Trący Cameron…
– Lekarzem! – wykrzyknął z niedowierzaniem.
– Widzę, że inaczej wyobraża pan sobie wiejskiego lekarza – powiedziała z niewyraźnym uśmiechem – ale jestem lekarzem, a dziecko Cameronów jest prawdopodobnie chore. Muszę więc tam jakoś dotrzeć.
– Nie wierzę – oświadczył nieznajomy pełnym powątpiewania tonem.
– To prawda. – Kate wyprostowała się. – Wie pan, lekarze wiejscy nie muszą być mężczyznami w średnim wieku.
Zapadła cisza. Na twarzy mężczyzny malowało się bezbrzeżne zdumienie.
– Proszę pana – powiedziała cicho. – Bardzo proszę… Jeśli nie pojadę do nich, Trący może umrzeć.
– Co jej jest? – spytał twardo, jakby wciąż nie mógł pogodzić się z tym, że Kate jest lekarzem.
– Sądzę… Mam nadzieję, że to po prostu krup.
Napotkała jego badawcze spojrzenie. Miała wrażenie, że widzi ją na wylot. W milczeniu patrzył na nią ciemnymi oczami, w których – prócz wciąż obecnego gniewu – czaiło się coś jeszcze.
Jest po trzydziestce, pomyślała, i potężny! Sama była wysoka, ale przy nim poczuła się mała i drobna.
– Podwiezie mnie pan? – spytała niepewnie. – Tylko do Robertsonów. Oni zawiozą mnie już dalej.
– Proszę wsiadać. – Podszedł do mercedesa i otworzył drzwi od strony pasażera. – Zawiozę panią do pacjentki – burknął. – Jedźmy już.
Podczas jazdy w ciepłym samochodzie Kate rozgrzała się, nadal jednak była wyczerpana i wstrząśnięta ostatnimi przeżyciami. Odzywała się lakonicznie, i to jedynie na temat kierunku jazdy. Zresztą mężczyzna także nie wykazywał ochoty do rozmowy.
Palce, którymi dotknęła gorącej klamki, piekły boleśnie. Mimo nikłego oświetlenia zobaczyła, że pokrywają się pęcherzykami. Podniosła wzrok i kątem oka dostrzegła spojrzenie nieznajomego.
– Trzeba to opatrzyć, bo wda się infekcja – powiedział szorstko.
Kate zirytowała się. Wyglądało na to, że nie potraktował poważnie jej kwalifikacji lekarskich.
– Wiem – mruknęła z przekąsem.
Po dziesięciu minutach dojechali do farmy Cameronów. Zanim samochód się zatrzymał, John Cameron był już przy nim i prawie wyciągnął Kate na zewnątrz, całkowicie ignorując siedzącego obok mężczyznę. Potrzebował Kate, i to rozpaczliwie.
– Z Trący jest coraz gorzej. – Usprawiedliwiał się i błagał równocześnie. – Nie ma już nawet siły kaszleć. I cała jest sina…
Rzuciła okiem na kierowcę, ale farmer chwycił ją za rękę i nieubłaganie ciągnął w stronę domu. Mimo to zatrzymała się w drzwiach i odwróciła. Nieznajomy stał obok samochodu.
– Dziękuję panu – powiedziała zduszonym głosem. – M… moja torba?
– Zaraz ją przyniosę – odparł chłodno. – Proszę iść.
Kate nie miała wyboru. Cameron wzmocnił ucisk i wciągnął ją do domu.
Zdumiała ją panująca tam cisza. Podczas rozmowy telefonicznej – kiedy to przerażona pani Cameron wezwała ją do swej córki, Trący – ledwo słyszała głos matki, zagłuszany przez suchy, szczekający kaszel. A teraz… Wiedziała, co zobaczy za chwilę.
Z ciężkim sercem poszła za ojcem dziecka do sypialni na tyłach domu. Otworzył drzwi i wreszcie usłyszała Trący. Nie kaszlała, lecz rzężąc z trudem łapała oddech.
Matka trzymała dziecko w objęciach. Ze ściągniętej bólem malutkiej twarzyczki patrzyły ogromne oczy, zbyt duże u trzyletniego dziecka. Przerażenie Trący było oczywiste, a jej bladość potwierdziła obawy Kate. Przebiegła wzrokiem pokój.
– Czy nie mówiłam, żeby przy dziecku była parująca woda?
– Nie ma już gorącej wody.
– To postarajcie się o nią – poleciła ostrym tonem Kate, nie zważając na paniczny lęk rodziców. To nie była pora na delikatność i podtrzymywanie na duchu. Wyjęła dziewczynkę z ramion matki i zaniosła do kuchni. – Czy macie jakiś elektryczny prodiż?
– Tak. – Ojciec wyraźnie odzyskał energię. – Jest w kredensie.
– Proszę nalać wody i włączyć do prądu. – Stan dziecka wymagał natychmiastowego działania. – Trzeba nalać wody do wszystkich naczyń, jakie są w domu, i podgrzać ją na piecu. Piec musi być rozgrzany do czerwoności.
Pani Cameron robiła wrażenie osoby czekającej na najgorsze.
– Poproszę o stary koc albo duże ręczniki – zwróciła się do niej Kate. Kobieta zaczęła płakać i głos dziewczyny stwardniał. – Potrzebuję ich natychmiast – powiedziała ostrym tonem. – Teraz nie pora na łzy. Gdzie jest moja torba?
Pani Cameron otarła łzy z policzka i wstrzymując łkanie, odwróciła się. W tym momencie do kuchni wszedł kierowca mercedesa i położył torbę na stole. Spojrzał na dziecko, które Kate trzymała w ramionach, otworzył torbę i pochylił się, by sprawdzić jej zawartość.
– Inhalator?
– Tak – potwierdziła szorstko, próbując nie okazać zdumienia. – Pod bandażami.
Szybko wyjął go i przymocował do maski. Kate sprawdziła drogi oddechowe małej pacjentki.
– Adrenalina? – spytał mężczyzna.
– Powinna tam być. – Kim, na Boga, był ten człowiek? Opalona, szczera twarz, obszerny sweter ręcznej roboty, sportowe spodnie i buty sugerowały, że jest farmerem. Po co farmerowi tyle medycznej wiedzy? Nie czas teraz na zastanawianie się, żachnęła się w duchu.
– Nic dziwnego, że torba jest taka ciężka. – Podał jej adrenalinę.
– Dziękuję – skwitowała krótko i znów całą uwagę poświęciła dziecku. Może potrzebna będzie intubacja, zastanawiała się intensywnie.
– Najpierw adrenalina – poradził, jakby czytał w jej myślach. – Jest jeszcze czas.
– Skąd…
– Ale nie ma go zbyt wiele. Niech pani umocuje dziecku inhalator – powiedział stanowczo – a ja zajmę się namiotem.
W ciągu paru minut ustawił nad nią prowizoryczny namiot, zawieszając koce i ręczniki na krzesłach opartych na kuchennym stole. Wewnątrz ustawił prodiż z gotującą się wodą. Kiedy umocował już ostatni koc nad jej głową, Kate spojrzała na rodziców dziecka.
– Teraz może pani płakać, jeśli pani chce – powiedziała miękko. – Ale na pani miejscu nie robiłabym tego. Nie ma powodu. – Spojrzała na nieznajomego i zawahała się. W jej głowie kłębiły się setki pytań. Powróciła spojrzeniem do dziecka, które nerwowo wierciło się w jej ramionach. Kiedy dziewczynka będzie już bezpieczna, przyjdzie czas na stawianie pytań.
Nieznajomy uśmiechnął się do niej porozumiewawczo, jakby wiedział, o co chce go zapytać i rozumiał jej milczenie. Ten uśmiech ją oszołomił. Twarz mężczyzny rozjaśniła się, a wokół oczu pojawiły się zmarszczki. Potem zasunął koc i wspomnienie tego uśmiechu zabrała Kate ze sobą do pełnej wilgoci klaustrofobicznej izolatki.
Trzymała dziewczynkę tak blisko pary, jak tylko wydawało się to jej jeszcze bezpieczne. Koc nad nimi przesiąkł wilgocią do tego stopnia, że zaczęła się ona skraplać, a para i krople wody przemoczyły ich ubrania, ale z twarzyczki Trący powoli ustępowała straszliwa siność.
Po zużyciu całej adrenaliny, jaka była w inhalatorze, zdjęła dziewczynce maskę. Dziecko zaczęło kaszleć – tym samym szczekającym kaszlem, który Kate słyszała przez telefon. Kaszel był dla niej oznaką, że Trący odzyskuje siły, ale dziewczynkę wprawił w jeszcze większą panikę.
Skupiła się na uspokajaniu dziecka. Przemawiała do Trący cicho i czule, mruczała jej dziecinne piosenki i przerażona twarzyczka w końcu nieco się rozpogodziła. Przez chwilę Kate miała ochotę zaproponować matce, aby ją zastąpiła, ale odrzuciła tę myśl. Z pewnością paniczny strach pani Cameron udzieliłby się i tak rozpaczliwie już przestraszonej dziewczynce.
Spoza koca dochodziły do niej odgłosy cichej rozmowy rodziców, stanowiące tło dla jej mruczanek, a parę razy usłyszała spokojny głos nieznajomego. Intrygowało ją, kim on jest i co tu robi. Na pewno nie jest z doliny, bo wszystkich miejscowych zna.
Czy to ważne, spytała samą siebie. Musiała przyznać, że wywarł na niej duże wrażenie. I to nie tylko dlatego, że jego uśmiech chwycił ją za serce…
Pochyliła się nad małą pacjentką i po raz setny sprawdziła jej puls. Wiedziała już, że wygrywa tę walkę i tylko to się liczyło. Wszystko inne będzie musiało poczekać.
Wreszcie dziecko przestało kaszleć, zaczęło oddychać prawie normalnie i w końcu zmęczone zasnęło.
Kate odsunęła koc. W pomieszczeniu było prawie tyle samo pary co w naprędce skleconym namiocie. Na piecu stało kuka garnków z gotującą się wodą. Kate uśmiechnęła się do rodziców pilnujących ognia.
Mimowolnie poszukała wzrokiem nieznajomego. Nie było go. Ogarnęło ją głębokie rozczarowanie. W duchu zganiła się i wróciwszy do śpiącego dziecka, przywołała gestem matkę.
– Wyjdzie z tego – zapewniła przestraszoną kobietę.
– Obawiam się jednak, że będziecie musieli utrzymać taką parówkę aż do rana. Jeśli zrobicie tu jakieś posłanie, Trący będzie spała spokojnie, a tego potrzebuje najbardziej.
– Nie musi… Nie musi być w szpitalu? – wyjąkała kobieta.
Po raz tysięczny Kate pożałowała, że w dolinie nie ma szpitala. W normalnych warunkach dziecko w takim stanie powinno być pod kontrolą fachowego personelu medycznego. Najbliższy szpital znajdował się jednak aż o dwie godziny jazdy stąd. Dwugodzinna podróż, bez wilgotnej pary, mogła okazać się tragiczna w skutkach.
– Będzie tu bezpieczna. Zostanę z nią, jeśli możecie mnie przenocować.
– Nie ma pani wyboru. – Farmer uśmiechnął się.
– Pani przyjaciel odjechał. Czekał do chwili, gdy Trący zaczęła kaszleć. Wtedy orzekł, że wszystko będzie dobrze i zostawił resztę w pani rękach. Zapewniliśmy go, że przenocujemy panią.
– To nie jest mój przyjaciel – oświadczyła krótko Kate marszcząc brwi. – Samochód mi się zepsuł i ten człowiek mnie podwiózł. Czy powiedział wam, kim jest?
– Nie. – Farmer spojrzał na żonę układającą śpiącą dziewczynkę na kanapie w rogu kuchni i przeniósł spojrzenie na Kate. – Pokażę – pokój, gdzie będzie pani spała.
Kate była całkowicie wyczerpana. Rzuciła okiem na zegarek: trzecia w nocy. Miała zapisanych pacjentów na wizyty od dziewiątej rano, a w dodatku nie miała samochodu.
Ruch w domu zaczął się wcześnie. Jeszcze przed świtem, w półśnie usłyszała otwierające się drzwi i muczenie krów. O szóstej trzydzieści wstały starsze dzieci i zaczęły się kręcić koło jej pokoju. Od czasu do czasu uchylały drzwi i zaglądały do środka. Kate westchnęła, posłała zaciekawionym twarzom wymuszony uśmiech i odrzuciła przykrycie. Nałożyła wilgotne ubranie. Zaczął się nowy dzień.
Mała pacjentka obudziła się i czuła się dobrze.
– W ciągu najbliższych paru nocy atak może się powtórzyć – ostrzegła rodziców. – Wiecie już teraz, co trzeba robić. Niech na razie śpi w kuchni i proszę grzać na piecu garnki z wodą.
– Zrobimy tak – obiecała pani Cameron. Ujęła dłonie Kate i uścisnęła je. – Dziękujemy pani.
O ósmej farmer odwiózł ją do domu. Jechał powoli hałaśliwą starą ciężarówką, zakłócającą spokój wczesnego poranka w dolinie. W sierpniu, w krajobrazie tego południowo-wschodniego zakątka Australii dominowała soczysta zieleń. Z ogromnych drzew gumowych rosnących wzdłuż drogi nadal skapywały krople deszczu.
Miasteczko Corrook leżało w dolinie. Tuż za nim droga wiła się w górę, do domu Kate. O tej porze ulice były puste; miasteczko nie zbudziło się jeszcze do życia.
Jechali w milczeniu.
Przy głównej ulicy było kilkanaście sklepów, pub i mała apteka, a za nią już tylko jeden niewielki budynek z nieaktualnym od dawna szyldem: Gabinet lekarski.
Od dwóch lat stała przed nim tablica z imponująco dużym napisem: NA SPRZEDAŻ. Podczas każdego pobytu w miasteczku, Kate przypatrywała się jej z żalem. Nie było jej stać na to, by kupić gabinet, a Alf stanowczo nie miał zamiaru go wynająć, zwłaszcza – jak to określił bez ogródek – jakiejś znachorce udającej lekarza. Znaleźli się w impasie. Kate musiała prowadzić praktykę dojeżdżając ze swej odległej farmy, a Alf nadal posiadał nie używany gabinet lekarski i w równych proporcjach poświęcał swój czas i energię na wydawanie leków, udzielanie porad oraz robienie krytycznych uwag na temat pani doktor.
Tego ranka tablica z ogłoszeniem nadal stała przed domem. Było na niej jednak coś nowego. Na skos, wielkimi czerwonymi literami ktoś obwieścił nowinę: SPRZEDANE.
Zaskoczona Kate cicho krzyknęła. Wyrwany z zamyślenia pan Cameron podążył za jej wzrokiem.
– No, no, coś takiego! W końcu Alf znalazł kupca. Kate z niedowierzaniem pokręciła głową. To już ostatni gwóźdź do trumny, pomyślała zrezygnowana. Dotąd nie traciła nadziei, że któregoś dnia będzie przyjmować pacjentów w tym właśnie gabinecie. Teraz jej marzenia rozwiały się.
– Alf zawsze twierdził, że sprzeda go jedynie mężczyźnie – przypomniał jej John Cameron. – A on nigdy nie zmienia zdania.
Skinęła głową. Owładnęło nią zmęczenie, uczucie beznadziejności i apatia. Sprzedaż gabinetu przestała ją obchodzić. Może i dobrze, że został sprzedany. Teraz wystawi na sprzedaż swoje małe gospodarstwo i będzie mogła wyjechać stąd z czystym sumieniem. I tak nie ma wyboru. Bez samochodu nie sposób być wiejskim lekarzem.