Jessica Hart
Serce nie sługa

Rozdział 1

To było niczym uderzenie o skałę.

Zmagając się z ciężką walizką, Phyllida nie zauważyła mężczyzny wchodzącego przez te same drzwi dworca lotniczego, dopóki na niego nie wpadła. Nigdy nie przypuszczała, że męskie ciało może być takie twarde.

– Och! – Siła zderzenia wyparła jej dech z piersi i odrzuciła wstecz. Fiknęłaby pewnie kozła przez własny bagaż, gdyby nieznajomy nie podtrzymał jej.

– Ostrożniej! – Rozluźnił żelazny uścisk, a dziewczyna odzyskawszy równowagę spojrzała na przyglądającego się jej bacznie mężczyznę.

Był bardzo opalony, miał kasztanowate włosy i chłodne, przenikliwe oczy. W pierwszej chwili zdziwiła się, że nie jest wcale taki wysoki i barczysty, jak mogła sądzić po skutkach kolizji. Drobna budowa kryła jednak niezaprzeczalną siłę. Zauważyła też, że nie był zbyt przyjacielsko nastawiony.

– Nie sądzi pani, że lepiej uważać, gdy się taszczy coś takiego? – spytał, wskazując na olbrzymią walizkę, która przewróciła się na bok. Głęboki głos brzmiał lodowato.

Phyllida chciała go właśnie przeprosić, lecz poczuła się urażona jego słowami. Wciąż oszołomiona zderzeniem, rozcierała ramiona obolałe od chwytu nieznajomego.

– Spieszę się – odparła ostrzej, niż zamierzała. W końcu on również jej nie przeprosił. – Nie zauważyłam pana.

– Najwyraźniej.

Sarkazm w jego głosie sprawił, że spojrzała mu w oczy – ciemne, uważne, zielone z szarym odcieniem. Serce dziwnie jej podskoczyło.

Nagle uświadomiła sobie, jak sama wygląda. Podróżowała przez trzydzieści siedem godzin i czuła się równie wymięta, jak jej elegancki, londyński, beżowy kostium. Złote, dobrane do paska, pantofelki piły niemiłosiernie opuchnięte stopy.

Niezbyt wysoka dziewczyna nadrabiała zazwyczaj brakujące centymetry wzrostu dynamicznym stylem bycia. Niestety, nawet badawcze spojrzenie nieznajomego nie dostrzegłoby obecnie tej cechy. Widział jedynie drobną, zmaltretowaną osóbkę o twarzy zaczerwienionej po biegu przez dworzec lotniczy.

Na pewno zauważył również pokiereszowane obcasy.

– Przed chwilą wylądował mój samolot z Londynu – zaczęła się tłumaczyć. – Mieliśmy godzinne opóźnienie, ale ktoś powiedział, że jeśli się pospieszę, zdążę jeszcze na ostatni lot do Port Lincoln. Przebiegłam całą międzynarodową część lotniska… – urwała. Przecież nie interesują go jej kłopoty.

Zerknęła na zegarek. Ósma czterdzieści. Odlot za pięć minut.

– W takim razie, bardzo nierozważnie postąpiłem wchodząc pani w drogę.

Ukryta drwina rozwścieczyła Phyllidę. Zarozumiały samiec, traktujący kobiety z pobłażliwą pogardą. Ostatnimi czasy miała takich typków po dziurki w nosie. Że też trafił się jej zaraz po przylocie do Australii!

Zacisnąwszy wargi, schyliła się po walizkę, która teoretycznie powinna była posłusznie dać się ciągnąć na kółkach. Zamiast tego zataczała się na boki, podstępnie atakując łydki i kostki. Zniszczyła jej obcasy, a jutro pewnie pojawią się siniaki.

Znienawidziła te okropne kółeczka tuż po wyjściu z domu. Walizka była jednak za ciężka, żeby ją nieść.

Nieznajomy obserwował jej wysiłki. Pochylił się, oferując pomoc, lecz Phyllida usłyszała jedynie zniecierpliwione cmoknięcie, co utwierdziło ją w podejrzeniach. Był taki sam jak inni – przekonany, że kobiety nie potrafią sobie z niczym poradzić.

– Dam sobie radę! – parsknęła, zerkając na niego.

– Nie wydaje mi się, nie najlepiej to pani wychodzi – zauważył zjadliwie. – Czy nie byłoby wygodniej podróżować z czymś mniejszym od siebie?

Phyllida wojowniczo wysunęła podbródek.

– To, że jestem nieduża, nie znaczy, że mam kurzy móżdżek – odcięła się. – Dlaczego mężczyźni uważają, że kobiety nie umieją zadbać o siebie? Przejechałam pół świata bez protekcjonalnych, męskich rad, jak mam się spakować.

Na dowód swoich słów z wysiłkiem podniosła walizkę.

– No i co? – spojrzała na niego triumfalnie.

Mężczyzna wydawał się nieporuszony.

– Przypomina to raczej walkę o życie – powiedział z ironią. – Osobiście wolałbym raczej zdążyć na samolot, niż cokolwiek udowadniać. Jeśli zamierza pani samodzielnie dotrzeć na czas do stanowiska odpraw i złapać samolot do Port Lincoln, radziłbym się pospieszyć.

– Właśnie to robię – odparła chłodno. Ujęła rączkę walizki, która wcale nie chciała toczyć się za nią jak posłuszny piesek. – Zechce pan wybaczyć – dodała z wyszukaną uprzejmością.

Wytworne maniery w zestawieniu z drobną figurką w wymiętym kostiumie najwyraźniej go rozbawiły.

– Oczywiście – rzekł równie uprzejmie.

Boleśnie świadoma swej śmieszności, ruszyła w stronę stanowiska odpraw, lecz pełen godności odwrót zamienił się w klęskę, bo po paru krokach walizka znów się przewróciła.

Nie licujące z damą słówko wymknęło się jej z ust, gdy szamotała się z bagażem. Wiedziała, że nieznajomy ją obserwuje. Policzki płonęły jej ze wstydu. Miała niejasne przeczucie, że to jego wina.

Zanim dotarła do odpowiedniego stanowiska, powtórzyło się to jeszcze dwukrotnie i w związku z tym oczywiście nie zdążyła. Młody urzędnik był pełen współczucia, lecz nieugięty. Samolot odleciał i aż do jutra nie będzie żadnego połączenia z Port Lincoln.

Phyllida wiedziała, że i tak było za późno. Miała jednak nadzieję, że i ten lot będzie opóźniony, podobnie jak wszystkie w drodze z Londynu. Świadomość, że zabrakło jej paru minut pogarszała jedynie sytuację.

Zrezygnowana oparła się o stanowisko odpraw. Zaczęła żałować, że w ogóle zdecydowała się na podróż do Australii. Pospieszny wyjazd, opóźnienia i stracone połączenie, niewygodne fotele, podłe jedzenie i wrzeszczący dwuletni smarkacz w samolocie… Znosiła to z zaciśniętymi zębami, wmawiając sobie, że wszystko odbije sobie po przybyciu do Port Lincoln.

Tam czekają na nią przecież Chris i Mike, a okropną walizkę wrzuci na trzy miesiące do szafy. Tak bardzo liczyła, że znajdzie się u nich jeszcze tego wieczoru, że omal nie rozpłakała się z wyczerpania i zdenerwowania, słysząc o kolejnym opóźnieniu w podróży.

Kątem oka dostrzegła mężczyznę, z którym zderzyła się w drzwiach. I tak nie zdążyłaby na samolot, więc trudno byłoby go o to winić, a jednak spoglądała na niego z niechęcią.

Gawędził sobie z przedstawicielem innych linii lotniczych. Wydawał się przy tym taki spokojny i pewny siebie, że poczuła zazdrość. Zastanawiała się, dokąd leci. Miał doskonale skrojone spodnie, koszulę z krótkim rękawem i krawat. Wyglądał na kogoś zamożnego. Chyba nie wybierał się gdzieś dalej, bo za cały bagaż służyła mu skórzana aktówka.

Czyżby wracał do domu, do rodziny? Było w nim coś, co sprawiało, że nie potrafiła wyobrazić go sobie w otoczeniu żony i dzieci. Zmieniła jednak zdanie, gdy uśmiechnął się rozbawiony uwagą swojego rozmówcy.

Efekt był wręcz niesamowity. Poważny wyraz twarzy rozpłynął się w ciepłym uśmiechu, łagodzącym surowe rysy twarzy. Nawet ze znacznej odległości Phyllida dostrzegła kontrastujący z opalenizną błysk białych zębów i poczuła się, jakby ponownie wpadła na nieznajomego. Jak mogła przeoczyć, że jest taki przystojny?

Zdumiona tą przemianą dziewczyna zapomniała na chwilę o swych kłopotach. Kiedy mężczyzna popatrzył w jej stronę a ich spojrzenia skrzyżowały się, zmieszała się nagle. Wiedziała, jak żałośnie wygląda oparta ciężko o kontuar. Była przekonana, że widzi ironię w jego oczach. Na pewno zapamiętał buńczuczne przechwałki, że sama doskonale da sobie radę.

Wyprostowała się. Postanowiła dotrzeć do Port Lincoln jeszcze dziś. Za wszelką cenę, byle tylko dowieść nieznajomemu swoich racji. Fakt, że on się o tym nie dowie, jakoś wypadł z jej świadomości. Liczyło się tylko wyzwanie.

Uśmiechnęła się wdzięcznie do młodzieńca za kontuarem. Pomimo zmęczenia mała twarzyczka z zadartym noskiem I wielkimi, piwnymi oczyma wyglądała prześlicznie w chmurze krótko przyciętych, kasztanowatych włosów.

– Czy istnieje jakaś możliwość, żebym dotarła do Port Lincoln jeszcze dzisiaj? – spytała ze łzami w oczach.

Niewielu mężczyzn potrafiło oprzeć się spojrzeniu wielkich, piwnych oczu.

– Naprawdę mi przykro… – zaczął. – Chociaż… – Popatrzył gdzieś ponad jej ramieniem. – Może się pani jednak poszczęści! – rozpromienił się. – Jest tu Jake Tregowan. Ma własny samolot i chyba wybiera się do Port Lincoln. Z pewnością panią weźmie, jeśli go pani poprosi. Jake! – Pomachał ręką. – Pozwól tu na chwilę.

Phyllida nie musiała się odwracać, by zgadnąć, kto jest Jakiem Tregowanem.

Oczywiście. To był on. Zbliżył się umyślnie niespiesznym krokiem z błyskiem ironii w oku.

Serce jej zamarło. Czemu musiał to być właśnie on, jedyny człowiek, którego o nic by nie poprosiła? Z rozpaczą przypomniała sobie, jak drwiąco pomagał jej w zmaganiach z walizką, podkreślając, że bez męskiej pomocy nigdzie nie zdoła dotrzeć.

Jake przywitał się wylewnie z młodym człowiekiem. Widocznie mnóstwo czasu spędzał na lotnisku, bo ze wszystkimi był na ty. Chociaż stał o kilka kroków od niej, wyczuwała siłę w jego ciele.

Zadrżała, gdy spojrzał na nią, pytająco unosząc brew.

– Samolot tej damy z Londynu miał opóźnienie i nie zdążyła na przesiadkę – wyjaśnił młodzieniec. – Bardzo pragnie dotrzeć jeszcze dzisiaj do Port Lincoln. Czy wracasz tam teraz?

– Tak – odparł Jake, rozmyślnie nie proponując, że ją zabierze.

Phyllida zagryzła wargi. Nie mogła mieć o to pretensji, zwłaszcza po tym, co wygadywała. Ogarnęło ją zmęczenie. Wcale się nie rwała, by schować dumę do kieszeni i prosić go o przysługę. Nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Tak naprawdę, to najchętniej usiadłaby i rozpłakała się. Nie mogła tego zrobić, bo przyglądał się jej z kpiącym wyrazem twarzy.

Pragnęła jednak dostać się do Port Lincoln. Kiedy już znajdzie się z Chris i Mikiem, wszystko się ułoży. Tylko to miało w tej chwili znaczenie.

Zacisnęła zęby, żeby ukryć zdradzieckie drżenie warg, i spojrzała Jake’owi prosto w oczy.

– Nazywam się Phyllida Grant – wydusiła z trudem. – Jeśli leci pan do Port Lincoln, byłabym bardzo wdzięczna, gdyby pan mnie zabrał.

– Czy na pewno potrzebuje pani pomocy? – zadrwił. – Sądziłem, że zdoła pani dotrzeć do Port Lincoln bez protekcjonalnych, męskich rad?

– Zdołałabym, gdybym zdążyła na ostatni samolot – odparła przez zaciśnięte zęby.

– I to z pewnością moja wina, bo panią zatrzymałem?

– Nie – przyznała szczerze. – I tak było już za późno.

Odgarnęła grzywkę z czoła. Kasztanowate włosy rozsypały się niesfornie, niczym u małego dziecka. Zastanawiała się, czy powinna wyjaśnić, że zderzenie w drzwiach było ukoronowaniem serii trapiących ją od sześciu tygodni nieszczęść, kiedy to straciła pracę i rzuciła Rupertowi w twarz pierścionek zaręczynowy. Od tej pory wszystko układało się beznadziejnie, ale Phyllida zawzięła się. Postanowiła, że się nie podda.

Patrząc na obojętną, chłodną twarz Jake’a Tregowana, pomyślała, że jej nie zrozumie. Przesunęła jedynie dłonią po twarzy w odwiecznym geście znużenia.

– To była długa podróż – dodała.

Jake spoglądał na drobną, spiętą postać stojącą obok wielkiej walizki. Nie była piękna, lecz wielkie, piwne oczy, zadarty nosek i kształtne wargi kryły w sobie dużo wdzięku, podkreślonego przez upór, z jakim powstrzymywała łzy. Wyglądała na zbuntowaną, zajadłą i… bardzo zmęczoną.

– Lepiej proszę pójść ze mną – westchnął z rezygnacją, wzruszając ramionami.

– Dziękuję – odparła nieco zaniepokojona tą nagłą zmianą w jego zachowaniu, lecz zbyt ucieszyła ją perspektywa dotarcia do Port Lincoln, by się nad tym zastanawiać.

– Wyruszam natychmiast – uprzedził, jakby żałując swej decyzji.

– Świetnie, jestem gotowa. – Sięgnęła po walizkę.

– No to idziemy. – Jake odwrócił się na pięcie. Phyllida musiała jeszcze podziękować młodemu urzędnikowi.

Jak zwykle przeszkadzała jej walizka, pomimo starań, tańcząca na wszystkie strony. Jake zatrzymał się. Czekał zniecierpliwiony, z niesmakiem obserwując te zmagania. Nie zamierzał jej pomóc, o co zresztą nie zamierzała go prosić. Wystarczy, że się upokorzyła przymawiając się o lot.

– Och! – Nie skoncentrowała się i walizka boleśnie uderzyła ją w nogi, zanim upadła z donośnym łoskotem, wzmocnionym akustyką pustego dworca lotniczego.

– Wygląda na to, że masz kłopoty – zauważył złośliwie Jake. – Chyba, że to kolejny przykład samodzielności.

Phyllida rozcierała łydki. W dziecinnym geście kopnęła walizkę.

– Miała jeździć na kółkach – poskarżyła się. – Jednak tak się wierci, że wciąż obija mi nogi. Proszę – odwróciła się – zniszczyła mi obcasy.

Jake wcale się tym nie przejął.

– To nie wina walizki – zauważył sucho. – Nie nadaje się do takiego obciążenia. Gdyby pani mniej ją załadowała, sprawowałaby się lepiej.

– Musiałabym zostawić połowę rzeczy – mruknęła Phyllida. – Co za sens wozić pustą walizkę?

– Po co brać walizkę, której nie można udźwignąć?

– Potrafię… – zaczęła, ale Jake przerwał jej w pół słowa. Odsunął ją na bok i podniósł walizkę.

– Nie potrafisz jej podnieść, prawda?

– Nie – burknęła, patrząc w podłogę.

– Słucham?

– Nie potrafię jej podnieść! – krzyknęła. Udało mu sieją sprowokować. – Jest za ciężka i żałuję, że nie wzięłam mniejszej. Zadowolony, czy mam to napisać pięćdziesiąt razy w trzech egzemplarzach?

Jake nie roześmiał się, choć w oczach zamigotały mu wesołe iskierki.

– Nie umiesz poddawać się z wdziękiem?

– Nie znoszę się poddawać. – Wysunęła wojowniczo podbródek. Jake przyglądał się jej z rozbawieniem.

– Być może trzeba się będzie tego nauczyć.

Phyllida z niechęcią obserwowała, jak bez wysiłku niesie walizkę. Wydawała się pusta. Przypomniała sobie zderzenie z jego twardym, umięśnionym ciałem.

Jake otworzył kopnięciem wahadłowe drzwi i przytrzymał je stopą. Na zewnątrz, na pokrytej smołowanym żużlem płycie stał rząd awionetek. Jake podszedł do ostatniej maszyny ze śmigłem na dziobie, otworzył drzwiczki, wrzucił walizkę i wsiadł do środka.

Phyllida zamarła na widok maleńkiego samolociku.

– Mamy lecieć tym czymś?

– A czego oczekiwałaś, Concorde’a?

– Myślałam, że masz własny odrzutowiec – wyjaśniła zmieszana. Nie słyszała dotąd o innych prywatnych samolotach.

– Odrzutowiec byłby zbyt okazały na loty pomiędzy Port Lincoln a Adelajdą. Ten jest bardziej odpowiedni.

– Nie jest zbyt… wielki. – Popatrzyła z powątpiewaniem na śmigło.

– Zabiera cztery osoby, więc zmieścimy się nawet z twoją walizką. Oczywiście, możesz zostać i czekać do jutra na połączenie. Mnie tam bez różnicy.

– Nie. – Phyllida nie zamierzała rezygnować, gdy była tak blisko celu. – Oczywiście, że lecę.

– No to wskakuj. – Jake wyciągnął do niej rękę.

Phyllida spojrzała na niego. Wejście do samolotu znajdowało się na wysokości jej ramion.

– Nie ma schodków?

– Nie. W budynku stoją jakieś schodki. Jeśli myślisz, że po nie wrócę, to jesteś w błędzie.

– To jak tu wejdę?

– Masz chyba ręce i nogi. Złap mnie za rękę i właź.

– Właź? Musiałabym skakać o tyczce!

– Nie bądź śmieszna – zniecierpliwił się Jake. – To przecież dziecinnie łatwe. Złap mnie za rękę.

Phyllida niechętnie ujęła jego dłoń. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej dziwny, miły dreszcz, gdy tylko dotknęła jego palców. Były ciepłe, mocne, dające nieokreślone poczucie bezpieczeństwa. Ze zdumieniem spojrzała na złączone dłonie, dziwiąc się, że prosty uścisk może przekazać tak wiele odczuć.

– Nie znam cię zbyt dobrze – westchnął Jake – ale mam coś innego do roboty, niż tkwić tu przez całą noc, trzymając się za ręce. Jeśli wolisz zostać w Adelajdzie, to twoja sprawa, ale jeżeli chcesz lecieć do Port Lincoln, to się pospiesz!

Phyllida robiła, co mogła. Przy pomocy Jake’a wciągnęła się do połowy, ale nogi, skrępowane wąską spódnicą, dyndały bezradnie w powietrzu. W końcu, ku swemu upokorzeniu, upadła na ziemię.

– Mówiłam ci, że nie dam rady – wysapała. – Nie jestem superkobietą.

– Przedtem usiłowałaś sprawiać inne wrażenie – zauważył kwaśno. – Skoro jesteś taka samodzielna, jak twierdziłaś, powinnaś podróżować w innym stroju.

– Gdybym przypuszczała, że spotkają mnie takie trudności, włożyłabym łachmany – parsknęła, zapominając, że jeśli chce się dostać tego wieczoru do Port Lincoln, zdana jest na dobrą wolę Jake’a. Otrzepała rękawy kostiumu, którymi zamiotła pas startowy. – Tego się już nie odpierze!

Jake, mamrocząc coś pod nosem, wyskoczył z maszyny.

– Szczerze mówiąc, twój kostium mało mnie w tej chwili obchodzi – powiedział. Wodził wzrokiem od dziewczyny do samolotu, oceniając dzielącą ich odległość. Potem złapał ją w pasie i podsadził.

Zaskoczona tym Phyllida pisnęła, lecz zdołała złapać za poręcz przy wejściu. Mocne dłonie, trzymające ją początkowo w pasie, przesunęły się niewinnie pod uda i Jake wrzucił ją wreszcie do środka jak worek mąki.

Przez dłuższą chwilę leżała na podłodze, łapiąc powietrze jak wyciągnięta z wody ryba i zastanawiała się, co u diabła robi w tym maleńkim samolociku z nieznajomym, który obszedł się z nią tak bezceremonialnie.

– Witamy na pokładzie – rzekł z nie ukrywanym rozbawieniem Jake.

Phyllida z trudem podciągnęła się do pozycji siedzącej i spojrzała na umorusane dłonie.

– W British Airways zupełnie inaczej traktuje się pasażerów – westchnęła, a Jake wykrzywił usta w tym samym zniewalającym uśmiechu, jaki widziała u niego na dworcu lotniczym. Kiedy z drwiącą galanterią pomagał jej podnieść się, w przyćmionym świetle zalśniły białe zęby.

– Grunt to dobra obsługa – powiedział.

Dziewczyna wyrwała rękę, przestraszona dziwnym dreszczem wywoływanym przez każde dotknięcie Jake’a. Denerwował ją ten uśmiech. Nie pasował do niego. Powinien być raczej chłodny, jak jego twarz, nie zaś ciepły, tak że zasychało jej w gardle.

Z trudem oderwała od niego wzrok. Rozejrzała się wokół z udanym zainteresowaniem, lecz w oczach miała wciąż ten niebezpieczny uśmiech. Potrząsnęła głową, by się od niego wyzwolić.

– Gdzie jest pilot? – spytała, odzyskując jasność wzroku.

– Masz najwyraźniej dziwne pojęcie o mojej zamożności – rzekł sucho Jake, sadzając ją na fotelu drugiego pilota. – Nie tylko nie mam własnego odrzutowca, ale również czekającego na moje skinienie pilota.

– To znaczy, że sam prowadzisz tę maszynę?

– A czemu nie?

– Nie spodziewałam się…

– Czego się nie spodziewałaś? Że potrafię pilotować samolot?

– Nie! – Jake Tregowan wyglądał na zdolnego do wszystkiego. – Sądząc po twoim wyglądzie, myślałam, że stać cię na zatrudnienie pilota.

Patrzył krytycznym wzrokiem, jak dziewczyna zapina pasy, potem usiadł na fotelu obok.

– Co cię skłoniło do takiej opinii?

Sposób poruszania się, trzymania głowy, nawet to, jak stał, wyglądając na opanowanego i pewnego siebie. Tego mu jednak nie powie.

– Wywnioskowałam to z twojego ubrania.

– Dość śmiało, opierając się jedynie na parze spodni i koszuli – skomentował ze złośliwym błyskiem w oku. – Czy zawsze rozumujesz w ten sposób?

– W końcu nie pomyliłam się aż tak bardzo – odparowała.

– Stać cię przecież na własny samolot.

– Australia to wielki kraj – wzruszył ramionami. Śmigło drgnęło i zaczęło się obracać, początkowo powoli, potem coraz szybciej. – Samolot często okazuje się najlepszym środkiem transportu.

Jake zaczął sprawdzać wskazówki na tablicy przyrządów, podczas gdy Phyllida nerwowo obserwowała śmigło. Nigdy dotąd nie leciała niczym mniejszym od jumbo i zaczynała żałować, że poprosiła Jake’a o transport. Naprawdę zrobiłaby lepiej, zostając na noc w Adelajdzie. Mogłaby się przynajmniej dobrze wyspać. Wzięłaby prysznic, zmieniła ubranie i przybyła do Port Lincoln odświeżona.

W ten sposób stanie u drzwi Chris niczym kupka nieszczęścia. Czemu nie pomyślała o tym wcześniej?

Spojrzała na brudny, wygnieciony kostium i powstrzymała westchnienie, przypominając sobie, co Jake powiedział o wyciąganiu pochopnych wniosków. Uważała się za kobietę interesu, profesjonalistkę, a naprawdę była w gorącej wodzie kąpana, ze skłonnościami do podejmowania natychmiastowych decyzji bez zastanawiania się, w co się wplątuje.

Zerknęła na Jake’a pochłoniętego obserwowaniem tablicy rozdzielczej. Nie wyobrażała go sobie działającego bez zastanowienia. Był na to zbyt rozważny. Patrzyła na jego ręce, poruszające się sprawnie wśród przełączników. Znów poczuła niepokojący dreszcz.

Przypomniała sobie Ruperta, który wywijał bez przerwy rękoma, usiłując zaimponować jej swoją wiedzą. Nie siedziałby tak spokojnie, pochłonięty rutynowymi czynnościami, nie zwracając przy tym na nią uwagi.

Zdrętwiała, uświadamiając sobie, że nie może przywołać widoku twarzy Ruperta. Jeszcze przed sześcioma tygodniami byli zaręczeni. Czyżby już go zapomniała? Widziała jedynie uśmiech Jake’a.

– Dobrze. – Głos Jake’a wyrwał ją z rozmyślań. – Gotowa? Phyllida spojrzała na śmigło i przełknęła ślinę.

– Chyba tak. – Było już za późno na zmianę decyzji. Następnym razem porządnie się najpierw zastanowi.

Poczekali, aż lądujący odrzutowiec przetoczy się z rykiem przez lotnisko, potem zaczęli się rozpędzać na pasie. Phyllida zamknęła mocno oczy i zacisnęła dłonie, gdy przyspieszenie wcisnęło ją w fotel.

Skurcz żołądka poinformował ją, że wystartowali, jednak nie otwierała oczu aż do chwili, gdy samolot nabrał wysokości. Jake przyglądał się jej z rozbawieniem zabarwionym odrobiną goryczy.

– Może jednak wolałabyś poczekać na poranny lot?

Phyllida wysunęła podbródek, słysząc ironię w jego głosie.

– Nie – skłamała.

Uśmiechnął się kącikami ust.

– Mała uparciuszka, co?

Pomyślała o wytrwałości, dzięki której zrobiła karierę w reklamie i o tym, że niewiele to pomogło, ponieważ była kobietą. Jeszcze im pokaże!

– Czasem trzeba być upartym.

– Ale czemu się uparłaś, żeby lecieć do Port Lincoln?

– spytał, pochylając maszynę w głębokim skręcie.

Dziewczyna niepewnie zerknęła na rozpościerające się pod nimi światła Adelajdy.

– Po prostu chcę tam dotrzeć jeszcze dzisiaj.

– I zawsze osiągasz to, czego chcesz, nie licząc się z innymi.

Zerknęła na Jake’a, zastanawiając się, skąd ta gorycz w jego głosie.

– Nie – odparła powoli, wspominając dzień, w którym zawalił się jej świat, bo naraz straciła pracę i narzeczonego.

– Nie zawsze.

– O? – Popatrzył na nią z niedowierzaniem. – Uważałem cię za odnoszącą sukcesy dziewczynę w szykownym kostiumie.

– Sądziłam, że niebezpiecznie jest oceniać ludzi na podstawie ich stroju – przypomniała mu.

– Oszacowałem cię na podstawie zachowania, nie ubioru – odparł. – Krucha i kobieca w razie potrzeby, ale z żelaznymi pazurkami.

– Nie rozumiem – obraziła się Phyllida.

– Daj spokój, widziałem, jak poradziłaś sobie z tym naiwnym młodzieńcem. Szeroko otwarte wielkie, piwne oczy, tłumione łzy… co za spektakl. Niestety, widziałem to już przedtem, a przedstawienie się skończyło, gdy tylko dopięłaś swego. Możesz dużo gadać o tym, że nie potrzebujesz pomocy mężczyzn, ale wiesz, jak ich w razie potrzeby wykorzystać.

– A mężczyźni to może nie wykorzystują kobiet? – zaperzyła się. – Bez żenady wysługują się naszymi zdolnościami i wykształceniem, ale kiedy żądamy uznania, to całkiem inna para kaloszy! Praca ma jedynie wypełnić okres, nim zostaniemy matkami i żonami. Czy wiesz, jak ciężko musi harować kobieta, żeby osiągnąć sukces? – spytała z nie skrywaną wściekłością. – Dwa razy ciężej niż mężczyzna. Kobieta, zamiast zająć się pracą, musi udowodnić, że potrafi być równie bezwzględna jak jej męski kolega. Wtedy zarzuca się nam, że jesteśmy za mało kobiece. Oczywiście, nie możemy być również kobiece, bo to nie fair w stosunku do mężczyzn. Pozostaje tylko upór i wytrwałość. Kobiety nie są gorsze od mężczyzn. Dlaczego nie daje im się równych szans?

– Bardzo gwałtowna wypowiedź – zakpił Jake. – Nie pomyliłem się w stosunku do ciebie. Jesteś dziewczyną sukcesu. Czyżbyś urodziła się w sobotę?

– Nie rozumiem pytania.

– Na pewno nie znasz uroczego wierszyka, którego nauczyła mnie moja mama. Posłuchaj:

„Poniedziałkowe dziecię urodą jaśnieje, wtorkowe czar rozsiewa i dużo się śmieje. Środowemu dziecku los pecha przyniesie, czwartkowe zaś dziecko długo w górę pnie się. Piątkowe – kochające, wrażliwe i czułe, sobotnie zaś ciężko na życie pracuje. Za to dziecko w niedzielę urodzone, do szczęścia i radości zostało stworzone”.

– Nie jestem pewna, czy urodziłam się w sobotę, ale rzeczywiście ciężko pracuję. I jestem z tego dumna.

– A czym się zajmujesz?

– Reklamą.

– Jak można być dumnym z tego, że się pracuje w reklamie?

– To proste. Nasze ogłoszenia skłaniają ludzi do myślenia, a my traktujemy naszą pracę z dużą odpowiedzialnością.

Chciała mówić dalej, ale w tym momencie Jake puścił drążek sterowy i zagłębił się w fotelu. Ku jej przerażeniu, założył nogi na deskę rozdzielczą.

– Co robisz? – zapytała piskliwym głosem.

– Lecimy na autopilocie – syknął z irytacją Jake. – Nie ma powodu do paniki.

– Wcale nie wpadłam w panikę – odparła chłodno. Nie znosiła sposobu, w jaki Tregowan robił z niej idiotkę. – Byłam tylko… zaniepokojona.

– Na twoim miejscu niepokoiłbym się o sens robienia głupich reklam – przygadał jej i zanim zdążyła zaprotestować, wyjął termos zza fotela.

Kuszący zapach kawy sprawił, że Phyllida zapomniała o godności i przekonujących argumentach w obronie reklamy. Ostatnio jadła coś na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, pomiędzy Singapurem i Adelajdą, a było to już dawno temu.

– Chcesz? – spytał, napełniając nakrętkę służącą za kubek. Aromat był kuszący.

– Z rozkoszą – odparła. Bolały ją stopy i z ulgą zdjęła pantofelki.

Jake wręczył jej kubek. Ich palce spotkały się i pod wpływem elektryzującego dotyku uśmiech Phyllidy przybladł.

Zacisnąwszy palce wokół naczynia, usiłowała skupić się na kawie, ale wciąż zerkała na niego spod rzęs. W przyćmionym świetle instrumentów pokładowych studiowała jego profil i każdy detal twarzy Jake’a wydawał się jej niezwykle pociągający.

Pomyślała, że musi być zmęczona bardziej, niż przypuszczała. Sytuacja, w której się znalazła, pijąc kawę z termosu nieznajomego mężczyzny, w półmroku kabiny samolotu wydawała się jej nieprawdopodobna. Realny był jedynie Jake.

Wolała nie wspominać jego dotknięć. Silnych palców, pomagających jej podnieść się; dłoni, obejmujących ją w pasie… ześlizgujących się niżej, aby ją podsadzić… Jej ciało drżało przy każdym fizycznym kontakcie z Jakiem Tregowanem. A jakby zareagowała, gdyby dotykając ją czule w miłosnym uścisku badał miękkość jej aksamitnej skóry?

Na tę myśl zaschło jej w gardle, czym prędzej więc dopiła kawę. Nie zdążyła jeszcze poznać Tregowana, a już dopatrzyła się w nim niemiłych cech. Czemu więc tak dokładnie wyobraża sobie, że się z nim kocha?

To skutek choroby lokomocyjnej – zmęczenia długą podróżą. Jedyne logiczne wyjaśnienie nagłego przypływu pożądania. Bo przecież nie chce mieć z nim nic wspólnego!

Загрузка...