Phyllida nigdy się nie dowiedziała, co Jake chciał jej powiedzieć. Od strony morza rozległo się nagle wołanie i oboje odwrócili się gwałtownie. Przez zatokę pędził w ich stronę ponton ze znajomą rosłą postacią przy sterze.
– Rod – westchnął Jake i puścił dziewczynę.
Rod i jego załoga byli tak zachwyceni, mogąc gościć Phyllidę i Jake’a, że zdawali się nie dostrzegać ich wymuszonych uśmiechów. Przycumowali, żeby urządzić barbecue na plaży, co nie groziło przypadkowym podpaleniem buszu i nalegali, by Jake i Phyllida dotrzymali im towarzystwa.
Pięciu mężczyzn cieszyła obecność kobiety. Nasycili się tygodniowym łowieniem ryb pod czujnym okiem Roda i taka odmiana wydawała im się bardzo atrakcyjna.
Phyllidzie ani w głowie było przyjęcie na plaży, lecz perspektywa kolejnego wieczoru z Jakiem, nawet bez uprzedniej awantury, sprawiła, że z wdzięcznością przyjęła zaproszenie. Ku jej zdumieniu Jake nie podzielał tego entuzjazmu. Odnosiła wrażenie, że choć marzyła mu się odmiana towarzystwa, to wolałby przez cały wieczór prawić jej morały.
Nie skorzystała z pontonu Jake’a i w ubraniu popłynęła do łodzi, zmywając z siebie brud i kurz w krystalicznej wodzie. Sól piekła ją w zadrapanych i pokaleczonych miejscach. Kiedy na „Ali B” weszła wreszcie pod prysznic i przebrała się w świeże ubranie, poczuła się znacznie lepiej.
Szczotkując włosy, doszła do wniosku, że Jake nie miał prawa tak na nią wrzeszczeć. Zgoda, pomysł zejścia na plażę był wyjątkowo idiotyczny, ale nic by się nie stało, gdyby nie obsunęła jej się noga. Z jego zachowania można by wyciągnąć wniosek, że doszło do jakiejś strasznej tragedii!
Zanim dotarli na barbecue, Phyllida znów wmówiła w siebie niechęć do Jake’a. Wydarzenia ostatniego popołudnia udowodniły jej niezbicie jak bezsensowna była myśl, że się w niej kiedyś zakocha. Przekonała się, że jedynie nią pogardza i postanowiła, że nigdy nie dowie się o jej uczuciach.
Pozostali uczestnicy przyjęcia nie zauważyli napiętej atmosfery panującej pomiędzy Jakiem a Phyllida. Siedzieli na plaży w gasnącym świetle dnia i spoglądali na dwa jachty zakotwiczone na drugim końcu zatoki. Morze było spokojne, o mlecznej, opalizującej barwie, a piasek delikatny i chłodny. Phyllida usiadła jak najdalej od Jake’a, pilnując wszakże, żeby widział, jak się świetnie bawi.
W radosnym nastroju śmiała się i flirtowała, usiłując przekonać samą siebie, że nie obchodzi ją jego obojętność. Pozostali mężczyźni jawili się jej jak we mgle, a w przyćmionym świetle tylko Jake był wyraźnie widoczny i złościło ją to, że dostrzega każdy grymas na jego twarzy.
Usiłował być uprzejmy dla załogi drugiego jachtu, lecz dziewczyna widziała, jak nerwowo zaciska zęby i aż cały drży z wściekłości. Zamiast się tym ucieszyć, poczuła nagły niepokój i na przekór sobie zaczęła śmiać się jeszcze głośniej.
Przyjęcie skończyło się późno. Phyllida życzyła wszystkim dobrej nocy i pomachała im na pożegnanie, gdy Jake z ponurą miną wiózł ją pontonem na „Ali B”.
– Uroczy wieczór, prawda? – spytała zaczepnie, by ukryć zdenerwowanie, kiedy wspinała się po trapie. – Byli bardzo mili.
– Pewnie takie odniosłaś wrażenie – parsknął gniewnie Jake. – Ja jednak nie widziałem nic miłego w grupie mężczyzn śliniących się do jednej dziewczyny!
– Nie pleć bzdur – zaperzyła się Phyllida. – Przecież sam widziałeś, tylko rozmawialiśmy.
– Trudno nazwać twój występ rozmową – zdenerwował się Jake. – Te chichoty, strzelanie oczyma, uwodzicielskie uśmiechy… Nie widziałem nic równie oburzającego.
– Myślałam, że chcesz, abym była miła dla twoich klientów – odparła, odgarniając włosy z twarzy. – Bo ty nie byłeś. Nie słyszałeś nic o poprawnych stosunkach między ludźmi?
– Trudno to tak określić. Pewnie ciągną losy, komu pierwsza przypadniesz w udziale.
– Jak śmiesz! – oburzyła się Phyllida.
– Prawda nie poszła ci w smak? To pewnie skutek długotrwałej pracy w reklamie. Wolisz udawać sama przed sobą, niż spojrzeć rzeczywistości prosto w oczy.
– Lepsze to niż być upartym i podejrzliwym! – wypaliła.
– Ale nie przejmuj się. Chris i Mike szybko wrócą i nie będziesz musiał dłużej znosić mojego skandalicznego zachowania!
Policzki Jake’a drgnęły nerwowo.
– Możesz mi wierzyć, nie mogę się już doczekać – rzekł przez zaciśnięte zęby. – Zanim się pojawiłaś, wiodłem spokojne, miłe życie. Teraz na przemian chcę cię udusić albo…
– urwał.
– Albo co? – spytała prowokująco.
Znalazł się tuż obok niej. Podniosła głowę i na widok tego, co zobaczyła w jego oczach, minęła jej cała złość. Zadrżała. Jake bardzo powoli przyciągnął ją do siebie.
– Z drugiej strony, pragnę tego – dokończył cicho i pocałował ją.
Świat rozpłynął się wokół dziewczyny wraz z jej mocnym postanowieniem, że zachowa się godnie, utrzymując dystans. Duma nic nie znaczyła wobec faktu, że Jake trzymał ją w ramionach. Przyszłość zniknęła wraz z dotknięciem jego warg. Opór zgasł niczym wątła świeczka w huraganie uczuć wywołanych pocałunkiem, najpierw nieśmiałym, jakby obie strony obawiały się wzajemnej niechęci, potem coraz bardziej namiętnym.
Jake smakował jej usta, przeciągając niecierpliwymi dłońmi po jej ciele, a Phyllida mdlała pod tym dotknięciem, bezwiednie szepcząc jego imię. Zniewoliło ich pożądanie. Nie było czasu na rozmowy, wyjaśnienia, zwierzenia bądź zdziwienie, że panujące przez cały dzień napięcie znalazło ujście w taki właśnie sposób. Gorączkowo przywarli do siebie, dotykając się i całując na wpół uśmiechnięci, a na wpół zażenowani, posłuszni własnym zmysłom, bezradni wobec pragnień.
Palce Jake’a zręcznie wyłuskały ją z ubrania, potem sam się rozebrał i bez słowa poprowadził do szerokiej koi w kabinie z odsłoniętym na rozgwieżdżone niebo dachem. Uśmiechnięci sięgnęli po siebie nawzajem. Jake wsunął się na nią, rozkoszując się dotykiem jedwabistej skóry.
Phyllida zadrżała z podniecenia, zetknięcie nagich ciał wzmogło pragnienie pieszczot. Jak Cudownie było móc gładzić muskularne ciało Jake’a, wodzić dłońmi po jego plecach. Wreszcie mogła nacieszyć się nim do woli i to dawało jej dziwne ukojenie.
Podmuch wiatru zakołysał lekko „Ali B”, a fala delikatnie plusnęła o burtę, lecz ani Jake, ani Phyllida niczego nie zauważyli. Pochłonięci sobą, szeptali czułe słówka niczym największy sekret, potwierdzając każde słowo rozkosznym pocałunkiem.
Phyllida prężyła się w jego ramionach, poddając się uniesieniu, aż wreszcie zatopiwszy palce we włosach Jake’a, wykrzyczała długo skrywane pragnienie.
Jake uśmiechnął się, wyszeptując kolejne miłosne zaklęcie, i wszedł w nią, a ona, przyjmując go, popatrzyła mu w oczy przez tę jedną chwilę doskonałego bezruchu, nim w końcu zaczęli się kochać.
W narastającym rytmie doszli wreszcie do momentu, w którym było już tylko spełnienie, a księżyc srebrnym blaskiem zdobił ich nagie ciała.
Obudziło ją delikatne kołysanie łodzi i refleksy odbitego od wody światła, tworzące dziwne wzory na ścianach kabiny.
Przeciągnęła się, wciąż pełna cudownego snu i kiedy odwróciła się na drugi bok, zobaczyła, że obok leży Jake. Wsparty na łokciu obserwował ją. Słońce zmieniło mu kolor oczu na bardziej zielony. W źrenicach igrały złote błyski. Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie w milczeniu, rozpamiętując tę długą, pełną rozkoszy noc.
Phyllida nagle zawstydziła się tego, co między nimi zaszło i policzki pokrył jej lekki rumieniec. Chciała odwrócić wzrok, lecz błyszczące oczy Jake’a przyciągały jak magnes.
– Cześć – powiedziała.
– Cześć – odparł Jake i jednym uśmiechem rozproszył całe zażenowanie.
Pochylił się, aby ją pocałować, a Phyllida objąwszy go ramionami, przywarła do niego, poddając się dłoniom kochanka.
– Nadal chcesz mnie udusić? – spytała, gdy całował jej szyję.
Jake uśmiechnął się, przesuwając usta ku jej piersiom.
– Pewnie doprowadzisz mnie do takiego stanu, ale na razie mam względem ciebie całkiem inne plany.
Uradowana taką odpowiedzią Phyllida wyciągnęła się wygodnie na koi, przeciągając palcami po ramionach Jake’a. Lubiła czuć prężące się pod ciepłą, gładką skórą mięśnie.
Podziwiała skumulowaną w nich siłę, połączoną z niespotykaną płynnością ruchów. Nigdy się nie spieszył, nie miotał, robił wszystko ze spokojną pewnością siebie. Uwielbiała przytulać twarz do jego piersi, wdychać jego zapach, czuć na sobie ciężar jego ciała. Kochała go.
Pozostając pod urokiem wspólnie spędzonej nocy, zapomniała o wczorajszych postanowieniach. Odsunęła od siebie myśl o rozstaniu, zlekceważyła fakt, że Jake nic nie wspomniał jej o swoich uczuciach. Słońce, rozświetlające spoczywającą na jej piersi ciemną głowę Jake’a, odsunęło w cień wszelkie obawy i wątpliwości.
Jednak rzeczywistość nie dała się tak łatwo zlekceważyć. Płomienne pocałunki przerwało nagle gwałtowne walenie w burtę.
– Ahoj na pokładzie! Obudziliście się już? – zawołał jakiś głos.
Jake zamarł w objęciach Phyllidy.
– Chyba lepiej wyjrzę – powiedział, całując ją w ramię. – W przeciwnym razie wejdą na pokład, żeby to sprawdzić.
Phyllida położyła się na wznak i obserwowała refleksy światła na ścianach. Słyszała, jak Jake rozmawia z kimś na pokładzie, ale nie chciało się jej wyjrzeć. Przeleżałaby tak najchętniej cały dzień.
– Zapraszają nas na śniadanie – oznajmił Jake, stając ubrany w drzwiach. – Nie udało mi się znaleźć odpowiedniej wymówki, a twoi zazdrośni zalotnicy za nic nie odpłyną, nie ujrzawszy cię ponownie.
Zarumieniła się i roześmiała, przypominając sobie, jak uparcie usiłowała przekonać Jake’a, że się nim wcale nie interesuje. Zastanawiała się nad tym, wkładając szorty i bluzkę. Twarz odświeżyła zimną wodą. Dawniej nie ruszyłaby się z domu bez eleganckiego stroju i pełnego makijażu.
Pospiesznie wybiegła z kabiny i zobaczyła, że Jake porządkuje salon.
– Wszystko sprzątnięte na tip-top? – zażartowała, głaszcząc go po plecach, kiedy schylił się, by podnieść jej rzucony wczoraj w pośpiechu podkoszulek.
– Zmniejszam racje żywnościowe obsłudze mesy – odparł, wręczając go jej.
– Nie wiem, skąd on się tutaj wziął, kapitanie – powiedziała z niewinną minką. – Ręczę, że to się już nie powtórzy.
– Nie domagam się aż tak rygorystycznej schludności – uśmiechnął się znacząco. – Zostało coś jeszcze – dodał, rzucając jej szorty i majteczki. – A skoro mowa o porządkach, zabierz to stąd.
Wziął z półki notes i stertę napisanych przez Phyllidę listów.
– Walały się wczoraj po całej podłodze.
– Rozkaz, kapitanie. – Phyllida zasalutowała, strącając przy tym leżący na wierzchu list. Jake schylił się po niego i przestał się uśmiechać. Podał go jej z taką miną, że dziewczynie przebiegły ciarki po plecach.
Spojrzała na kopertę. Wielkimi literami widniało na niej: Rupert Deverell.
– Napisałam też do Ruperta… – wybąkała niepewnie.
– Widzę.
– Należą ci się pewne wyjaśnienia…
Jake przerwał jej, unosząc dłoń.
– Niczego nie musisz mi wyjaśniać, Phyllido – rzekł przerażająco zimnym tonem.
– Ależ, Jake, nie rozumiesz… – Ku jej rozpaczy tym razem przerwał jej głos zza burty:
– Kawa gotowa! Idziecie, czy nie?
Jake bez słowa odwrócił się i wyszedł na pokład. W milczeniu wsiedli do pontonu.
Phyllida nie była w stanie pojąć, jak łatwo zniknęła radosna atmosfera poranka. Powróciły wszystkie dotychczasowe wątpliwości. Gdyby Jake ją kochał, nie odwróciłby się od niej z powodu takiej błahostki. Nie mógł jaśniej dowieść, że wczorajsza noc niczego pomiędzy nimi nie zmieniła.
– Wyglądasz niezbyt zdrowo – powiedział współczująco Rod. – Czy przypadkiem nie żałujesz, że wczoraj wypiłaś za dużo wina?
Przez sekundę spojrzenia Jake’a i Phyllidy skrzyżowały się.
– Żałuję wielu rzeczy z wczorajszego wieczoru – odparła twardo, a rysy twarzy Jake’a znów stężały.
Pomimo protestów zeszli jak najprędzej z drugiego jachtu. Jake twierdził, że musi wracać na przystań, a Phyllida poparła go, uśmiechając się promiennie.
Nie patrzyli na siebie płynąc do „Ali B”. Jake przygotował jacht do wypłynięcia w tempie, które zatrwożyło dziewczynę.
Doszła do wniosku, że oboje zachowują się idiotycznie.
– Posłuchaj, jeśli chodzi o Ruperta… – zaczęła, gdy Jake szykował grota do postawienia, ale najwyraźniej nie był w nastroju do rozmowy.
– Nie chcę niczego słuchać o Rupercie – warknął. – Do kogo piszesz, to twoja sprawa. Nie interesują mnie twoje zerwane zaręczyny ani co zrobisz z tym fantem po powrocie do Anglii.
Zanim zdołała coś powiedzieć, przeszedł na dziób, by podnieść kotwicę. Urażona do żywego poczekała, aż wróci na rufę i uruchomi silnik.
– Czy wczorajsza noc nic dla ciebie nie znaczy? – spytała cicho.
– Była fantastyczna – odparł z przerażającą obojętnością. – Nie będę udawał, że nie. Niemniej nie zmieni to faktu, że mieszkasz w Anglii, nie tutaj. Jeśli chodzi ci tylko o przelotny flirt, to bardzo mi to odpowiada, ale nic więcej. Przerobiłem już lekcję małżeństwa z Jonelle. Nie chcę stać się jednym z elementów twojego życia, wciśnięty pomiędzy pracę a inne zajęcia. Do tego wystarczy ci Rupert.
– Jake, ty nic nie rozumiesz – powiedziała błagalnym tonem, lecz tylko rozdrażniła go jeszcze bardziej.
– Dajmy sobie z tym spokój, dobrze?
Phyllida poddała się. „Nie chcę stać się jednym z elementów twojego życia”. A czego się spodziewała? Wczorajsza noc miała wszystko zmienić? Te wspaniałe chwile uniesienia nie wystarczyły do odmiany rzeczywistości. Jake miał rację. Nie należała do świata wiatru i otwartych przestrzeni. Nadawała się jedynie do przelotnego flirtu.
To określenie zabolało ją najbardziej. Być może dla niego była to jedynie przygoda, lecz dla Phyllidy stanowiła istotę miłości. Czyż nie powtarzał jej, że ją kocha? Widziała to również w jego wzroku.
Tępo wpatrywała się w fale, czując się biedna, chora i nieszczęśliwa.
Wiatr był łagodny. Wiał od strony rufy, więc Jake skierował grota maksymalnie w prawo, tak że bom tworzył niemal idealny kąt prosty z kadłubem. Zasłonięty w ten sposób fok trzepotał niespokojnie.
Jake nachmurzył się. Siedział przy sterze w milczeniu, z ponurą miną, odruchowo zerkając na żagle i sprawdzając wiatr. Phyllida nie miała nic do roboty, ale chemie słuchałaby komend Jake’a, byle tylko przerwać tę męczącą ciszę. Gdy się wreszcie odezwał, omal nie podskoczyła.
– Przejmij ster – rzekł oschle.
Phyllida nerwowo wykonała polecenie.
– Co chcesz zrobić?
– Przejdę na dziób, żeby przygotować fok do żeglowania „na motyla”. Jeśli odwrócę go w przeciwną stronę i zamocuję do spinakera, również złapie wiatr i będziemy płynęli szybciej.
– A co ja mam robić?
Jake pokazał jej kompas.
– Utrzymuj kurs i nie pozwól, żeby łódź minęła rufą linię wiatru, jasne?
Skinęła głową. Niewiele z tego rozumiała, ale gdyby się dalej dopytywała, Jake niechybnie odgryzłby jej głowę.
Jake odwiązał drążek spinakera i wspiął się na kokpit, żeby przejść na dziób. Phyllida odruchowo wiodła za nim wzrokiem. Nie patrzyła na niego od chwili kłótni, ale teraz, gdy odwrócił się do niej tyłem, wpatrywała się w jego szerokie ramiona, wąskie biodra i mocne, ogorzałe nogi. Niestety, spuściła przy tym z oczu kompas.
Zatopiona we wspomnieniach nie zauważyła, że słabiej trzyma ster. „Ali B” minął linię wiatru i ciężki bom przeleciał na drugą stronę łodzi. Z przerażającym trzaskiem uderzył Jake^ w plecy i ten wyleciałby jak nic za burtę, gdyby nie upadł na reling. Leżał bez ruchu.
– Jake! – Phyllida złapała kiwający się bom i podeszła do Jakea. – Jake… o mój Boże! Jake, nic ci nie jest?
Przez jedną straszną chwilę pomyślała, że go zabiła, lecz poruszył się i jęknął. Phyllida zalała się łzami.
– Jake, przepraszam… nie wiedziałam… jesteś ranny?
Jake z dużym wysiłkiem usiadł i odepchnął ją od siebie.
– Co się stało? – jęknął, łapiąc się za głowę.
– To bom… przeleciał na drugą stronę, zanim zdołałam cokolwiek zrobić.
– Mówiłem ci, żebyś nie przechodziła linii wiatru. – Jake zdołał wrócić do kokpitu i ciężko opadł na siedzenie.
Łódź kręciła się na wietrze. Oba żagle zwisały w łopocie.
– Co mam robić? – spytała przerażona Phyllida.
Rozglądała się nerwowo, wypatrując innego jachtu. Jeśli Jake jest ciężko ranny, nie zdoła sama doprowadzić „Ali B” do portu. Nigdy w życiu nie czuła się taka bezradna.
– Niczego nie ruszaj – jęknął, zamykając oczy.
– Ale my dryfujemy!
Jake, krzywiąc się z bólu, wstał i rozejrzał się. Brzeg był oddalony o parę mil.
– Na nic nie wpadniemy – powiedział z trudem i położył się, znów zamykając oczy. – Będę czuł się o wiele bezpieczniej, jeśli usiądziesz spokojnie i nie będziesz nic robić.
Upłynęło sporo czasu, zanim się podniósł. Nie chciał, by mu w czymkolwiek pomagała. Nie pozwolił się nawet dotknąć. Odtrącona, przerażona i pełna poczucia winy Phyllida przycupnęła w kącie, patrząc, jak Jake zmusza się, by zasiąść przy sterze.
– Może zejdziesz na dół i położysz się – zaproponowała.
– A kto będzie sterował? Może ty? – mruknął w odpowiedzi. – Gdybym wyleciał nieprzytomny za burtę, utonąłbym, a ty nawet nie umiałabyś zrobić zwrotu, żeby mnie wyłowić.
– Przepraszam…
Jake zignorował przeprosiny.
– Miałaś tylko trzymać ster i nie schodzić z kursu, ale nie potrafiłaś się skupić nawet przez dwie minuty!
– Nie wiedziałam, o co ci chodzi – odparła ze łzami w oczach. – Po raz pierwszy weszłam na łódź przed dwoma dniami, więc nie spodziewaj się, że będę zaraz kapitanem Cookiem!
– Jeśli nie rozumiałaś, czemu mnie nie spytałaś?
– Ponieważ zachowujesz się wtedy bardzo nieprzyjemnie. Jak mam się czegoś nauczyć, skoro ciągle na mnie krzyczysz?
Phyllida nie pamiętała, jak udało im się wrócić na przystań. Wiedziała tylko, że nigdy już nie chciałaby przeżyć tego po raz drugi.
Bała się o Jake’a, który uporczywie odmawiał przyjęcia jakiejkolwiek pomocy. Był cały obolały, lecz oskarżał Phyllidę o wszystko, od charakteru począwszy, na aprowizacji jachtów kończąc. Najwyraźniej sprawiało mu to ulgę. Zanim dobili do pomostu, była blada z wściekłości, wstydu i upokorzenia.
Jake nie chciał, żeby towarzyszyła mu w drodze do szpitala, więc zajęła się czyszczeniem łodzi. Pomyślała przy tym ze smutkiem, że tylko do tego się nadaje. Po skończonej pracy zastała w domu Jake’a.
– Co powiedział lekarz?
– Trzy złamane żebra, głębokie otarcia i lekki wstrząs mózgu. Czuję się jak spracowany worek treningowy. Kazał mi odpocząć, więc idę do łóżka.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – spytała nieśmiało.
Odwrócił się w progu sypialni.
– Owszem – rzekł z brutalną szczerością. – Choć na chwilę zejdź mi z oczu.
Phyllida osunęła się na krzesło i zakryła twarz dłońmi. Gorące łzy spłynęły jej po policzkach. Jeszcze rano całował ją i szeptał czułe słówka, a teraz znów stał się obcym człowiekiem. Czuła, jakby w sercu przewalały się ostre muszelki drapiąc i raniąc, gdy obmywała je wzbierająca fala rozpaczy. Jakże naiwnie wierzyła, że wspólnie spędzona noc rozwiąże wszystkie problemy! Liczyła się tylko miłość fizyczna, a teraz wszystko układało się jak najgorzej.
Przesiedziała tak cały wieczór, rozpamiętując wczorajszą noc i myśląc o tych następnych samotnych, które przyjdzie jej spędzić bez Jake’a. Będzie musiała zadowolić się jedynie wspomnieniem jego ust, rąk, ciała… Kiedy zadzwonił telefon, w pierwszej chwili nie chciała podnosić słuchawki, lecz przemogła się w końcu.
– Phyllida? – usłyszała głos Chris. – Co się tam, u diabła, dzieje?
– Nic – odparła z wysiłkiem. – Jestem po prostu zmęczona. Miałam ciężki dzień. Jak się czuje Mike? – spytała szybko, zanim Chris zaczęła wypytywać ją o szczegóły.
– Słaby, ale wreszcie wstał z łóżka. Dlatego właśnie dzwonię. Wracamy za tydzień.
Pogadały przez chwilę. Chris była taka rozradowana, że Phyllida również usiłowała zdobyć się na pogodniejszy ton. Nie zwiodła jednak kuzynki.
– Coś cię jednak trapi – zauważyła podejrzliwie.
Phyllida zawahała się. Nie chciała opowiadać Chris o Jake’u. Zmartwiłaby się, wiedząc, jak nieszczęśliwa jest jej kuzynka, a poza tym, sprawy związane z Jakiem były zbyt świeże i bolesne. Musiała jednak powiedzieć coś, co zabrzmiałoby w miarę wiarygodnie.
– Tęsknię do Ruperta – skłamała na poczekaniu.
– Rupert? Wydawało mi się, że to ty zerwałaś zaręczyny.
– Owszem, ale… – plątała się przez chwilę. – Miałam dość czasu, żeby wszystko przemyśleć. Nie sądziłam, że będzie mi go brakowało. – Mało przekonująco, ale mniejsza z tym. Teraz już nic nie miało znaczenia.
Chris zdziwiła się, jednak wyraziła swoje współczucie i Phyllida poczuła się głupio, że ją oszukuje.
– Nie chciałabym cię obarczać moimi problemami – rzekła, pragnąc zakończyć rozmowę.
– Nic nie szkodzi. To dla mnie miła odmiana pomartwić się o kogoś innego niż Mike – odparła radośnie Chris.
Jake był naburmuszony i zgryźliwy przez kilka następnych dni. Powarkiwał na wszelkie sugestie ponownego skonsultowania się z lekarzem. Załamana dziewczyna odgrodziła się od niego barierą niechęci i w miarę możliwości schodziła mu z drogi.
Nie mogła, rzecz jasna, unikać go zupełnie. Spotykali się w biurze, dokąd przychodziła po czystą bieliznę pościelową, ocierali się też o siebie na wąskim pomoście. Myślała wtedy, że popłacze się z żalu i chęci, by się do niego przytulić.
Jake prawie sienie odzywał i jakby celowo jątrząc jej rany, mnóstwo czasu spędzał z kręcącą się po przystani Val, bezlitośnie dopatrując się wszelkich uchybień w pracy Phyllidy. Dziewczyna zaciskała zęby i harowała jak koń. Nie płakała.
Nocami leżała w łóżku i wpatrując się w sufit, wspominała wpadające przez otwarty luk „Ali B” światło księżyca. Nie stać jej było nawet na łzy. Usiłowała optymistycznie spoglądać w przyszłość i układać nowe plany, ale runął jej cały świat i nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez Jake’a i kołyszących się w przystani jachtów.
Mike przychodził coraz szybciej do zdrowia i niebawem miał wrócić razem z Chris. Phyllida nie wiedziała, czy cieszyć się z tego, że skończy się ta koszmarna sytuacja, czy martwić zbliżającym się rozstaniem z Jakiem.
Na trzy dni przed powrotem kuzynki znów czyściła „Valli”. Znała już wszystkie łodzie jak starych przyjaciół i czuła, że będzie jej ich brakowało tak samo jak niebieskiego nieba, jaskrawego słońca i szumu fal.
Zwinęła brudną bieliznę w wielki węzeł i zaniosła do biura. Jake siedział nad rachunkami. Nie spojrzał na nią, lecz nagłe napięcie mięśni powiedziało jej, że zdaje sobie sprawę z jej obecności.
Chciałaby podejść do niego, objąć i powiedzieć, że go kocha. Pragnęła, by w zamian uśmiechnął się do niej, pocałował…
Na co komu marzenia? Niczego nie naprawią. Zamiast objąć Jake’a, przycisnęła mocniej brudną bieliznę. Zaniosła ją do składziku, wrzuciła do kosza i zaczęła przygotowywać czystą zmianę.
W sąsiednim pokoju skrzypnęło krzesło Jake’a, który wstał, by powitać jakiegoś przybysza.
– W czym mogę pomóc? – spytał zmęczonym, niezbyt zachęcającym głosem.
Wywiązała się rozmowa, w trakcie której padło imię Phyllidy. Zdumiona podeszła do drzwi, a stos czystej bielizny wypadł jej z rąk na podłogę.
– Rupert!