Rozdział 3

Jake miał wrażenie, że czas, pozostały do końca służby, ciągnie się w nieskończoność, podobnie jak czas oczekiwania na czerwonym świetle.

Westchnął niecierpliwie. Zabębnił palcami w kierownicę i spojrzał na zegarek. Jeszcze godzina. Radiostacja zabrzęczała w momencie, gdy światło sygnalizatora zmieniło wreszcie kolor.

Jake otrzymał przez radio polecenie zbadania sprawy zgłoszonej właśnie kradzieży. Dodał gazu, skręcił na najbliższym skrzyżowaniu i wjechał na drogę wylotową. Zgłoszone przestępstwo popełniono na terenie posiadłości położonej na obrzeżach rejonu Jake'a. Policjant zajechał przed dom oddalony nieco od asfaltowej, wiejskiej szosy. Szpaler drzew oddzielał od drogi wspaniały, wielopoziomowy dom z drewna i surowego kamienia. Drzwi otworzył zadbany, czterdziestoparoletni i… wściekły jak diabli mężczyzna.

– Nie do uwierzenia! – ryknął, patrząc na Jake'a, jakby uważał, że to właśnie policjant ponosi całkowitą odpowiedzialność za powstałą sytuację. – Masz pan pojęcie, ile mnie to kosztuje?

– Nie, proszę pana. – Jake odpowiedział profesjonalnie spokojnym tonem. – Nie wiem nawet, czym jest owo kosztowne „to".

– Mój samochód, cholera jasna! – wrzasnął mężczyzna, targając i tak już zmierzwione włosy. – Niech pan spojrzy!

Ruszył przodem, a Jake podążył za nim. Niewiele brakowało, a wpadłby na niego, gdy ten zatrzymał się nagle w szerokich wrotach garażu mogącego pomieścić dwa samochody.

– Widzi pan ten bałagan? – zapytał retorycznie nieznajomy. – Samochód był wart ponad czterdzieści tysięcy dolarów, a oni rozebrali go na kawałki!

Rzeczywiście, co za wandalizm! zgodził się w duchu Jake, oglądając resztki tego, co musiało być kiedyś luksusowym samochodem.

Amatorzy, zawyrokował. Zawodowi złodzieje nie traciliby czasu na rozbieranie samochodu i nie zostawili części, które także miały swoją wartość. Zabraliby po prostu cały samochód; odjechali nim albo załadowali na dużą ciężarówkę z platformą.

– Prawie świętokradztwo – mruknął Jake. Rozumiał furię właściciela i współczuł mu. – Najsmutniejsze jest to, że złodziej lub złodzieje dostaną za części pięćdziesiąt, może nawet siedemdziesiąt tysięcy.

– Jezu! – jęknął mężczyzna. – Można się załamać.

Jasne, pomyślał Jake.

– Mam nadzieję, że jakoś pan to zniesie – oświadczył poważnym tonem. – Mnie także szlag trafia, kiedy widzę coś takiego.

– Serio? – Mężczyzna wyglądał tak, jakby uwaga – policjanta zbiła go z tropu. – Pan się tym przejmuje? Przecież jest pan gliną?

– Co to ma do rzeczy? – zapytał Jake, wchodząc do środka, żeby obejrzeć dokładniej resztki wspaniałego pojazdu.

– No, wie pan… – Mężczyzna uniósł rękę, jakby chciał chwycić wiszącą w powietrzu odpowiedź. – Ludzie tacy jak pan, gliniarze, strażacy, sanitariusze… Widzicie tyle krwi… ofiary morderstw, ciała pokiereszowane w wypadkach na autostradach… Czy takie widoki robią jeszcze na panu wrażenie?

Jake klęczał już koło pozostałości samochodu. Uśmiechnął się do mężczyzny.

– Niestety tak.

– Ja nie mógłbym być gliniarzem – przyznał właściciel kupy złomu. – Do tego trzeba chyba mieć jakieś szczególne predyspozycje.

Na przykład nierówno pod sufitem? Jake uśmiechnął się w duchu, zachowując jednak to spostrzeżenie dla siebie.

– Jak pan sądzi? Mam jakieś szanse na odzyskanie… części?

Jake powoli wstał i spojrzał nieznajomemu prosto w oczy.

– Chciałby pan usłyszeć odpowiedź, która pana zadowoli, czy prawdę, panie… – zawiesił głos.

– Hawkins – padła odpowiedź. – Robert Hawkins. Myślę, że powinienem usłyszeć prawdę.

– Dobrze, panie Hawkins. Doświadczenie mówi mi, że szanse są znikome.

Robert Hawkins westchnął.

– Właśnie tak myślałem. Towarzystwo ubezpieczeniowe na pewno to doceni.

Jasne, zgodził się w myślach Jake: Zwiększy wysokość składki. Trudno, to nie moje zmartwienie. Trzeba się zabrać do pracy, bo czas ucieka. Sarah…

Poczuł przypływ podniecenia, jednak przywołał się do porządku i wyjął notes z tylnej kieszeni spodni. Musi zapytać o fakty, które przedstawi w urzędowym raporcie, choćby nawet nie rzucały one wiele światła na sprawę i właściwie do niczego się nie przydały.

– Kiedy odkrył pan kradzież?

– Bezpośrednio przedtem, zanim zatelefonowałem na policję. Mniej więcej… kwadrans, czy dwadzieścia po trzeciej. – Zawahał się i dodał, wzruszając ramionami: – Wkrótce po obudzeniu.

– Pracuje pan na drugą zmianę?

– U diabła, nie. – Hawkins wyglądał na urażonego przypuszczeniem, że mógłby wykonywać tak plebejskie zajęcie, jak praca na zmiany. – Jestem szefem personelu Franklin Container Company w Norristown.

– Rozumiem. – Jake zanotował informację. – Jest pan na zwolnieniu lekarskim?

– Nie, nie – zaprotestował ze złością Hawkins. – Co to ma wspólnego z moim samochodem?

– Proszę się uspokoić, przecież o nic pana nie oskarżam – zauważył Jake zawodowo uprzejmym tonem. – Pytam o to tylko dlatego, żeby ustalić, kiedy w przybliżeniu miała miejsce kradzież.

– Och, przepraszam. – Hawkins poczerwieniał. – Wziąłem sobie dzisiaj urlop.

Rzeczywiście, jeśli bierze się wolne, to zwykle w piątek, pomyślał Jake, jednak zachował to spostrzeżenie dla siebie. Rzecz jasna, ta informacja nie przyczyniła się do ustalenia czasu kradzieży.

Jake zmarszczył brwi.

Robert Hawkins zrozumiał niemy wyrzut i pospieszył z wyjaśnieniem.

– Wczoraj, wczesnym wieczorem, wyjechałem z przyjaciółką do Atlantic City. Wróciliśmy dziś, mniej więcej o piątej rano.

– Rozbiliście w kasynie bank? – zapytał Jake, szykując się do złożenia gratulacji.

– Niestety. – Hawkins wzruszył ramionami. – Właściwie trochę wygrałem, ale nie to było powodem, że zostaliśmy tak długo.

– Hmm – mruknął bez przekonania Jake. W końcu to nie mój interes, pomyślał. Ja już nie gram. Nigdy więcej. Stracił zapał do hazardu. Kiedyś grywał w Vegas, w latach buntowniczej młodości. Niedawno odwiedził to miasto już tylko jako turysta. Rozumiał jednak, że można spędzić w kasynie wiele godzin i stracić poczucie czasu.

– Mieliśmy bilety na popołudniówkę – ciągnął Hawkins na widok wyrazu twarzy Jake'a. – Potem wpadliśmy do kasyna, a później zjedliśmy kolację w jednej z tych szykownych hotelowych restauracji. Stamtąd poszliśmy na inne, nocne przedstawienie. – Znów wzruszył ramionami. – Wie pan, jak to jest.

– No cóż, nie bardzo – odparł Jake. – Jednak pan mi to wyjaśnił. A więc wróciliście o piątej? – dodał, żeby sprowadzić rozmowę na właściwe tory. – To jest mniej więcej jedenaście godzin, podczas których nie było pana w domu…

– Poza tym drzwi – przerwał mu Hawkins. Jake uniósł brwi.

– Drzwi?

– Drzwi garażu. – Hawkins westchnął. – Byłem zmęczony, chciałem jak najszybciej pójść spać. Zapomniałem zamknąć garaż – dodał, jakby się usprawiedliwiał.

– Nie ma pan obowiązku zamykania drzwi na swoim terenie – zauważył Jake.

– Ma pan rację, cholera! To, że nie zamknąłem drzwi, nie daje tym cholernym złodziejom prawa do rozkręcania mojego samochodu, prawda?

– Oczywiście. – Jake powtórnie popróbował zawodowego, w założeniu uspokajającego, tonu. – Musi pan wpaść na posterunek, żeby…

– Wiem, wiem – przerwał niecierpliwie Hawkins. – Formalności, protokoły… a i tak założyłbym się chętnie z panem, że nigdy nie zobaczę tych części.

Jake pokręcił głową.

– Niestety, żadnych zakładów. – Rozejrzał się wokół.

– Myślę, że złodziej lub złodzieje działali już po pańskim powrocie do domu, tuż przed świtem. Mieszka pan na uboczu, jednak ma pan sąsiadów. Myślę, że nie rozbierali samochodu w świetle dziennym.

– Chyba ma pan rację. – Hawkins spojrzał na to, co jeszcze dwanaście godzin wcześniej było jego samochodem. Westchnął. – Czy to panu coś daje?

– Niewiele – przyznał Jake. – Jednak zajmiemy się tą sprawą i zawiadomimy telegraficznie inne posterunki. Jakaś szansa zawsze istnieje.

– Dzięki.

Jake dosłyszał w głosie mężczyzny nutę rozpaczy. Choć czuł do niego sympatię, nie mógł wiele zdziałać poza zadawaniem rutynowych pytań i sprawdzeniem, czy samochód, którym złodzieje musieli się posłużyć, żeby wywieźć części, nie pozostawił śladów opon.

Śladów nie było. Pozostawał tylko złom w garażu i przypuszczenie, że działali amatorzy, z czego także prawie nic nie wynikało.

Jake dotarł do posterunku po piątej, a musiał jeszcze przygotować raporty. Znalazł się w domu przed szóstą. Prysznic, ubranie i… – westchnął, obrzucając wzrokiem salonik – sprzątanie.

A co, u diabła, podam na kolację? Tknięty tą nagłą myślą wypuścił z ręki poduszkę, którą chciał ułożyć na kanapie. Pobiegł do kuchni i zajrzał do lodówki. Tym razem szczęście mu dopisało. Dwa grube befsztyki, paczka mrożonych ziemniaków i mrożony placek z jabłkami. Producent zapewniał na opakowaniu, że smakuje jak domowe ciasto. Trzeba tylko włożyć go na chwilę do piecyka.

Wnętrze barku ujawniło butelkę cabernet sauvig-non. Także zlew sprawił miłą niespodziankę: nie piętrzyły się w nim jak zwykle brudne naczynia, gdyż rano nie zawracał sobie głowy przygotowaniem śniadania.

Jake spojrzał na zegarek, zaklął i ruszył do łazienki. Z pośpiechu oparzył się gorącą wodą, a potem trzy razy zaciął przy goleniu. Wkładając granatowe spodnie i koszulę w biało-niebieskie paski, jednocześnie starannie okrył narzutą nie pościelone łóżko.

Sarah.

Przebiegł go zmysłowy dreszcz. No cóż, zawsze można sobie pomarzyć, stwierdził w myślach.

Szybko włożył granatową marynarkę, obrzucił tęsknym spojrzeniem łóżko i o szóstej dwadzieścia wypadł z mieszkania.


Zwariowałam, czy co?

Sarah przeciągnęła szczotką po włosach i wykrzywiła twarz. Z bólu spowodowanego szarpnięciem i z powodu myśli, które ją nękały.

Czy rzeczywiście zgodziła się na kolację z mężczyzną w jego mieszkaniu?

Tak, naprawdę. Głupia, wariatka, albo jedno i drugie.

Nawet teraz, po kilku godzinach, nie mogła uwierzyć, że tak łatwo skapitulowała. Przecież nie chodzi tylko o to, że Jake jest obcym mężczyzną, o którym ona właściwie nic nie wie. To policjant!

Bardzo sympatyczny policjant, broniła się w myślach, zresztą… wspaniale wygląda w mundurze. Wysoki, atletycznie zbudowany… Podeszła do szafy. I tak zabójczo przystojny, dodała, wpatrując się z przygnębieniem w imponujący rząd wieszaków z damską garderobą.

Nie mam się w co ubrać… zresztą… po cóż miałabym się stroić? Nie zamierzam przecież go uwodzić. Nie zależy mi na nim. Wręcz przeciwnie.

Kogo chcesz oszukać? Zdjęła z wieszaka jedwabną sukienkę w kolorze piasku, z rdzawoczerwonym wzorkiem. Przecież wystarczy, że Jake na mnie spojrzy, a już jestem podniecona, przyznała w myślach.

Westchnęła. Nie wolno mi nawiązać żadnego romansu z tym człowiekiem ani nawet zbytnio się z nim zaprzyjaźnić, pomyślała. Pamiętała groźbę w oczach Andrew Hollingsa. Tego nie można zlekceważyć. Jeśli ludzie będą mnie widywali z policjantem, zaczną plotkować. Andrew o tym usłyszy albo sam to odkryje. Prędzej czy później.

Zadrżała. Andrew nie wygląda przecież na zbrodniarza, na kogoś, kto stosowałby przemoc. Także jego koledzy; zawsze tacy uprzejmi, dobrze wychowani…

Co mogło ich tak odmienić?

A przecież cała trójka to przestępcy. Nie chodziło tylko o podsłuchany fragment rozmowy. Sarah wyczuwała jakimś szóstym zmysłem, że żaden ze studentów nie cofnąłby się przed niczym, żeby w razie potrzeby zmusić ją do milczenia. Zwłaszcza Andrew.

Ponownie westchnęła. Czuła, że jest w potrzasku. Działo się z nią coś, co nie zdarzyło się od… Do diabła, nigdy jeszcze nie spotkała kogoś tak interesującego i podniecającego jak Jake. Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego nie poznałam go w innym czasie, miejscu… Trudno, nie można walczyć z losem.

Westchnęła ciężko po raz trzeci i wsunęła stopy w pantofle.

Nie ma innego czasu ani miejsca. Jest tu i teraz. Muszę się z tym pogodzić i…

Dzwonek.

Sarah zamarła. Jake. Już tu jest.

Przez chwilę nie mogła zebrać sił. Potem uniosła głowę i ruszyła w kierunku drzwi. Z trudem chwytała oddech, zasychało jej w gardle.

Jake Wolfe wyglądał zabójczo w granatowej marynarce.

– Cześć.

Uśmiech mężczyzny niemal przyprawił ją o drżenie całego ciała.

– Cześć. – Sarah z trudem wypowiedziała to jedno krótkie słowo.

– Pięknie wyglądasz.

Przyglądał się dziewczynie z nie tajonym zachwytem.

– Dziękuję. – Jezu, czy ten piskliwy głosik naprawdę należy do mnie? pomyślała w popłochu. – Ty… to ty wyglądasz wspaniale.

– Gotowa?

Na wszystko, czego zechcesz, odpowiedziała w myślach i drgnęła. Tak. Naprawdę zwariowałam.

– Tak – powiedziała. – Poczekaj, wezmę tylko torebkę i płaszcz.

Jake pomógł jej się ubrać. Byłoby lepiej, gdyby tego nie robił, pomyślała w panice. Dotknięcie palców mężczyzny, które poczuła na ramionach, sprawiło, że przeszył ją dreszcz. Odsunęła się, żeby stawić czoło pokusie.

– Co na kolację? – zapytała nienaturalnie wesołym głosem. – Umieram z głodu.

– No cóż… – Jake stał z boku, gdy szukała w torebce klucza i zamykała drzwi. – Chciałem przygotować – jedno z moich specjalnych dań, ale wróciłem zbyt późno i… – Urwał z przepraszającym, lecz przez to nie mniej ujmującym uśmiechem. – Co sądzisz o befsztyku z pieczonymi ziemniakami? – dokończył.

– Uwielbiam befsztyki z pieczonymi ziemniakami.

– odpowiedziała.

Zmarszczyła brwi i skupiła uwagę na schodzeniu po wąskich, dość stromych schodach.

– Wczoraj jadłeś u mnie jarzyny, a dziś rano nie chciałam tknąć hot doga. Podejrzewałeś, że jestem wegetarianką?

– Coś w tym rodzaju – przyznał Jake z widoczną ulgą. Wyprzedził Sarah, żeby otworzyć drzwi klatki schodowej. – Cieszę się, że nie jesteś wrogiem mięsa, zwłaszcza czerwonego.

– Nie jestem. Przynajmniej nie całkiem – odparła, przechodząc obok niego. – Jednak w telewizji tyle się mówi o szkodliwości mięsa, że na wszelki wypadek przez kilka ostatnich lat trochę się ograniczałam.

– Wiesz – zauważył Jake ujmując ją pod ramię i sprowadzając po trzech niskich stopniach na chodnik – nie jestem pewien, czy z tego nawaru informacji i rad, jakimi jesteśmy ciągle bombardowani przez prasę, radio i telewizję, wynika coś dobrego.

– Uważasz, że niewiedza daje szczęście i błogi spokój ducha? – zapytała żartobliwie, maskując poczucie ulgi, jakie ogarnęło ją, gdy stwierdziła, że przed domem nie czeka radiowóz.

– Tak, chyba tak. – Jake uśmiechnął się i podszedł do ładnego, srebrnoszarego samochodu. – Zresztą, mówi się, że wiedza może być niebezpieczna.

– Niewiedza to błogosławieństwo. Wiedza może być niebezpieczna. Sarah drgnęła, uderzona tym, jak bardzo taki pogląd pasuje do jej sytuacji. Gdyby nic nie wiedziała, Andrew Hollings i jego koledzy byliby dla niej tylko jednymi z wielu studentów.

Strzępek wiedzy o postępkach Andrew Hollingsa i jego dwóch przyjaciół zburzył jej spokój i naraził na niebezpieczeństwo.

Zajęła miejsce na przednim siedzeniu. Jake zatrzasnął drzwiczki i obszedł samochód, żeby usiąść za kierownicą.

– Zapnij pas.

Wypowiedziane łagodnym głosem polecenie rozproszyło niepokój nękający Sarah. Odkryła nagle, że sama świadomość obecności Jake'a, tego, że ten mężczyzna jest blisko, daje jej silne poczucie bezpieczeństwa.

Czy chodzi właśnie o niego, czy o to, że jest policjantem? Sarah zapięła pas i uśmiechnęła się do Jake'a w taki sposób, jakby chciała coś powiedzieć.

– Tak? – Dłoń Jake'a znieruchomiała przy zatrzasku pasa, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Obrzucił Sarah pytającym spojrzeniem.

Czy powinna skorzystać z okazji i wszystko mu wyznać? Patrząc w oczy mężczyźnie zastanawiała się, czy nie zrzucić swych trosk, swego strachu, na jego szerokie, silne ramiona.

– Sarah?

Zatopiona w myślach, patrzyła na niego w milczeniu, rozważając wszystkie za i przeciw. Podzielić się z nim podejrzeniami co do trzech studentów? Czy to pogorszy sytuację, czy przywróci jej poczucie bezpieczeństwa?

Przemawiała za tym sama postać Jake'a. Wysoki, silny, roztaczający niemal namacalną aurę potęgi i pewności siebie. Z drugiej strony, nie mogła mu właściwie przedstawić żadnego dowodu. Tylko strzępki usłyszanej rozmowy i jej kobieca intuicja. Przypuszczenia. „Milczenie jest złotem, pani Cummings. " Co, zastanawiała się, Jake mógłby zrobić z Hollingsem? Przecież Andrew wyśmiałby go tylko mówiąc, że po prostu cytował starą maksymę?

– Sarah, kochanie, co ci się stało? – Przepełniony niepokojem głos Jake'a przeciął tę plątaninę niespokojnych myśli.

– Nic… ja… – Sarah urwała, by odzyskać przytomność umysłu i wymyślić jakieś przekonujące wyjaśnienie swego zachowania. Podświadomie podjęła już decyzję: nie będzie wplątywać w to Jake'a i narażać także jego na niebezpieczeństwo. Raczej ulegnie woli Andrew i będzie milczeć.

Jake przypatrywał się jej uważnie.

– Jest coś… Wyglądasz tak… na taką napiętą, prawie przerażoną. – Odpiął pas i pochylił się nad dziewczyną, żeby spojrzeć jej prosto w oczy. – Chyba nie boisz się tego, że będziesz ze mną sam na sam, prawda?

– Och, nie – zawołała Sarah, stwierdzając jednocześnie, że mówi prawdę. – Myślałam tylko… – zaczęła, szukając gorączkowo jakiegoś pretekstu usprawiedliwiającego jej dziwne zachowanie. Nagle zatrzepotała – powiekami i otworzyła szeroko oczy. – Powiedziałeś do mnie: „kochanie".

Napięcie, widoczne w twarzy Jake'a, wyraźnie zelżało.

– Tak, powiedziałem – rzucił wesoło.

– Dlaczego? – zapytała niewinnie.

Kąciki ust Jake'a uniosły się w czarującym uśmiechu.

– Dlatego, że jesteś unikalna. Masz w sobie wszystko, co w kobiecie najsłodsze.

– Och… – Sarah ogarnęło zakłopotanie. Jak na osobę, która gardziła tanimi komplementami, poczuła zbyt dużą przyjemność.

Jake zbliżył twarz do jej twarzy.

– Mogę? – Gorący oddech pieścił policzek Sarah, wywołując reakcję, która ogarniała całe jej ciało.

Zadrżała. Tym razem z rozkoszy.

– N… nie… – Pokręciła głową i wstrzymała oddech. Pragnęła ust Jake'a.

– Mogę spróbować? – powtórzył Jake niskim, urywanym głosem.

Sarah przez chwilę walczyła ze sobą. Potem zrozumiała, że to na nic.

– Tutaj?

– Tylko troszkę – szepnął.

Sarah nie mogła mówić, nie mogła myśleć. Mogła tylko czuć i… czuła. Czuła całym ciałem. Jej usta płonęły, kruszał mur oporu.

– Tak, proszę.

Jake westchnął. Dotknął ustami jej warg. Rozchyliła je, a on, korzystając z tego niemego zaproszenia, pocałował ją.

Kontakt. Uderzenie prądu. Sarah poczuła je w każdej komórce, w każdym atomie swego ciała. Jake nie wzmacniał pocałunku; nie musiał zwiększać napięcia, żeby wyzwolić iskrę. Płomień strzelał coraz wyżej.

Zbyt gorąco, zbyt podniecająco, zbyt wcześnie.

Jake cofnął się na miejsce za kierownicą.

Oszołomiona potęgą reakcji własnego ciała, Sarah wpatrywała się w Jake'a z niemym zachwytem. Dotknęła palcami swych rozpalonych ust.

– Musimy zwiewać – rzucił nagle ostrym głosem. – Jezu, jeśli Cal będzie tędy przejeżdżał, zabierze nas na posterunek i zamknie za sianie zgorszenia w miejscu publicznym.

– Cal? – Sarah zamrugała powiekami i opuściła ręce na kolana.

Jake wziął głęboki oddech.

– Cal Parker, policjant z drugiej zmiany.

Sięgnął przez ramię, chwycił pas i zaczął walczyć z mechanizmem blokującym. Z powodu drżenia rąk udało mu się zapiąć pas dopiero po dwóch bezskutecznych próbach.

– Rozumiem. – Sarah z trudem przełknęła ślinę.

Jake włączył silnik i obrzucił Sarah przenikliwym spojrzeniem.

– W porządku, kochanie?

– Tak. – Zdobyła się na przekonujący uśmiech.

– Zapraszam na stary befsztyk z kartoflami.

– Zjem wszystko. – Spojrzała na Jake'a z rozbawieniem. – Przecież zaostrzyłeś mi apetyt tym… próbowaniem.

Wesoły śmiech mężczyzny wypełnił wnętrze wozu i wszystkie zakątki serca Sarah.

Загрузка...