Rozdział 4

Po podjęciu decyzji Jake przeszedł do razu do rzeczy.

– Masz prawo jazdy?

– Nie zabrałam – odparła z zażenowaniem Phyllida. – Pakowałam się w takim pośpiechu, że zupełnie nie miałam do tego głowy.

– Sądząc z rozmiarów walizki, pamiętałaś o wszystkim innym – zauważył złośliwie. – Myślałem, że jesteś bardziej zorganizowana.

– Niczego nie zapomniałam. Skąd mogłam wiedzieć, że przyda mi się prawo jazdy?

– Więc chyba liczyłaś na to, że Mike i Chris będą ci służyli za darmowych kierowców.

– Nie wiedziałam, czego się spodziewać – zgrzytnęła zębami Phyllida. – A już najmniej przesłuchania z powodu zapomnianego kawałka papieru. Czy to ma jakieś znaczenie?

– Zamierzałem dać ci furgonetkę, żebyś mogła pojechać po zakupy. Tymczasem wygląda na to, że będę musiał cię wszędzie wozić. To zaczyna się stawać regułą!

– Zapewniam, że nie z mojej woli.

– Słusznie, zapomniałem, że jesteś kobietą samodzielną – zakpił Jake. – To zabawne, ale zawsze znajdziesz kogoś, kto wykona za ciebie robotę.

– Mówimy tylko o sporadycznych wyjazdach po zakupy – parsknęła. – Skoro stanowi to dla ciebie taki wielki problem, znajdę inny sposób, żeby się tu dostać.

– Taki, jak zeszłej nocy?

– To było coś innego. Ubiegłej nocy nie byłam sobą i dobrze o tym wiesz! Taka podróż wykończyłaby każdego i niezbyt mi pomogłeś, będąc taki…

– Jaki? – spytał z rozbawieniem w oczach.

– Niemiły! – wypaliła niezbyt dyplomatycznie.

Jake nie zamierzał puścić tego płazem.

– Niemiły? – zdumiał się nieszczerze. – Taszczyłem twoją walizkę, zabrałem cię samolotem do Port Lincoln, podwiozłem pod drzwi Chris… Cóż w tym było niemiłego?

Phyllida, czując się zapędzona w kozi róg, gorączkowo szukała w pamięci przykładu jego niemiłego zachowania. Rzecz tkwiła nie w tym, co robił, ale w jego drwiących spojrzeniach, uśmieszkach, kpiącym tonie. Tego jednak nie mogła powiedzieć.

– Pocałowałeś mnie. – Był to jedyny zarzut, jaki mogła wysunąć.

– Wtedy nie było to wcale dla ciebie niemiłe – oświadczył zuchwale.

– Wykorzystałeś sytuację – nie ustępowała, lecz Jake spojrzał na nią obojętnie.

– W takim razie jesteśmy kwita.

To Phyllida spuściła oczy. Po co wracała do sprawy pocałunku? Jego wspomnienie zagęściło nagle panującą w pokoju atmosferę, znów po plecach przebiegły jej ciarki. Wciąż czuła dotyk mocnych dłoni Jake’a i ekscytujące spotkanie się ich warg.

– Musi być jakiś sposób na poruszanie się po okolicy – powiedziała, usiłując sprowadzić rozmowę na bezpieczniejsze tory. – Chyba są tu jakieś autobusy?

– To nie Londyn – odparł Jake. – Może nawet uda ci się dotrzeć do sklepów, ale nie zabierzesz się z zakupami.

– Mogę wziąć taksówkę – rzekła niechętnie.

– Możesz – zgodził się. – Pod warunkiem, że za nią zapłacisz, bo ja, mając stojącą bezczynnie furgonetkę, nie dam ani grosza. Czy również zamierzasz przyjeżdżać tu co rano taksówką?

– Jeszcze tego nie przemyślałam.

– To się lepiej zastanów. Przystań leży daleko od domu Chris i zapewniam cię, że nie ma bezpośredniego połączenia autobusowego.

Phyllida zacisnęła wargi.

– Potrafiłam przez parę lat utrzymać się sama w Londynie – odparła chłodno. – Z pewnością jakoś przeżyję w Port Lincoln.

– To zależy od punktu widzenia – zauważył Jake, pokazując jakiś punkt za oknem. – Mieszkam na szczycie tego wzgórza obok przystani. Wystarczająco blisko, by dojść tu na piechotę. Chyba najlepiej zrobisz, mieszkając u mnie – dodał z rezygnacją.

– Miałabym mieszkać u ciebie? – przeraziła się Phyllida.

– Wolałabym raczej spać na plaży!

Jake aż cmoknął z wrażenia.

– Nie wiem, jak udało ci się zrobić oszałamiającą karierę, ale na pewno nie z powodu nadmiaru taktu.

– A tobie nie dzięki urokowi osobistemu – odgryzła się.

– Wyjątkowo serdeczny sposób zapraszania gości! Nie ma mowy, żebym przeprowadziła się do ciebie!

– Nie ma w tym żadnej próby uwiedzenia ciebie, jeśli to cię trapi – westchnął Jake. – Nie musisz więc reagować jak przerażona stara panna. Szczerze mówiąc, mogę się postarać o bardziej odpowiednie towarzystwo i niezbyt bawi mnie perspektywa spędzenia paru tygodni z osóbką w gorącej wodzie kąpaną, ale nie widzę innego wyjścia.

– A ja owszem. Będę mieszkała u Chris i Mike’a.

– Jak się tu dostaniesz codziennie rano?

– Znajdę jakiś sposób!

– Dom jest wystarczająco duży, żebyśmy się pomieścili.

– Raczej zostanę tam, gdzie jestem – upierała się. Sama myśl o dniach spędzonych w towarzystwie Jake’a była już dość irytująca, ale żeby z nim mieszkać…

Jake przyjrzał się z uwagą małej, upartej osóbce.

– Czemu zawsze się upierasz przy najgorszych rozwiązaniach?

– A dlaczego ty nie chcesz uznać, że jestem samodzielna? Jeśli wspomnisz choć raz o zeszłej nocy, zacznę krzyczeć. Wiem, że zachowałam się pretensjonalnie, ale uwierz mi, to się już nie powtórzy. Jestem dobra w tym, co robię, więc poradzę sobie i tutaj. Zobaczysz.

– Zaraz będziesz miała okazję się przekonać – zgodził się niechętnie Jake. Wstał. – Oprowadzę cię, a potem zabieramy się do roboty. W tym tygodniu mamy jej aż nadto.

Pokazał jej składzik i wyjaśnił, jak działa radio.

– Prowadzimy całodobowy nasłuch naszych łodzi. Tak więc, jeśli usłyszysz, że ktoś się zgłasza, a mnie nie będzie w pobliżu, musisz odebrać wezwanie. Być może trzeba będzie udzielić jakichś rad. Masz jakieś doświadczenie żeglarskie?

– Czy liczy się jednodniowy rejs do Boulogne?

– Niezwykle pomocne! – westchnął Jake. – Przecież chyba musiałaś żeglować.

– Nie było takiej potrzeby. W kraju żeglarstwo zawsze pachniało zimnem, wilgocią i niewygodą. Chris i Mike uwielbiają to, ale dla mnie kontakt z przyrodą, to opalanie się na tarasie.

– Niezbyt przypominasz Chris, co? – Spojrzał na ożywioną twarz dziewczyny.

– Nie. Trudno uwierzyć, że jesteśmy spokrewnione. Może właśnie dlatego polubiłyśmy się tak bardzo. Wolałabym być bardziej podobna do Chris – przyznała, zastanawiając się, jak najlepiej opisać kuzynkę. – Jest taka… niestrudzona.

– Z pewnością to określenie nie pasuje do ciebie – zaczepnie powiedział Jake.

– Tak? A jakie?

– Gadatliwa – uśmiechnął się nieoczekiwanie.

Zbił tym Phyllidę z tropu. W chwili gdy miała już dojść do wniosku, że jest bardziej nieznośny, niż jej się zdawało, zrobił to ponownie! Jeśli w półmroku kabiny uśmiech Jake’a budził jej zaniepokojenie, to w blasku dnia zamarło jej serce.

Widziała, jak wokół oczu pojawiają mu się mimiczne zmarszczki, jak zmienia się zarys policzków. Białe zęby na tle opalenizny wyglądały wręcz zabójczo. W głowie dziewczyny zadźwięczał alarmowy dzwonek. Z wrażenia wstrzymała oddech i otrząsnęła się z tego dopiero po chwili, wracając do rzeczywistości.


Na zewnątrz niebieskie niebo rozświetlało ostre słońce. Phyllida, idąc za Jakiem, mrużyła oczy. Silny wiatr znad morza rozsypywał jej włosy wokół twarzy, spoglądając na molo, przytrzymywała je jedną ręką. Uśmiech Jake’a wciąż mącił jej spokój.

Lśniąca woda wyglądała niemal bezbarwnie, lecz dziewczyna słyszała plusk fal obmywających molo. Jachty tańczyły w górę i w dół. Przypatrywała się temu jak zahipnotyzowana, jakby nigdy przedtem nie widziała żaglówek, ujęta krzywizną kadłubów, kontrastującą ze strzelistymi masztami i wymyślną geometrią olinowania.

Doszła do wniosku, że coś niezwykłego emanuje z tej pełnej światła przestrzeni, w przeciwieństwie do delikatnego angielskiego słońca. Wszystko wydawało się nieprawdopodobnie różnorodne. Każda łódź była inna. Eleganckie żaglówki sąsiadowały z wielkimi jachtami motorowymi, szybkie ślizgacze z wysłużonymi łodziami rybackimi, a cała ta flotylla kołysała się w hipnotyzującym ruchu, jakby przytakując kuszącej obietnicy morskiej swobody i świeżości.

Zamknęła oczy i zwracając twarz ku słońcu, wdychała niesiony wiatrem ostry zapach morza. Uśmiechnęła się, słysząc nawoływanie mew, zgrzyt cum i łopot fałów o setki masztów.

Wszystko to różniło się od dźwięków, do których przywykła – dzwonków telefonów, pisku drukarek, gorących, głośnych sporów lub śmiechów, dudnienia ruchu ulicznego za oknem i odległego zawodzenia syren. Przystań rozbrzmiewała obco i dziwnie swojsko zarazem.

Phyllida poczuła nagle olbrzymią radość, że się tu znalazła. Otworzyła oczy i z uśmiechem odwróciła się w stronę Jake’a.

Przyglądał się jej z tym swoim dziwnym wyrazem oczu.

– Myślałem, że zasnęłaś – powiedział, siląc się na zwykłą kąśliwość.

Phyllida pokręciła głową i kolczyki ze sztucznymi diamentami błysnęły w słońcu.

– Po prostu… zamyśliłam się.

– To wszystko zmienia – rzekł sucho Jake.

Odwrócił się i ruszył wzdłuż mola. Pontony chwiały się im pod stopami, gdy pokazując na łodzie, z uczuciem wymieniał ich nazwy.

– Większość jest teraz w morzu. Oto „Persephone”, obok niej „Dora Dee”, piękna, prawda? Dalej „Calypso”. Wróciła wczoraj i wymaga czyszczenia, podobnie jak „Valli”. – Pokazał na cumujący obok „Calypso” jacht.

Nazwy dwóch ostatnich jachtów zabrzmiały dość swojsko.

– Te dwa należały do Chris i Mike’a?

– Owszem, do chwili, kiedy podstępnie je wykupiłem i przejąłem ich firmę.

Phyllida zalała się rumieńcem.

– Przepraszam – powiedziała nieśmiało, wstydząc się pasji, z jaką opowiadała o nieszczęściu, które spotkało jej kuzynkę. – Chris opowiedziała mi, jak to było naprawdę. Jest ci bardzo zobowiązana. Po prostu wyciągnęłam pochopne wnioski z jej listu.

– Czy to znaczy, że teraz wyciągniesz właściwe wnioski odnośnie mojej osoby? – spytał Jake.

Stał z wyzywającym spojrzeniem zielonych oczu, w uniesionych kącikach ust czaił się skrywany uśmiech. Ręce trzymał niedbale w kieszeniach dżinsów, a wiatr, rozwiewający jego kasztanowate włosy, napiął podkoszulek, uwypuklając umięśnioną budowę ciała.

Przez ułamek sekundy Phyllida poczuła, że mięknie wewnętrznie na ten widok. To nie fair z jego strony, że stoi sobie tak niedbale i spogląda na nią spod przymrużonych powiek.

– Mój osąd odłożę do chwili, kiedy cię lepiej poznam. – Przypływ niechęci spowodował, że powiedziała to ostrzej, niż zamierzała.

– Taka ostrożność niezbyt do ciebie pasuje.

– Skąd wiesz, jaka naprawdę jestem? – zapytała podejrzliwie, podążając za nim wzdłuż mola.

– Z obserwacji – odparł, przeskakując z pomostu na pokład „Ariadnę”. Wyciągnął rękę, by pomóc Phyllidzie. – Sama mi powiedziałaś, że jesteś bardzo impulsywna. Wszystko, co dotąd widziałem, wskazuje na to, że masz tendencję do działania bez namysłu.

Chwiejąc się na skraju pomostu, Phyllida doszła do wniosku, że jeśli przechodząc na łódź nie skorzysta z pomocy Jake’a, zrobi z siebie kompletną idiotkę. Z ociąganiem podała mu rękę i pozwoliła się przytrzymać, kiedy niezgrabnie gramoliła się przez reling. Nagły powiew wiatru szarpnął jachtem, rzucając ją na twarde ciało Jake’a.

Odskoczyła z palącym rumieńcem i potknęła się o zwój lin sklarowanych w pobliżu kokpitu.

– Jest dla mnie nieustanną niespodzianką, jak ktoś tak krucho i delikatnie wyglądający może być aż tak niezdarny – rzekł złośliwie Jake, stawiając ją na nogi.

– Nie jestem niezdarą! Każdy potknąłby się o te głupie sznurki.

– Wczoraj nie widziałem żadnych sznurków, a jednak potykałaś się, ciągnąc walizkę – zauważył podle. – A tak dla porządku, to wcale nie są sznurki tylko olinowanie łodzi.

– Dla mnie wyglądają jak sznurki – mruknęła pod nosem Phyllida. Zeszła w ślad za Jakiem po drewnianych schodkach do zdumiewająco przestronnego i jasnego pomieszczenia, wystarczająco wysokiego, by mogli stać swobodnie. Znajdował się tam stół, a po obu jego stronach wygodne, wyściełane kanapy. W kącie mieściła się niewielka kuchenka umocowana na przegubach i pokrywa z metalową rękojeścią. Phyllida podniosła ją i zajrzała w głąb schowka z jakimś urządzeniem przytwierdzonym do bocznej ścianki.

– Co to jest?

– Lodówka akumulatorowa. Oprócz tego wkładamy do niej kawał lodu i to wystarcza na przechowywanie żywności przez tydzień. Musisz pamiętać o tym, zanim zaczniesz ją napełniać.

– Czyli to jest kuchnia? – Dziewczyna rozglądała się z zaciekawieniem. W rozsuwanych szafkach stały czyste nakrycia i szklanki.

– Nie, to jest kambuz – z naciskiem wyjaśnił Jake, wznosząc oczy do nieba.

– No dobrze, kambuz.

Szybko pogubiła się w żeglarskich terminach, którymi zasypywał ją Jake. Zwiedziła trzy nieskazitelnie czyste kabiny i maleńkie pomieszczenie, w którym był prysznic, wanna i ubikacja. Twarz Jake’a promieniała, gdy pieszczotliwie gładził drewniane wykończenia, pokazywał radia, mapy i kompasy oraz rząd zawiłych instrumentów nawigacyjnych. Phyllida obdarzyła je nikłym zainteresowaniem, aż w końcu Jake stwierdził, że go wcale nie słucha.

– Słucham – zaprotestowała. – To wszystko jest jednak szalenie skomplikowane dla osoby będącej po raz pierwszy na łodzi. – Nie dodała, że rozpraszała ją konieczność nieustannego odsuwania się od Jake’a. Pod pokładem było mało miejsca i co chwila stwierdzała, że się o niego ociera.

Krępowała ją bliskość jego silnego, umięśnionego ciała i mocnych dłoni, żywe wspomnienie pocałunku i wiążących się z tym wszystkich szczegółów – to, jak przytulił ją do siebie, smak jego męskich, twardych warg i żarliwość, z jaką ten pocałunek przyjęła.

Wszystko to bardziej mąciło jej w głowie niż pompy zęzowe, echosondy czy instrumenty podające w węzłach prędkość wiatru.

Ulżyło jej, gdy w końcu wyszli na pokład.

– No i jak ci się podoba? – zapytał, z nie ukrywaną czułością poklepując przezroczystą, plastikową zasłonę.

Phyllida popatrzyła na kadłub i zastanowiła się, czy on również drży, gdy Jake go dotyka.

– Myślę, że wolisz jachty od kobiet – powiedziała zgryźliwie. – To ciekawe, że wszystkie mają żeńskie nazwy.

– Nic w tym niezwykłego – uśmiechnął się Jake. – A skoro o tym wspomniałaś, to rzeczywiście wolę jachty od kobiet. Są równie kosztowne w utrzymaniu, ale żadna kobieta nie zapewni mi obcowania z żywiołem. Jacht pruje fale, jest tylko on, morze i ja. Nie ma ze mną nikogo, kto by marudził i narzekał, że wiatr burzy mu fryzurę!

W jego wypowiedzi zabrzmiało nagle tyle goryczy, że Phyllida odniosła wrażenie, iż miał na myśli konkretną kobietę. Zastanawiała się, jaka była dziewczyna Jake’a. Nie mogła wprost uwierzyć, że będąc z nim, mogła się troszczyć o fryzurę.

– Zatem nie ma miejsca na kobiety w twoim życiu? – zapytała, gdy pomagał jej wejść na molo.

Jake zerknął na nią nieodgadnionym wzrokiem.

– Tego bym nie powiedział.

– Ale nie spotkałeś jeszcze żadnej, która mogłaby rywalizować z żeglarstwem? – Miało to zabrzmieć złośliwie, ale wypadło raczej blado, bo akurat usiłowała wyswobodzić dłoń z jego uścisku.

Jake rozważał jej słowa, wpatrując się w dziecinną buzię Phyllidy, jej wielkie, piwne oczy i rozwiane wiatrem włosy. Wyglądała jak małe, żywe i nieco nieufne stworzenie.

– Jeszcze nie – odparł powoli.

Phyllida poczuła, jak robi się jej gorąco, gdy Jake prześlizgiwał się wzrokiem wzdłuż linii jej odsłoniętej szyi, a potem po szczupłej, zwodniczo delikatnej figurze.

– Czy masz własną łódź, czy wynajmujesz wszystkie?

– Ta przycumowana na końcu jest moja. – Jake wskazał na elegancki jacht o lśniącym drewnianym pokładzie. Mosiężne okucia lśniły w słońcu. – To „Ali B”. Ładny, prawda?

– Wspaniały – przyznała Phyllida, lecz w jej głosie prócz ironii kryła się nutka zazdrości.

– Też tak uważam – roześmiał się, nie zrażony tym Jake. – Chcesz go obejrzeć?

– Myślałam, że mamy pracować – odparła, nie mając zamiaru przyglądać się, jak Jake znów będzie się rozczulał nad jakąś głupią łódką. – Od czego zaczynamy?

– Możesz zacząć od czyszczenia „Calypso” – powiedział. Wrócili do biura, gdzie Jake wręczył jej aluminiowe wiadro pełne szmat, płynów i proszków. – Krany z wodą znajdziesz wzdłuż całego mola.

Phyllida wzięła wiadro i podejrzliwie obejrzała zawartość.

– Czy to wszystko? – spytała, kiedy Jake usiadł bez słowa za biurkiem.

– O co ci jeszcze chodzi?

– Nie powiesz mi, co mam robić?

– Jesteś kobietą sukcesu, Phyllido. Użyj swoich wysokich kwalifikacji umysłowych. Twierdziłaś, że możesz wykonać tę pracę nie gorzej od innych, masz okazję to udowodnić. Sprawdzę wszystko, kiedy skończysz i powiem ci, jak wyszło.

Phyllida dumnie uniosła głowę na myśl, że Jake Tregowan będzie ją kontrolował. Czyżby się spodziewał, że narobi bałaganu? Ona mu jeszcze pokaże!

Idąc po molo, zbliżała się do pierwszej przeszkody. Musi sama wejść na pokład. Nie był to może wielki skok, ale łódka tańcząc na cumie oddalała się złośliwie od pomostu, w chwili gdy Phyllida szykowała się do zrobienia kroku. Kiedy wreszcie przełożyła jedną nogę nad relingiem, łódka znów odsunęła się, i dziewczyna zrobiła głęboki rozkrok. Z najwyższą trudnością utrzymała równowagę i niezgrabnie wdrapała się na pokład, nie wypuszczając wiadra z ręki. Miała nadzieję, że nikt nie widział tych wygibasów.

– Czy chcesz, żebym ci przyniósł wody w wiadrze? – Głos Jake’a sprawił, że odwróciła się gwałtownie. – Wygląda na to, że wejście na łódkę przysparza ci nieco kłopotów.

Oczywiście ją obserwował! Phyllida już zamierzała powiedzieć mu, co może sobie zrobić z tą swoją wodą, ale w porę doszła do wniosku, że z pełnym wiadrem będzie jej jeszcze trudniej.

– Dziękuję – odparła lodowatym tonem i wysypawszy do kokpitu zawartość wiadra, podała mu je.

– Jestem pewien, że taka profesjonalistka jak ty wymyśli parę sztuczek, by doprowadzić łódź do porządku w jak najkrótszym czasie – zauważył ironicznie, stawiając obok niej pełne wiadro.

Trochę wody wylało się i Phyllida z trudem pohamowała się, by nie chlusnąć resztą w uśmiechniętą twarz Jake’a Tregowana. Zadowoliła się pogardliwym spojrzeniem i twardo postanowiła, że wyszoruje łódź tak, że Jake nie znajdzie najdrobniejszej plamki.

Wymagało to cięższej pracy, niż się spodziewała. Słońce przygrzewało przez plastikową kopułę, a bez orzeźwiającego wiaterku zrobiło się duszno. Ubranie przykleiło się do niej, a po plecach spływały strużki potu.

Na „Calypso” mieszkało sześć osób, schodzących bez przerwy na plażę, o czym świadczyły ogromne ilości wymiatanego piasku. Równie dużo czasu zajmowało im jedzenie i picie. Musiała odskrobywać większość garnków, a zainstalowany na rufie grill był tak zaświniony, że odstawiła go na bok, by wyszorować go potem w ciepłej wodzie.

Zdjęła brudną pościel, wytarła zlew i muszlę, wyginając się w nieprawdopodobny sposób, by dotrzeć do każdego zakamarka, wyczyściła kuchenkę do połysku i umyła podłogę. Kiedy już nie mogła wytrzymać gorąca, wyniosła brudną pościel do kokpitu, wystawiając się na ożywczy powiew wiatru.

Twarz miała zaczerwienioną, włosy zmierzwione. Czuła się jak wyżęta ścierka. Widok Jake’a rozpartego wygodnie na sąsiedniej łódce nie poprawił jej humoru. Siedział na wyższej części kokpitu, nogi oparł o schowki i polerował jakieś metalowe przedmioty. Słońce igrało w wodzie, jacht kołysał się łagodnie na wietrze. Wyglądał na odprężonego i zadowolonego z życia.

– Widzę, że dajesz personelowi przykład ciężkiej pracy – odezwała się jadowitym tonem, wpychając pościel do schowków.

Jake przyglądał się jej z rozbawieniem. Trudno byłoby rozpoznać w niej elegancką dziewczynę z lotniska w Adelajdzie. Była spocona i całkiem wykończona.

– Muszę słyszeć radio i telefon – wyjaśnił, odkładając szmatę. – W ten sposób, zamiast siedzieć w biurze, robię coś pożytecznego.

– Tu również usłyszałbyś wszystko – powiedziała, wskazując na duszną kabinę. – A ja mogłabym posiedzieć na pokładzie.

– Umiesz poskładać z powrotem kołowrót? – spytał uprzejmie, pokazując na porozkładane części.

– Nie.

– To dlatego ja jestem tu, a ty tam. Jeśli pragniesz lżejszej pracy, musisz się nauczyć więcej o łodziach. – Znów zabrał się do polerowania.

– Wystarczająco nauczyłam się o tym, co jest pod pokładem – mruknęła, wracając na dół.

Wreszcie skończyła. Dźwigając ostrożnie wiadro, wylała brudną wodę za burtę i powkładała do środka otrzymane od Jake’a przybory. Potem zaprosiła go na inspekcję.

Z gracją kota przeskoczył z łódki na łódkę. Phyllida pomyślała o własnej niezdarności. Obserwowała, jak Jake metodycznie sprawdza kabiny.

– Nie wyczyściłaś lodówki, jest pełna wody. W schowkach pod siedzeniami bałagan, ale ogólnie nieźle.

Nieźle! Phyllida odsunęła kosmyki z czoła. Nigdy w życiu nie pracowała tak ciężko, a pochwałą było jedynie „nieźle”.

– To tylko pod pokładem – dodał, sadowiąc się obok niej w kokpicie. – Do wyszorowania pozostał jeszcze pokład i kokpit. Trzeba też przejrzeć wyposażenie.

– Teraz? – Spojrzała na niego przerażonym wzrokiem. Nie miała siły nawet wstać, a co dopiero mówić o dalszym sprzątaniu.

– Jutro – nachmurzył się Jake. – Wyglądasz, jakbyś wpadła pod ciężarówkę. Dobrze się czujesz?

– Skoro o tym mowa, to dziwnie się czuję – powiedziała. Czuła się dobrze, dopóki nie usiadła, a kołysanie nagle przyprawiło ją o nudności.

– Morska choroba – jęknął Jake. – Tylko tego nam brakowało.

– Nic mi nie jest. Wystarczy, że posiedzę sobie pięć minut – upierała się, postanawiając nie dać mu żadnego powodu, by uznał ją za słabą i rozczulającą się nad sobą.

Jake zlekceważył jej protesty i postawił ją na nogi.

– Daj spokój, zawiozę cię do domu.

– Do domu Chris – przypomniała, nie chcąc, by korzystając z jej stanu, zabrał ją do siebie.

– W porządku – westchnął Jake. – Do Chris, jeśli tak bardzo tego pragniesz. Czy zawsze jesteś taka uparta?

– Nie jestem twoją niewolnicą – odparła. – Mam własny rozum.

– Szkoda, że go nie używasz – odciął się. – Zawiozę cię do Chris, ale to po raz ostatni. Jutro musisz sama dotrzeć na przystań, a jeśli sądzisz, że zapłacę za taksówkę, to się mylisz.

– Nie potrzebuję taksówki – rzekła wyniośle, kiedy zatrzymali się przed domem Chris. – Przyjdę pieszo.

Загрузка...