Oddała mu kubek, uważając, by tym razem nie dotknąć jego palców.
– Dziękuję.
Jake uniósł brew, zdumiony oficjalnym tonem Phyllidy, lecz na szczęście nic nie powiedział. Zamiast tego, nalał sobie kawy.
– Co zamierzasz robić w Port Lincoln? – spytał bez ironii w głosie. – To nie jest mekka świata reklamy. A może zamierzasz rozreklamować w świecie tę mieścinę?
– Jestem na trzymiesięcznym urlopie naukowym.
Nie zamierzała się przyznać, że straciła ukochaną pracę.
– Urlop naukowy? Czy tego przypadkiem nie nazywa się wakacjami?
– Dłuższa przerwa w pracy pozwoli mi na podejście z dystansem do mojej kariery – oświadczyła wyniośle. Było to poniekąd zgodne z prawdą.
– Port Lincoln jakoś mi do tego nie pasuje. Czy ambitne kobiety nie robią jedynie rzeczy dobrze prezentujących się w życiorysie?
– Sporo wiesz o ambitnych dziewczynach. – Phyllida spojrzała na niego podejrzliwie.
– Gorzkie doświadczenie – odparł niedbale.
– Dosyć zawężone, skoro nie nauczyłeś się, że nie wszystkie jesteśmy takie same. Dla twojej wiadomości powiem, że wybieram się z wizytą do kuzynki, a nie po poprawienie swego życiorysu.
– Aha… zatem jednak wakacje!
– Częściowo – wycedziła. – Oczywiście, chcę odwiedzić Chris, ale nie przyjechałabym tu, gdyby nie sprawy służbowe.
– Skoro dają ci wolne trzy miesiące, to może wcale cię nie potrzebują – zauważył z bezlitosną logiką Jake. – Jesteś pewna, że po powrocie będziesz jeszcze pracować?
– Tak i jeszcze dostanę awans. – Zadarła dumnie głowę.
Bo tak będzie. Liedermann, Marshall i Jones jeszcze pożałują, że oddali jej stanowisko komuś mniej doświadczonemu tylko dlatego, że nosił spodnie. Phyllida marzyła o dniu, w którym na kolanach będą błagać ją o powrót i zajęcie wyższego stanowiska.
– Tymczasem spędzisz trzy miesiące w Port Lincoln na rozmyślaniach – z niedowierzaniem zauważył Jake.
– Tak – odparła stanowczo. Miała niemiłe wrażenie, że Jake nie wierzy w jej błyskotliwą karierę. – Odwiedzę również inne części Australii, ale większość czasu spędzę z Chris. – dodała, mając nadzieję, że w ten sposób zakończy dyskusję o sprawach zawodowych.
Ku jej uldze Jake zmienił temat.
– To twoja kuzynka?
Skinęła głową.
– Jej ojciec, brat mojej matki, przed laty wyemigrował do Australii i ożenił się tu. Niewiele wiedziałam o Chris, dopóki nie przyjechała z mężem na wakacje do Anglii. Zatrzymali się u mnie i od razu przypadłyśmy sobie do gustu. – Uśmiechnęła się. – To cudownie, odnaleźć w krewnej przyjaciółkę. Jesteśmy w stałym kontakcie, chociaż nie widziałyśmy się od pięciu lat. To tak daleko, że nie myślałam, że kiedykolwiek tu przyjadę.
– I co cię skłoniło do zmiany zdania?
– Chris przysłała mi zdjęcie. – Phyllida zaczęła przekopywać torebkę w poszukiwaniu przechowywanej niczym talizman fotografii. Wreszcie wymacała ją wetkniętą w paszport i zerknęła na nią w przyćmionym świetle kabiny. Przedstawiała Chris i Mike’a stojących na łodzi w ostrym, australijskim słońcu. Wyglądali na szczęśliwych, a wiatr rozwiewał im włosy. W półmroku trudno było dostrzec turkusowy kolor morza i czysty błękit nieba.
Wręczyła zdjęcie Jake’owi. Zerknął na nie i zesztywniał. Phyllida niczego nie zauważyła. Pamiętała, jak podle się czuła, kiedy pierwszy raz zobaczyła tę fotografię.
– Wiem, że to zwyczajna fotka, ale dostałam ją w paskudny grudniowy dzień. Było zimno, a wszystko wydawało się takie ponure i okropne.
– Rozumiem, że gdy patrzyłeś na zdjęcie Australia wydała ci się prawdziwym rajem. Zapragnęłaś nagle wygrzewać się na słońcu i kąpać w ciepłym morzu – powiedział Jake dziwnym tonem i oddał zdjęcie.
– Może, gdybym dostała ją w jasny, słoneczny dzień, nie zrobiłaby na mnie takiego wrażenia – zastanowiła się Phyllida. Zdjęcie było tak sugestywne, że niemal czuła gorące słońce i słoną, morską bryzę. – Zawsze byłam dziewczyną z miasta, ale kiedy to zobaczyłam, zapragnęłam być razem z nimi.
Chciała się wyrwać z szarości, zapomnieć o Rupercie, utracie pracy i innych nieprzyjemnych rzeczach. Pragnęła cieszyć się słońcem i morzem.
– A tu trzymiesięczny urlop naukowy trafił się jak znalazł. – Jake nawet nie próbował ukryć drwiny, a Phyllida zaczerwieniła się, dziękując Bogu za panujący w kabinie półmrok.
– Mniej więcej. Jeszcze nie zdecydowałam, co będę robić.
Myślała tylko, jak udowodnić LMJ i Rupertowi, że się mylą, ale serdeczne zaproszenie od Chris zmieniło wszystko.
Nie widziała powodu, by nie wybrać się do Australii. Zarabiała dużo pieniędzy, a pracowała tak ciężko, że nie miała czasu ich wydać. Odkąd wyprowadziła się od Ruperta, nic jej nie trzymało. Zamiast marznąć w styczniu, będzie wylegiwać się na słońcu i opalona wróci, by dowieść swych racji.
– Mogłam się wybrać dokądkolwiek, ale to zdjęcie przypomniało mi, że mam okazję spotkać się z Chris i Mikiem.
– Wyglądają na zadowolonych z życia – wtrącił Jake., Phyllida nachmurzyła się.
– Wówczas byli. Ciekawe, czy cieszą się życiem po tym, co ich spotkało.
– Tak? – Zerknął na nią. – A cóż to takiego?
– Mike zawsze był niespokojnym duchem, ale w końcu się osiedlili i zajęli się tym, o czym zawsze marzyli: wynajmowaniem swoich dwóch jachtów. To mały interes, ale należał do nich, dopóki nie pojawiła się konkurencja, która postanowiła ich zniszczyć.
Phyllida wyprostowała się, przypominając swoje wzburzenie, kiedy czytała list od Chris.
– Chris i Mike nie zagrażali nikomu, ale nie zważał na to człowiek, który ich wykupił. On dba tylko o pieniądze. Nie obchodzi go wcale, że w to przedsięwzięcie włożyli mnóstwo pracy i wszystkie pieniądze. Ludzie dla niego nic nie znaczą – rzekła z goryczą. – Zmiata każdego, kto stanie mu na drodze.
– Nie miałem pojęcia, że w Port Lincoln działa taki bezwzględny człowiek – zdumiał się Jake. – Czy kuzynka powiedziała ci, jak się nazywa? Unikałbym go na wszelki wypadek w przyszłości.
Miał poważną minę, lecz Phyllida zauważyła lekkie rozbawienie w jego głosie. Może dla niego brzmiało to jak żart, ale Chris i Mike’owi nie było wcale do śmiechu.
– Powiedziała tylko, że wykupiła ich większa firma. Nie podała żadnych szczegółów. Wiem, jak to jest, gdy duża firma przejmuje małą i nie sądzę, żeby tu było inaczej.
– Może się zdziwisz – odparł rozdrażniony i ubawiony Jake. – Port Lincoln to nie Londyn.
Lotnisko w Port Lincoln było położone z dala od miasta. Phyllida patrzyła na znikające za nimi światła, gdy awionetka zniżała się w stronę podejrzanie pustych budynków.
– Czy kuzynka będzie czekała na ciebie? – spytał Jake, gdy maszyna przestała kołować. – Chyba spodziewała się, że przybędziesz lotem o ósmej czterdzieści pięć.
– Nie wie, że przyjeżdżam. – Phyllida przeraziła się na myśl, że jej podróż jeszcze nie dobiegła końca. – To znaczy wie, że przyjadę, choć nie zna dokładnego terminu. Wszystkie miejsca na lot do Australii w grudniu i styczniu były zarezerwowane, więc trafiłam na listę rezerwową. Miejsce zwolniło się w ostatniej chwili. Ledwo zdążyłam się zapakować. Usiłowałam dodzwonić się do Chris, ale nikogo nie było w domu. Nie chciałam się spóźnić na samolot. No i jestem…
Jake uniósł brwi, spoglądając na nią.
– Zatem zdecydowałaś się na wyjazd bez chwili namysłu? Dziwny sposób organizowania urlopu naukowego.
– Zorganizowałam wszystko wcześniej. – Phyllida zastanawiała się, czemu się przed nim tłumaczy. – To nie była nieprzemyślana decyzja.
Minęły trzy tygodnie, zanim agent biura podróży, zmęczony jej natręctwem, znalazł miejsce na liście rezerwowej. Uprzedził, że czterokrotnie będzie musiała zmieniać samoloty w różnych zakątkach Azji, ale Phyllida tak się zawzięła, że zgodziła się na wszystko.
Silnik ucichł i śmigło przestało się obracać. Jake odpiął pasy, sięgnął na tylne siedzenie po walizkę i spuścił ją na płytę lotniska. Dziewczyna struchlała, słysząc głośne stuknięcie. Przypomniała sobie, ile szamponów, toników i zmywaczy poupychała pomiędzy ubraniami, butami i bielizną. Jeśli bagażowi na całej trasie z Londynu obchodzili się z jej walizką tak samo jak Jake, wolała nie myśleć, co ujrzy w środku, gdy ją otworzy.
Z westchnieniem sięgnęła po stojące pod siedzeniem pantofle. Kiedy próbowała je włożyć, okazało się, że napuchły jej stopy. Do diabła z elegancją, pomyślała, pójdę boso.
Wejście do samolotu nie było łatwe, ale wydostanie się z niego wydawało się jeszcze trudniejsze. Phyllida, ściskając w jednej ręce torebkę, a w drugiej pantofle, spoglądała na stojącego w dole Jake’a, który niecierpliwił się coraz bardziej.
– Możesz przejść na skrzydło i zejść stamtąd na ziemię, jeśli wolisz – rzekł z rezygnacją. – Jednak obojętne, co wybierzesz, pospiesz się.
Dziewczyna spojrzała podejrzliwie na skrzydło. Zejście tamtędy wymagałoby niebezpiecznych akrobacji w ciasnej spódniczce. Nie, już raczej wyskoczy z kabiny.
Ze stłumionym westchnieniem zrzuciła na dół buty i torebkę, potem podkasawszy nieco spódniczkę usiadła, wystawiając nogi na zewnątrz. Do ziemi nie było daleko, lecz powstrzymywała ją myśl o zeskoku na obolałe stopy.
Jake mruknął coś pod nosem.
– Myślałem, że spieszy ci się do Port Lincoln.
– Owszem.
– W takim razie przestań się wiercić i skacz!
Nie miała najmniejszego zamiaru, lecz pod wpływem rozkazującego tonu przesunęła się bliżej krawędzi.
Nagle objęły ją mocne dłonie Jake’a i znalazła się na ziemi. Przywarła do niego mocno, usiłując odzyskać równowagę. Przez bawełnianą koszulę czuła mocne mięśnie i twarde ciało mężczyzny. Starała się o tym nie myśleć.
Pragnąc podziękować, spojrzała mu w oczy i gdy zobaczyła nieodgadniony wyraz twarzy, słowa uwięzły jej w gardle. Dotyk dłoni Jake’a palił ją przez kostium, wpiła się palcami w jego ramiona.
Przerażona własnymi myślami odskoczyła do tyłu. Jej policzki pokrył rumieniec.
– Nie rozumiem, czemu nie zabierasz ze sobą schodków – mruknęła, zamiast podziękować mu, jak zamierzała.
– Na ogół mogę polegać na odpowiednim stroju moich pasażerów – odparł nie speszony.
W jego wzroku kryło się coś niepokojącego. Phyllida była przekonana, że w duchu się z niej naśmiewa. A jeśli odkrył, jak bardzo pragnie, by ją dotykał, przytulał i pieścił? Szybko schyliła się po torebkę i pantofle.
– No cóż – odchrząknęła. – Dziękuję za przysługę. Jestem bardzo wdzięczna.
Postawiła walizkę na kółkach, przewiesiła torbę przez ramię, a w lewej ręce trzymała pantofle. Pożegnała się ozięble.
– Dokąd się wybierasz? – spytał z nie ukrywanym rozbawieniem.
– Nie chcę nadużywać twojej uprzejmości – odparła wyniośle. – Wezmę taksówkę.
– Będziesz miała dużo szczęścia, jeśli znajdziesz tu jakąś w środku nocy. To nie Heathrow.
– Coś wymyślę – upierała się.
– Wciąż usiłujesz udowodnić, że sama dasz sobie radę, prawda? – spytał z rezygnacją.
– Bo potrafię sobie sama poradzić. Do widzenia – rzekła i oddaliła się, ciągnąc za sobą walizkę.
Bose, obolałe stopy nie pozwalały jej poruszać się dostojnie. Jednak, ponieważ szła wolniej, walizka była bardziej posłuszna. Przewróciła się tylko raz. Gdy schylała się, by ją podnieść, zerknęła za siebie. Jake Tregowan, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, podkładał pod koła samolotu kliny blokujące.
Postanowiwszy nie oglądać się więcej, dotarła wreszcie do budynku dworca lotniczego – najmniejszego, jaki w życiu widziała. Hala, niewiele większa od jej bawialni, była jednak nowoczesna, czysta i zupełnie pusta. Pchnęła szklane drzwi i wbrew samej sobie obejrzała się. Ani śladu Jake’a.
Świetnie! To był najbardziej denerwujący i niemiły człowiek, z jakim się zetknęła. Jest zadowolona, że już go więcej nie spotka. Wręcz szczęśliwa.
Przeszła na drugą stronę budynku. Przed frontem znajdował się podjazd, na którym powinny stać taksówki, ale oczywiście o tej porze nie było ani jednej. Jake miał rację.
Utknęła.
Gdyby Phyllida była w stanie jasno rozumować, domyśliłaby się, że Jake ma tu samochód. Mogła przynajmniej spróbować znaleźć telefon i zadzwonić do Chris czy też wezwać taksówkę. Jednak zmęczona długim lotem, nie potrafiła się skupić. Wiedziała jedynie, że upiorna podróż trwa nadal i rozglądała się wokół bezradnie, nie wierząc, że ten koszmar kiedyś się skończy.
Ogarnęło ją przerażające uczucie, że wpadła w pułapkę i jest skazana na spędzenie reszty życia na opustoszałym lotnisku.
Ciężko usiadła na walizce. Nie płakała, kiedy straciła pracę ani gdy zerwała z Rupertem. Doznane krzywdy rozpaliły w niej jedynie chęć udowodnienia wszystkim, że się mylili. Nie zamierzała dać im satysfakcji, płacząc ani pogrążając się w rozpaczy.
Niedawno nawalił jej samochód, pralka zalała całą kuchnię, zgubiła ulubione kolczyki… Zwykłe drobiazgi, bez większego znaczenia, dołączyły do pasma trapiących ją nieszczęść.
Phyllida jednak nie poddała się. Zacisnęła zęby i myśląc o słońcu i morzu na zdjęciu Chris, nie uroniła ani łezki. Zawsze pogardzała dziewczynami płaczącymi z byle powodu, ale teraz problem przebycia paru kilometrów do centrum Port Lincoln urósł do rangi katastrofy. Zakryła twarz dłońmi i zalała się łzami, odreagowując tygodnie zmęczenia i zdenerwowania.
Z tyłu otworzyły się drzwi i usłyszała kroki. Jake.
Phyllida nie widziała go, lecz delikatny dreszcz przebiegający wzdłuż jej kręgosłupa nieomylnie potwierdził przypuszczenie. Zesztywniała, otarła łzy i schowała twarz w cieniu.
– Co się stało? – spytał, a ona nie potrafiła się opanować.
– A jak myślisz? – spytała z wściekłością. – Po najgorszym miesiącu w moim życiu odbyłam równie okropną podróż i utknęłam w środku głuszy, a chcę tylko dotrzeć do Chris. Miałeś rację, nie ma żadnych taksówek i chyba będę musiała spędzić tu noc. Jestem zmęczona, głodna i zziębnięta, a w dodatku bolą mnie stopy!
Znów się rozpłakała, zakrywając twarz dłońmi.
– Ja nigdy nie płaczę – szlochała. – Jestem tylko nieludzko zmęczona…
– Niełatwo być samodzielną, prawda?
Phyllida usłyszała znienawidzony śmiech w jego głosie. Bawiło go jej żałosne położenie!
– Odejdź!
W odpowiedzi usłyszała jedynie ciężkie westchnienie i gdy zerknęła przez palce, z niedowierzaniem stwierdziła, że dosłownie potraktował jej słowa. Po prostu ją zostawił. Jak mógł być tak bezlitosny?
Płakała tak gorzko, że nie usłyszała uruchamianego na parkingu silnika samochodu. Podniosła głowę dopiero w chwili, gdy omiotło ją światło reflektorów. Duże auto z napędem na cztery koła skręciło w stronę drobnej figurki skulonej w bezlitosnym świetle neonów.
Trzasnęły drzwi i Jake, obchodząc maskę, podszedł do niej.
– Daj mi spokój – mruknęła i pospiesznie wytarła rozmazany makijaż.
Jake zignorował jej wypowiedź i podniósłszy dziewczynę na nogi, schylił się po walizkę.
– Co robisz?
– A jak ci się zdaje? Tylko w ten sposób mam okazję powiedzieć ci, że również miałem ciężki, wyczerpujący dzień zwieńczony podróżą z dziwną kobietą w moim samolocie. Jednak nie zamierzam urządzać histerii z tego powodu. Co to, to nie!
– Nie jestem histeryczką – odparła zdenerwowanym głosem Phyllida. – Jestem po prostu zmęczona…
– Wiem. Bolą cię też stopy – odparł niewzruszenie. – Jeśli przestaniesz o nich myśleć, będą bolały o wiele mniej.
– Gdybyś wiedział, jak bardzo mi dokuczają, nie doradzałbyś mi takich rzeczy – rzekła ponuro, patrząc, jak wrzuca walizkę na tył samochodu. Mimo wszystko na jego widok przestała płakać, uświadamiając sobie, że istotnie znajduje się na krawędzi histerii.
Zdając sobie sprawę ze swego niezbyt efektownego wyglądu, otarła resztę łez wierzchem dłoni i poprawiła włosy.
– Nic nie odwróci mojej uwagi od stóp – oświadczyła i uniosła jedną, by zobaczyć, czy kiedyś będzie jeszcze w stanie normalnie chodzić.
– Pomyśl o czymś, co pozwoli ci przestać się nad sobą użalać – upierał się z lekkim rozbawieniem w głosie.
– To wymyśl coś, jeśli jesteś taki mądry – warknęła, spoglądając na czerwone pręgi odciśnięte pantoflami.
– Dobrze – odparł Jake, bezceremonialnie biorąc ją w ramiona. – I co ty na to?
Phyllida, wciąż balansując na jednej nodze, przywarła odruchowo do niego, a Jake schylił się i pocałował ją.
Dotknięcie chłodnych, mocnych warg zelektryzowało ją. Dziwna, ogarniająca ją rozkosz tak nią wstrząsnęła, że dziewczyna wczepiła się w koszulę Jake’a, bojąc się, że nie utrzyma się na nogach. Uwodzicielski pocałunek zastał ją kompletnie nie przygotowaną.
Nagle jakby straciła panowanie nad własnym ciałem, które nawet nie próbowało protestować przeciwko narastającemu pożądaniu. Umysł nakazywał natychmiastowe odepchnięcie natręta, lecz wargi rozchyliły się pod naciskiem ust Jake’a, a dłonie Phyllidy zdradziecko przesunęły się z pleców i objęły łapczywie biodra mężczyzny.
Zatraciła poczucie rzeczywistości. Zapomniała o zmęczeniu; o tym, że Jake Tregowan zrobił to z premedytacją, a w dodatku wcale go nie znała.
Nie wiedziała, jak długo trwał pocałunek – sekundy czy godziny. Kiedy Jake puścił ją wreszcie, wpatrywała się w niego z oszołomieniem.
– No i jak tam stopy? – uśmiechnął się.
– Stopy?
– Przypuszczałem, że to pomoże – rzekł z satysfakcją, otwierając przed nią drzwi auta. – Potrzebowałaś innego bodźca.
– Innego bodźca? – powtórzyła bezmyślnie. Potrząsnęła głową, by wyrwać się z oszołomienia, a rzeczywistość wstrząsnęła nią niczym wymierzony policzek.
Jake pocałował ją najzwyczajniej w świecie, a ona zareagowała na to z upokarzającą łapczywością. Co sobie o niej pomyśli?
Pod wpływem szoku najpierw zbladła, lecz teraz oblała się gorącym rumieńcem wstydu. Na szczęście Jake, zachwycony skutecznością swej metody, niczego nie zauważył.
– Musisz sama przyznać, że zadziałało – powiedział. – Zapamiętam to sobie jako doskonałe remedium na stany histeryczne.
Phyllida już otwierała usta, by zaprotestować przeciwko posądzaniu jej o histerię, przypomniała sobie jednak w porę o tym, że nie potrafiła nad sobą zapanować i zaniknęła je na powrót. Wolała, żeby Jake sądził, że nie bardzo wiedziała, co robi. Fakt, że nie stawiła oporu dowodził, że najwyraźniej nie była sobą.
Powinna być zła… W istocie, im dłużej o tym myślała, tym bardziej robiła się wściekła. Zawrzało w niej na myśl, jak łatwo ją wykorzystał, z jaką wprawą wpił się w nią ustami. A teraz jeszcze się z niej naśmiewa!
– Jedziesz? – zapytał, wciąż trzymając otwarte drzwi.
– Nie wsiądę do samochodu z człowiekiem, który mnie tak… obłapił!
– Zrobiłem to wyłącznie dla twojego dobra – zauważył z miną skrzywdzonego niewiniątka. – Namawiałem cię, żebyś pomyślała o czymś innym, a ty sama poprosiłaś mnie o pomoc.
– Nie chodziło mi wcale o pocałunek!
– Ale pomogło, prawda? Zamiast biadolić nad obolałymi stopami, narzekasz teraz, że cię pocałowałem.
– Czego oczekujesz w związku z tym? Że padnę ci do nóg?
– Cóż, mogłabyś okazać odrobinę wdzięczności.
– Nie czuję się zobowiązana.
– Za to pewnie czujesz się lepiej. Chyba tak, skoro nie chcesz wsiąść do samochodu. Jeśli wolisz iść pieszo, to uprzedzam, że autem jedzie się około dwudziestu minut, zatem dojdziesz o świcie. O tej porze nie ma wielkiego ruchu. Nie licz na okazję. Nie bądź niemądra i wsiadaj!
Phyllida zawahała się, przygryzła wargi i nie patrząc na Jake’a, wspięła się na siedzenie pasażera. Z drwiącą galanterią zatrzasnął drzwi.
Prowadził samochód z pewnością i wprawą równą tej, z jaką pilotował awionetkę. Phyllida, nie wiedzieć czemu, czuła się bezpieczna w jego obecności. Nie wiedziała, czym się zajmuje Jake Tregowan ani gdzie mieszka, lecz mimo to nie wydawał się jej obcy.
To tak, jakby od zawsze znała towarzyszącą mu atmosferę spokoju, moc emanującą z jego twardego ciała, ciepłą siłę dłoni i uśmiech kryjący się w leciutkim uniesieniu kącików ust.
Te usta… Coś wrzało w niej na wspomnienie zetknięcia się ich warg. Coś mąciło jej wewnętrzny spokój i wywoływało przechodzące po plecach ciarki. Usta miał równie wprawne jak dłonie, zdumiewająco ciepłe i niebezpiecznie kuszące. Doszła do wniosku, że bezpieczniej byłoby myśleć o obolałych stopach.
Wydawało się, że jadą bez końca ciemną, prostą jak strzelił drogą. Pochłonięta własnymi myślami nie zwracała uwagi na mijaną okolicę, lecz wreszcie światła Port Lincoln rozbłysły przed nimi. Rozciągały się wzdłuż łuku zatoki, odbijały od olbrzymich silosów i ciemnej sylwetki wyspy Boston.
Świadoma, że niezbyt uprzejmie przyjęła propozycję podwiezienia, wykrztusiła z zażenowaniem adres Chris. Jake skinął głową, a ją ogarnęło podejrzenie, że było to zbędne. W parę minut później zatrzymał się obok schludnego domku.
– Proszę uprzejmie, oto numer czterdzieści trzy – rzekł nie odwracając głowy. Phyllida spojrzała na niego z wyrzutem.
– Wiedziałeś, gdzie to jest.
Jake uśmiechnął się, wyciągając walizkę z samochodu.
– Przyznaję, że byłem tu już przedtem.
– Znasz Chris i Mike’a?
– Bardzo dobrze. Rozpoznałem ich na fotografii.
– Nic mi nie powiedziałeś!
– Rzeczywiście. Pomyślałem jednak, że wcześniej czy później dowiesz się o wszystkim.
– To znaczy, że jeszcze się spotkamy? – spytała gniewnie. Pocałował ją, wiedząc, że się znów zobaczą!
– Obawiam się, że tak – roześmiał się. – Mniejsza z tym. Wreszcie udało ci się dotrzeć, w oknach pali się światło, zatem Chris jest w domu. Nie zamierzasz wejść?
Na twarzy dziewczyny malowała się rozterka. Chciała powiedzieć mu, co sądzi o jego dwulicowości, lecz przeszkadzała jej świadomość, że jest przyjacielem Chris. W końcu znalazła się tu dzięki niemu. Bardzo trudna sytuacja.
Jake spoglądał z rozbawieniem, bez trudu czytając z jej miny. Phyllida zebrała w sobie resztki sponiewieranej godności.
– Tak… pójdę już. – Podała mu rękę. – I, hm… dziękuję za wszystko.
– Wszystko? – zapytał drwiąco.
– Niezupełnie. – Wyrwała dłoń z elektryzującego uścisku. Wiedziała, że miał na myśli ten okropny pocałunek.
– Miłego pobytu w Port Lincoln – uśmiechnął się Jake i odjechał.
Phyllida była nieco rozczarowana, że nie próbował pocałować jej po raz drugi. Pokręciła głową, usiłując pozbyć się dziwnego uczucia, jakie wzbudził w niej dotyk dłoni Jake’a. Pozbierała rzeczy, pchnęła furtkę i kuśtykając, przeszła ostatnie metry dzielące ją od drzwi Chris.