Rozdział 7

Jake czekał w pontonie przywiązanym za rufą. Popatrzył na nią ze swego miejsca przy zaburtowym silniku. Refleksy odbitego od wody światła igrały mu na twarzy.

– Ostrożnie – rzekł szorstko, gdy przechodziła nad relingiem. – Schodź powoli na dół i pod żadnym pozorem nie skacz, bo oboje znajdziemy się w wodzie.

Szło całkiem dobrze do chwili, kiedy podał jej rękę. Nagły, spowodowany dotknięciem dreszcz sprawił, że się potknęła. Zwaliłaby się do wody, gdyby Jake nie przytrzymał jej w pasie.

– Uprzedzałem, niezdaro – powiedział, lecz oczy mu się śmiały i Phyllida nie mogła nie odwzajemnić uśmiechu.

Czuła mocne, pewnie trzymające ją dłonie, lecz nie cofnęła się. Byli tak blisko siebie, że mogła dostrzec zmarszczki w kącikach oczu Jake’a i wyłaniający się z rozpiętej koszuli ciemny zarost na piersi. Fala pożądania zbiegła się z falą, która zakołysała pontonem, rzucając ich na siebie.

Śmiejąc się, usiedli i Jake szarpnięciem linki uruchomił silnik. Phyllida zastanawiała się, czy to rzeczywiście fala popchnęła ich ku sobie. Paliły ją miejsca, w których dotykał jej Jake, drżała z niepokoju i podniecenia.

Nie powinnaś go nawet lubić, zganiła się w myślach, ale kiedy ponton wylądował na plaży i boso ruszyli po piasku, nie pamiętała dlaczego. Światło stawało się coraz bardziej łagodne, przechodząc w srebrzysty odcień purpury, fale szumiały cicho, pełzając po piasku.

Wspięli się po niskiej wydmie porośniętej kępkami ostrych traw, a gdy się obejrzała, ujrzała na piasku jedynie ślady ich stóp. Może byli tu pierwszymi ludźmi? „Ali B” kołysał się łagodnie na turkusowej głębi. Ponton odcinał się jaskrawym kolorem od przybrzeżnego piasku. Prócz nich nie było tu śladu człowieka.

Później Phyllida nie mogła sobie przypomnieć, o czym rozmawiali, spacerując po srebrzącej się plaży.

Szli obok siebie, nie dotykając się nawzajem. Z magiczną mocą odbierała wszystkie wrażenia, czując wręcz każde ziarnko piasku pod stopami. Kiedy Jake uśmiechał się do niej, robiło się jej ciepło wokół serca.

Wrócili na,, Ali B”, gdy słońce kryło się już za horyzontem. Siedzieli na pokładzie, wpatrując się w ciemniejące niebo.

– Chciałabym zachować tę chwilę w pamięci – westchnęła, opierając się o występ kabiny. – Cudownie byłoby zatrzymać czas i zostać tu na zawsze, nie troszcząc się o wizy, rachunki i poszukiwanie pracy.

Powiedziała to bez zastanowienia. Jake smażący na grillu złowioną przez siebie rybę, spojrzał na nią ze zdumieniem.

– Myślałem, że masz pracę.

– Nie. – Phyllida utkwiła wzrok w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. – Byłam główną księgową w firmie reklamowej. Lubiłam tę pracę. Może brakowało mi doświadczenia, ale dokładałam wszelkich starań, żeby być najlepszą. Potem przejęła nas większa firma i moją pracę przydzielono komuś innemu. Powiedziano mi, że występują konflikty pomiędzy ich starymi klientami a mną i niezbędna jest reorganizacja. W praktyce oznaczało to, że moje stanowisko objął młodszy stażem pracownik, który miał poparcie góry i szczęście, żeby urodzić się mężczyzną. Pewnego dnia polecono mi zwolnić biurko i już. Jake nachmurzył się.

– To czemu powiedziałaś mi, że jesteś na urlopie naukowym?

– Właściwie to sama nie wiem. – Potarła w zamyśleniu podbródek. – Chyba nie mogłam pogodzić się z prawdą. Całe swoje życie poświęciłam pracy i kiedy ją straciłam, było to tak, jakbym przestała istnieć. Przysięgłam sobie, że znajdę lepszą posadę, a Liedermann, Marshall i Jones pożałują, że mnie zwolnili, ale… Cóż, Boże Narodzenie nie jest najlepszym okresem na szukanie nowego zajęcia. Postanowiłam więc skorzystać z okazji, odwiedzić Chris i zastanowić się, czego naprawdę chcę. W pewnym sensie jest to urlop naukowy.

– A teraz?

– Co teraz?

– Czy zmieniłaś decyzję w sprawie powrotu do agencji reklamowej?

– Cóż… – Pytanie Jake’a zaskoczyło Phyllidę. Zdała sobie sprawę, że nie bardzo wie, co dalej robić. W ciągu ostatnich tygodni była tak zajęta, że nie miała czasu zastanowić się nad tym. Kochała pracę w Pritchard Price, ale czy naprawdę zależało jej na powrocie do reklamy? Nie może zostać na zawsze w Australii. Kiedy skończy się wiza, będzie musiała wrócić i rozejrzeć się za czymś. Chyba jednak w reklamie, bo tylko na tym się znała. – Pewnie wrócę do Anglii.

– Nie słyszę w twoim głosie zwykłego entuzjazmu. Myślałem, że jesteś zdecydowana podjąć wyzwanie.

– Jestem – odparła bez przekonania i zebrawszy się w sobie, dodała twardo: – Jestem zdecydowana.

Jake odwrócił rybę na drugą stronę.

– Jak długo zamierzasz zostać w Australii? – spytał z napięciem. Phyllida spojrzała na niego zdziwiona.

– Nie wiem jeszcze. – Odpychała od siebie myśl o wyjeździe. – Może z miesiąc.

– Rupert musi być bardzo cierpliwym człowiekiem – zauważył oschle Jake.

– Nie – powiedziała i Jake gwałtownie odwrócił głowę w jej stronę. – Tu również nie byłam szczera – dodała, spuszczając wzrok. – Zerwałam zaręczyny, kiedy zorientowałam się, że nie będę dla niego odpowiednią żoną. Wydawało mu się, że znajdę szczęście, siedząc w domu i cerując mu skarpetki. Dla niego cała moja kariera to jedynie gra, zabicie czasu do chwili, kiedy zostanę panią Rupertową, ozdobą bez własnego zdania.

– Phyllida bez własnego zdania? – roześmiał się rozbawiony Jake. – Tego nie potrafię sobie wyobrazić.

– Rupert potrafił – rzekła z goryczą. – Czasem wydaje mi się, że wszyscy mężczyźni chcieliby za żony bezmyślne lalki.

Jake odwiesił szczypce obok grilla i przysiadł się bliżej.

– Wiesz, że to nieprawda – odparł, biorąc piwo.

– Naprawdę? Przecież sam nie mogłeś wytrzymać z ambitną żoną.

Jake zamilkł na dłuższą chwilę i Phyllida przestraszyła się, że posunęła się za daleko.

– Nie przeszkadzało mi, że Jonelle robi karierę – odezwał się w końcu spokojnym tonem. – Denerwowało mnie jedynie, że przedkłada sukces ponad wszystko. Nie chciałaś być panią Rupertową, rozumiem, ja też nie chciałem być mężem swojej żony. Jonelle nigdy nie widziała tego układu inaczej. To, co pozwoliło odnieść jej sukces, stało się grobem naszego małżeństwa. Teraz widzę, że nie powinniśmy się pobierać. Niestety, poniewczasie.

– Więc czemu się pobraliście?

Jake bawił się butelką piwa, zastanawiając się nad odpowiedzią.

– Jonelle była… jest bardzo piękna. Długie blond włosy, zielone oczy, zgrabne nogi… Wiedziałem, jaka jest, znaliśmy się od dziecka, ale uważałem, że skoro się kochamy, to wystarczy. Wkrótce okazało się, że to złudzenie. Różnice w charakterach były zbyt wielkie – rzekł z goryczą. – Och, na początku było wspaniale. Mieszkaliśmy w Sydney, a Jonelle pracowała w agencji artystycznej. Nigdy nie lubiłem miasta, ale ojciec ciężko zachorował i prosił mnie, bym w jego zastępstwie prowadził interesy. Nie mogłem mu odmówić, widząc, w jakim jest stanie. Jonelle wykorzystywała w pracy stosunki uzyskane dzięki wejściu do rodziny Tregowanów. Była dobra w tym, co robiła, nie ma dwóch zdań, ale im wyżej sięgały jej ambicje, tym rzadziej ją widywałem. Spędzała mnóstwo godzin w agencji, a potem uczestniczyła w przyjęciach „dla poszerzania kontaktów”, jak to nazywała. – Pokręcił głową i pociągnął łyk piwa.

– Pewnie również byłeś bardzo zajęty – zauważyła Phyllida. – Może nudziło ją czekanie w domu na twój powrót.

– Dlatego też zachęcałem ją do podjęcia pracy – wyznał Jake. – Gdyby nie to, pewnie zajęłaby się czymś innym. Początkowo wyciągała mnie na te przyjęcia, ale nie pasowałem do towarzystwa, więc przestała mnie zapraszać. Usiłowałem wszystko uładzić, ale Jonelle nie miała do tego serca. Trzymałem jacht koło Pittwater, myśląc, że wspólne weekendy wszystko naprawią, tylko że Jonelle nie lubiła żeglować. Narzekała na niewygody, a brak telefonu i faksu przyprawiał ją o rozpacz. – Wzruszył ramionami. – Pewnie ciągnęlibyśmy tak dalej, ale udało się jej zaspokoić ambicje i zdobyć pracę w Kalifornii. W tym czasie umarł mój ojciec, a Jonelle nawet nie została na pogrzebie. Nic nie mogło jej powstrzymać.

– Uśmiechnął się gorzko. – Zamierzałem pojechać do niej po uporządkowaniu spraw ojca, ale napisała do mnie, żebym się nie fatygował, bo znalazła sobie lepszego partnera, Amerykanina.

– Bardzo mi przykro – wybąkała Phyllida. Żałowała, że nie ma odwagi go objąć. Jake opowiadał to wszystko beznamiętnym głosem, ale odejście Jonelle musiało bardzo zaboleć tak dumnego człowieka.

– Daj spokój. Ciesz się raczej, że ty i Rupert w porę stwierdziliście, jak wiele was dzieli.

Phyllida milczała, zastanawiając się nad Jakiem. Pojęła niechęć, z jaką ją początkowo traktował. Ujrzał w niej kolejną Jonelle, zainteresowaną jedynie swoją karierą. Niechętnie przyznała, że tak w istocie było. Przedtem nigdy nie przystanęła, by się rozejrzeć wkoło, poczuć zapach wiatru i popatrzeć, jak słońce złoci trawy. Dopiero przyjazd do Australii uświadomił jej, ile straciła.

Spojrzała na Jake’a. Siedział z ponurą miną nad butelką piwa.

– Mało budująca historyjka, prawda? Niech cię to nie odstrasza od małżeństwa. Popatrz na Chris. Wie, że nic nie przychodzi łatwo, ale stara się. Jest miła, lojalna i uczciwa.

– Kocha Mike’a.

– Owszem i jest szczęśliwa, bo kocha go pomimo jego wad. Nie oczekuje, żeby Mike był ideałem.

– Uważałam Ruperta za ideał – uśmiechnęła się nieśmiało.

– Nie wyszło mi to na dobre.

– Wszystko albo nic – podsumował Jake.

– Owszem – przyznała niechętnie. – Obawiam się, że w miłości również nie potrafię iść na kompromis. Jeżeli nie kocham do szaleństwa i bez granic, to wolę nie kochać wcale.

– To czemu udawałaś, że wciąż jesteś zaręczona z Rupertem, kiedy cię o to spytałem?

To pytanie wytrąciło Phyllidę z równowagi. Starała się zapomnieć o tamtym wieczorze, ale wspomnienia powróciły ze zdwojoną siłą, tamta uwodzicielska atmosfera, podmuch gniewu i upojny pocałunek. Czy Jake również to pamięta? Nie śmiała spojrzeć na niego, by nie wyczytał prawdy z jej oczu.

Skłamała, ukrywając własną słabość. Myślała, że powstrzyma w ten sposób Jake’a. Bezskutecznie.

Starała się nie dopuścić do siebie myśli, że woli go od Ruperta, chce znów znaleźć się w jego ramionach, poczuć jego usta na swoich wargach i silne dłonie na swoim ciele.

Phyllida aż się zachłysnęła przerażona prawdą, którą właśnie odkryła. Jake spoglądał na nią wyczekująco.

– Ja… uznałam to wtedy za właściwe.

We wzroku Jake’a niedowierzanie mieszało się z rozbawieniem. Czyżby tak łatwo potrafił ją rozszyfrować? Gorączkowo zastanawiała się nad zmianą tematu.

– W jaki sposób trafiłeś do Port Lincoln? – spytała tak sztucznym głosem, że nie zdziwiło jej zdumione spojrzenie Jake’a. Na szczęście zgodził się zmienić temat.

– Po odejściu Jonelle nic nie trzymało mnie w Sydney. Miałem dość miejskiego życia. Nadal nadzorowałem interesy Tregowanów, ale bieżące sprawy powierzyłem młodszemu bratu i kupiłem „Ali B”. – Poklepał kadłub. – Mnóstwo czasu spędziliśmy razem. Upłynęliśmy wyspy południowego Pacyfiku i całą Australię. Przenosiłem się z miejsca na miejsce, ale kiedy dotarłem do Port Lincoln, postanowiłem zatrzymać się tu na jakiś czas. Założyłem firmę, mając kilka jachtów, a tymczasem interes rozrósł się niepostrzeżenie. Wciąż jeżdżę regularnie do Sydney i zajmuję się naszymi interesami w Adelajdzie, ale wracam tu, nawet gdy nie jestem zmęczony. Na pokładzie, pod gwiazdami, jest mój prawdziwy dom.

– Nie czujesz się samotny?

Jake popatrzył na skuloną, obejmującą rękoma kolana Phyllidę.

– Nie. Ale nie twierdzę, że tak będzie zawsze.

Nastąpiła długa chwila ciszy, zakłóconej jedynie skrzypieniem liny kotwicznej ocierającej się o kadłub. Phyllida wręcz czuła, jak cisza wyostrza jej wszystkie zmysły. Serce zwolniło rytm i zorientowała się, że zbyt długo wstrzymywała oddech.

Chciała coś powiedzieć, by rozładować panujące między nimi napięcie, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Zamiast tego wpatrzyła się w wodę, choć nic nie było tam widać oprócz odbicia gwiazd.

Wreszcie Jake uratował sytuację, oświadczając, że ryby się upiekły i kolacja gotowa. Phyllida zeszła pod pokład po sałatkę. Czuła się nieco zawiedziona tym, że proza życia rozwiała nagle ten miły nastrój.

W nocy, leżąc na dziobowej koi, spoglądała na drzwi kabiny i zastanawiała się, co by zrobiła, gdyby niespodziewanie wszedł Jake. Znów zmagała się z ogarniającym ją pożądaniem.

Jednak drzwi nie otworzyły się. Najwyraźniej Jake wolał długonogie blondynki od małych kasztanowłosych, zwłaszcza takich, które z charakteru przypominały jego poprzednią żonę.

Po co oddawać się głupim marzeniom? Nawet gdyby była pociągająca dla Jake’a, do czego by to doprowadziło? Kilka wspólnych nocy i niezręczne pożegnanie? Wszystko albo nic, przypomniała sobie ze smutkiem słowa Jake’a. Miał rację.

W głębi serca wiedziała, że nie zadowoliłaby ją rola tymczasowej kochanki Jake’a. Skoro nie może mieć go na zawsze, to lepiej wcale nie zaczynać. Prędzej czy później będzie musiała wyjechać, a tak łatwiej o nim zapomni.

Ranek był ładny choć chłodny, a Jake tak opryskliwy, jakby nigdy nie istniała ciepła atmosfera wczorajszego spaceru. Jeden z jachtów, zacumowany po drugiej stronie Reevesby, zgłosił przez radio usterkę silnika i Jake popłynął tam pontonem.

W pierwszej chwili Phyllidę ucieszyła jego nieobecność, lecz ten stan nie trwał długo. Irytujący Jake był lepszy niż jego brak. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca, zasiadła przy stole i na przekór wszystkiemu napisała szereg pogodnych listów do rodziców, brata, przyjaciół ze starej pracy i wreszcie, ociągając się, do Ruperta.

Historia małżeństwa Jake’a skłoniła ją do zmiany poglądów i miała wyrzuty sumienia z powodu wypowiedzianych ostrych słów. Oboje zachowali się niewłaściwie. Phyllida nie żałowała samego zerwania zaręczyn. Wolałaby jednak, by nie wypadło to tak nieprzyjemnie.

To był trudny list i zmięła mnóstwo kartek papieru, zanim go wreszcie skończyła. Napisała w nim, że cieszy się, iż zorientowali się w porę, że do siebie nie pasują, niemniej przyznaje, że do tej pory myślała wyłącznie o sobie, nie przejmując się wcale uczuciami Ruperta. Dodała, że ma nadzieję, iż nie jest za późno, by go przeprosić i że kiedy wróci do Anglii, zostaną przyjaciółmi.

Adresując kopertę, poczuła się o wiele lepiej, gdy nagle usłyszała warkot silnika. Pospiesznie ukryła korespondencję w schowku pod siedzeniem i wybiegła na pokład. Jake przycumowywał ponton do rufy. Wstrząśnięta radością, jakiej doznała na jego widok, odezwała się wymuszenie wesołym głosem:

– Uporałeś się z tym problemem?

– Tak – odburknął Jake, wspinając się na pokład z typową dla niego oszczędnością ruchów.

– Co nawaliło?

– Znasz się na silnikach diesla?

– Nie – przyznała.

– To nie ma sensu, żebym ci tłumaczył.

Phyllida zacisnęła zęby. Zamierzała zachowywać się uprzejmie, ale skoro tak, to proszę! Tylko pomógł jej przezwyciężyć nowy przypływ pożądania wywołany pewnie chwilową słabością umysłu.

Przygotowując się do odbicia od wyspy, powarkiwali na siebie nawzajem. Jake wykrzykiwał rozkazy i złościł się, gdy Phyllida ociągała się z ich wykonaniem.

– Myślałem, że chcesz się czegoś nauczyć! – zirytował się w końcu.

– Byle nie poganiania przez niewyżytego kaprala – drażniła się Phyllida. – Następnym razem zostanę na lądzie.

– Jak chcesz, ale teraz jesteś załogą, a to oznacza, że masz robić, co ci każę!

W sumie rejs był denerwujący. Wiatr to się zrywał, to zamierał i Jake wściekał się. Nie trzeba było balastować łodzi, Phyllida usiadła więc demonstracyjnie jak najdalej od niego. Na próżno wypatrywała dziś delfinów. Ich pojawienie się wynagrodziłoby choć trochę cierpliwość, z jaką słuchała narzekań Jake’a.

Atmosfera popsuła się do tego stopnia, że spodziewała się, iż wrócą do przystani, gdy Jake oświadczył, że popłyną na południe, do zatoki Memory, przylądka wystającego z półwyspu Eyre.

– Chris chciałaby na pewno, żebym tam cię zabrał – dodał, jakby się usprawiedliwiając.

Phyllida wolałaby, żeby była to jego inicjatywa, ale nie przyznałaby się do tego nawet sama przed sobą.

– Czemu ta zatoka nazywa się Memory? – zapytała tylko.

– W 1802 odkrył je Matthew Flinders – wyjaśnił Jake. – Był wielkim podróżnikiem i parę wysp z grupy Sir Josepha Banksa nosi nazwy okolic jego rodzinnego Lincolnshire. W wywrotce łodzi stracił ośmiu ludzi. Ciał nigdy nie odnaleziono, więc tak upamiętnił zatokę.

– Wyjątkowo ponure miejsce – skrzywiła się Phyllida.

Kiedy jednak zakotwiczyli, wrażenie było wprost przeciwne. Skały ukryte w gąszczu eukaliptusów, dęby i pinie, schodzące aż na brzeg, otaczały łagodnym łukiem biały piasek plaży, odbijając się w krystalicznej wodzie. Jaskrawe kolory i ostre światło raziły oczy Phyllidy.

Jake przewiózł ją pontonem przez linię dzielącą głęboką, błękitną wodę od jasnozielonej zatoki tak przejrzystej, że widać było najmniejsze ziarnko piasku. Oznajmił, że musi popracować przy jachcie, ale może wysadzić ją na brzeg. Phyllida zrozumiała, że nie chce, by się koło niego kręciła. I bardzo dobrze!

Stojąc po kolana w wodzie, tuliła do piersi sandałki i książkę i z niechęcią obserwowała, jak Jake zawraca ponton w stronę, Ali B”. Przypomniała sobie, że woli siedzieć sama, niż narażać się na utyskiwania Tregowana. Odwróciła się i zaczęła brodzić po wodzie, kierując się do brzegu.

Po chwili siedziała na gorącym suchym piasku i usiłowała skupić się na kryminale, lecz bez przerwy zerkała w stronę jachtu i kręcącego się po nim Jake’a. Ani razu nie spojrzał na nią. Dotknięta tym do żywego Phyllida zamknęła książkę, wytarła piasek ze stóp i włożywszy buty, udała się na zwiedzanie okolicy.

Wyboista, zarośnięta i pokryta kurzem ścieżka prowadziła wśród krzewów w głąb lądu. Phyllida dostrzegła też ślady starego pożaru buszu. Spalone drzewa wyciągały ku słońcu poczerniałe konary. Wszystko wokół było brązowe, szare lub pokryte jednostajną zielenią, nad którą widać było jedynie niezmącony błękit nieba. Pod stopami dziewczyny wzbijały się kłęby pyłu. Zerwała parę liści eukaliptusa, roztarta je w dłoni i przez chwilę napawała się ich ciężkim aromatem.

Żałowała, że nie ma z nią Jake’a. Przytłaczała ją pustka i cisza spotęgowana jego nieobecnością. Stanęła w bezruchu i popatrzyła na rozkruszone liście.

Kochała Jake’a.

Długo trwało, zanim zdała sobie z tego sprawę. To, co do niego czuła, było czymś więcej niż tylko fizycznym pożądaniem. Owszem, pragnęła go, dotyku jego ust, mocnego ciała, ale za tym kryło się coś jeszcze.

Z niechęcią stwierdziła, że sama obecność Jake’a wpływa na nią kojąco. Zawsze szczyciła się swoją niezależnością, ale teraz czuła się nieco zagubiona. Nieważne, czy uśmiechał się do niej, czy na nią krzyczał, bo dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Jake stał się jej przystanią, kotwicą…

Życie przed poznaniem go było bezładną bieganiną. Wyrwał ją z tego bezsensownego kręgu i bez niego znów wpadnie w ten wir. Phyllida zadrżała na tę myśl.

Szła przed siebie, pochłonięta rozmyślaniami, nie zastanawiając się, dokąd zmierza. Przyznanie się przed sobą, że pragnie Jake’a było wystarczającym nieszczęściem, ale zakochanie się w nim, to po prostu katastrofa! Jak to się mogło stać? W jaki sposób wplątała się w sieć uczuć i pożądania? Ogarnęło ją przerażenie. Czy zdoła się uwolnić i żyć bez niego?

Phyllida nie wiedziała, jak długo szła, dopóki nie znalazła się na skraju cypla nad piękną dziką plażą. W dali ocean załamywał się na podwodnej rafie. Patrzyła, jak fale gromadzą się nad błękitną głębią, wzbierają i wreszcie załamują się łagodnym łukiem, spływając zieloną kaskadą ku plaży.

Życie bez Jake’a. Jak uda się jej przetrwać kolejny wieczór ze świadomością, że go kocha, nie mogąc mu o tym powiedzieć? Nie, on nie może się niczego domyślić.

Poniżej, na plaży, skrzył się biały piasek otoczony ostrymi, przybrzeżnymi skałami z jednej strony, a falą przyboju z drugiej. Zupełnie jak ona, unieruchomiona pomiędzy świadomością, że kocha Jake’a, a świadomością, że nigdy ta jej miłość nie będzie spełniona, pomyślała z goryczą.

W pierwszej chwili wydało się to złudzeniem, lecz gdy wpatrzyła się uważniej, zauważyła coś w rodzaju ścieżki prowadzącej z urwiska na plażę. Można zejść i wejść.

Phyllidę ogarnęła nagle pokusa skorzystania z nowo odkrytej drogi, choćby po to, by udowodnić sobie, że jej sytuacja wcale nie jest beznadziejna. Wszystko może się zmienić, nawet Jake. Jeśli uda się jej dotrzeć na plażę, może nie będzie musiała żyć w rozpaczy.

Ostrożnie ruszyła przed siebie. Z początku nawet nie było tak źle. Potykała się wprawdzie o krzaki, ale grunt, po którym stąpała, wydawał się mocny. Niestety, niżej sucha ziemia zaczynała się kruszyć i osypywać spod stóp. Popatrzyła w dół i przełknęła ślinę. Nie zdawała sobie sprawy, jak wysoko znajdowała się na początku drogi. Może to błąd? Może powinna nauczyć się żyć z tą beznadziejną miłością?

Zacisnęła zęby i spojrzała w górę. Oddaliła się znacznie od szczytu urwiska i wspinaczka nie wyglądała zachęcająco. Zaczęła żałować swojego pomysłu. Znów się wygłupiła, działając pod wpływem impulsu.

Niezręcznie odwróciła się, ale zanim zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, noga osunęła się jej na sypkim podłożu i straciła równowagę. Potoczyła się po krzewach, rozkładając szeroko ramiona. Krzaki były dość rzadkie, lecz zdołała się złapać, by złagodzić skutki upadku. Przez dłuższą chwilę leżała, przytulając twarz do brudnej ziemi. Serce waliło jej jak młotem. Nie śmiała spojrzeć w górę ani w dół. Nagle nastąpił cud i ze szczytu rozległo się wołanie:

– Phyllida!

– Jake! – próbowała odkrzyknąć, lecz wydała z siebie jedynie zduszony pisk.

– Nie ruszaj się! – Schodził ku niej ze zwykłą gracją.

Phyllida nie zamierzała nawet drgnąć. Leżała, czekając na Jake’a.

Zdawało się jej, że trwa to wieczność. Każdy jego krok wywoływał osypywanie się ziemi, która spadała grudkami na jej twarz. Wreszcie zjawił się i ogarnęły ją mocne ramiona.

– Nic ci się nie stało? – spytał szorstko, poklepując ją, jakby chciał się upewnić, że jest cała.

– Nic. – Przywarła do niego. – Jestem tylko trochę podrapana.

– No, to przynajmniej dobra wiadomość. Możesz wstać? Nogi uginały się pod nią ze strachu, lecz z pomocą Jake’a zdołała wrócić na szczyt.

Jake miał groźny wyraz twarzy, ale nie powiedział ani słowa, dopóki nie znaleźli się z powrotem na ścieżce prowadzącej przez gąszcz.

– Na pewno nic ci nie jest?

– Czuję się świetnie – odparła niepewnym głosem.

Wiedziała, że miała wyjątkowe szczęście, wychodząc z tego bez szwanku. Podkoszulek i szorty były brudne, na rękach i nogach pojawiły się drobne zadrapania, ale wszystko skończyło się na strachu.

– W takim razie, czy mogłabyś mi wyjaśnić, co u diabła tam robiłaś? – Nigdy przedtem nie słyszała, żeby Jake był taki wściekły. Usta mu zbielały, nozdrza rozdęły się, oczy miotały błyskawice.

– Chciałam zobaczyć plażę.

– Plażę? – zdumiał się. – A po co?

Spojrzała na niego bezradnie, co tylko podsyciło jego gniew.

– Nie podobało ci się tam, gdzie siedziałaś wcześniej? Większość ludzi byłaby zachwycona białym piaskiem i błękitnym niebem, ale nie Phyllida! Nie, musiała wybrać najbardziej niedostępne miejsce i spróbować skręcić kark, usiłując się tam dostać! Co cię opętało?

Phyllida nie mogła mu powiedzieć, że przerażała ją perspektywa życia bez niego i schodząc na dół, chciała wszystko odmienić.

– Nie pomyślałam – odparła, co jeszcze bardziej rozjuszyło Jake’a.

– Jak zwykle, co? Przychodzi ci coś do głowy i pakujesz się w tarapaty, nie zastanawiając się nad konsekwencjami! Co by było, gdybym nie dostrzegł cię na szczycie urwiska? Mogłabyś leżeć bardzo długo ze złamanym karkiem, zanim ktoś by cię odnalazł!

– Wiem, wiem, przepraszam.

Phyllida zasłoniła oczy dłońmi. Chciała rzucić się Jake’owi na szyję i rozpłakać, usłyszeć, że jest zły dlatego, że bał się o nią, że mu na niej zależy. Jednak Jake był wciąż wściekły.

– Wciąż podkreślasz, jaka to jesteś mądra i samodzielna, tymczasem nie można spuścić cię z oczu na pięć minut. Poszedłem za tobą, kiedy zobaczyłem, że oddalasz się od plaży, ale nie przypuszczałem, że przyjdzie ci do głowy pomysł rzucenia się z urwiska!

– Wcale nie chciałam się rzucić!

– A szkoda i gdybym miał trochę oleju w głowie, zostawiłbym cię tam.

Jake przez całą drogę pastwił się nad Phyllida, zarzucając jej lekkomyślność, głupotę, samolubność i wołającą o pomstę do nieba nieodpowiedzialność.

Phyllida milczała. Miał rację. Ze wstydu gotowa była zapaść się pod ziemię. Szła za nim przygarbiona, ze spuszczoną głową, wciąż wstrząśnięta niedawną przygodą, załamana gniewem i pogardą Jake’a. Z całej siły powstrzymywała napływające do oczu łzy.

Gdy dotarli do zatoki, Jake wyczerpał wreszcie cały zapas obelg, lecz wroga cisza raniła ją jeszcze mocniej. Phyllida podeszła do brzegu i przemyła twarz wodą. Chciała umrzeć.

Kiedy opuściła ręce, Jake zobaczył wielkie oczy w śmiertelnie bladej twarzy. Minęła mu cała wściekłość. Objął dziewczynę i przytulił do siebie.

– Phyllido – rzekł. – Ja nie…

Загрузка...