Tablica, jaką doktor Cari Ellis ujrzała sześćdziesiąt kilometrów wcześniej, nie pozostawiała wątpliwości. „Tereny należące do aborygenów. Obozowanie bez pozwolenia zabronione".
Siedziała teraz w samochodzie i patrzyła na mapę rozłożoną na sąsiednim siedzeniu. Obszar, na którym się znajdowała, obwiedziony był czerwoną linią, a obok widniał taki sam zakaz.
Spoważniała i zmarszczyła czoło.
Do Slatey Creek ma jeszcze sto pięćdziesiąt kilometrów. Spojrzała przed siebie i zobaczyła ginącą gdzieś za horyzontem piaszczystą drogę. Tereny należące do aborygenów kończyły się dopiero pięćdziesiąt kilometrów dalej.
– Nie dam rady – powiedziała do siebie.
Przez ostatnie dwie noce zatrzymywała się na poboczu drogi i była już tak zmęczona, że postanowiła dojechać do Slatey Creek, gdzie czekało wygodne łóżko i prysznic. Przeliczyła się jednak z siłami. Powoli zapadał zmierzch, a w uszach dźwięczały ostrzeżenia, jakich jej nie szczędzono przed wyjazdem z Alice Springs.
– Tylko szaleńcy jeżdżą po zmroku – mówiono. – Pamiętaj, że po ciemku zaczyna się roić od kangurów. Nawet nie zauważysz, jak wyjdą na drogę, a skończyć się to może prawdziwą jatką. Niewiele zostanie wtedy z ciebie i samochodu, nie mówiąc już o kangurach.
Rozejrzała się nerwowo wokół. Zrobiło się ciemno i nie sposób było powiedzieć, czy niewyraźne szare kształty, które widziała w pobliżu, to kangury szykujące się do wyjścia na drogę czy karłowate drzewka, które rosły w tej okolicy.
Nie ma wyboru. Owładnął nią strach na tyle silny, że zapomniała o tęsknocie do bieżącej wody i ludzkiego towarzystwa. Kolejną noc musi spędzić samotnie na odludziu. Właśnie tutaj, i to mimo zakazu. Modliła się tylko, by nie trafić na jakieś święte miejsce aborygenów.
Zjechała na pobocze drogi i stanęła. Miała nadzieję, że nie zrani niczyich uczuć. Nie planowała przecież tego noclegu przy drodze. Logicznie rzecz biorąc, nie grozi jej tu żadne niebezpieczeństwo. Ciążyła jej tylko samotność. O tym właśnie nie wolno mi myśleć, powiedziała sobie. Przecież to był mój wybór!
Zabrała się szybko do roboty. Rozbiła namiot i zagotowała wodę w menażce, z bagażnika wyciągnęła rzeczy potrzebne do przygotowania posiłku. Poprawi mi się humor, kiedy coś zjem, pomyślała.
Niespodziewanie dobiegł ją z oddali odgłos samolotu. Podniosła głowę. Samolot kołował nad jej głową, coraz niżej i niżej. Silnik warczał coraz głośniej, aż w końcu owiał ją pęd powietrza, a hałas stał się tak dotkliwy, że musiała zatkać uszy.
Wydawać by się mogło, że załoga samolotu pragnie zobaczyć intruza zakłócającego ciszę i spokój pustynnej drogi. Poczuła się nieswojo. Patrzył na nią ktoś, kogo nie widziała. Na kadłubie samolotu zauważyła wymalowaną parę skrzydeł, insygnia australijskiego pogotowia lotniczego.
Gdy samolot poderwał się do góry, odetchnęła z ulgą. Radość była jednak przedwczesna. Po kilkuset metrach samolot zawrócił. Leciał teraz nisko wzdłuż miejsca jej postoju, jakby pragnął zbadać dokładnie jej obozowisko. Okazało się jednak, że szuka dogodnego miejsca do lądowania.
Cari westchnęła ciężko, ale już po chwili roześmiała się pod nosem. Sama nie wiem, czego chcę, pomyślała. Pól godziny temu marzyłam o towarzystwie, a teraz, gdy ludzie spadają mi z nieba, przeklinam ich obecność! Zaraz jednak pomyślała o swoim wyglądzie i dobry humor ulotnił się bez śladu.
Jasne włosy, z których była tak dumna, zwykle lśniące i puszyste, przybrały matowy kolor i związane były z tyłu postrzępioną wstążką. Miała w dodatku na sobie wyświechtaną koszulę i spłowiałe, podarte dżinsy. Podniosła rękę do twarzy, by odgarnąć włosy i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że zapomniała wytrzeć ręce, które zabrudziła, wyciągając z bagażnika patelnię. Na twarzy z pewnością pozostała czarna smuga!
Dlaczego samolot wylądował?
Pocieszyła się jednak od razu, że lekarze z pewnością nie zamierzają egzekwować prawa. Samolot zatrzymał się zaledwie o kilkanaście metrów dalej, otworzyły się tylne drzwi i na ziemię wyskoczył trzydziestoparoletni mężczyzna. W drzwiach stanęła dziewczyna w stroju pielęgniarki, rozglądając się wokół ciekawie.
Mężczyzna przystanął na chwilę i obrzucił Cari badawczym wzrokiem. Był szczupły, wysportowany i znacznie wyższy od niej, co nie było takie trudne, gdyż Cari była drobna i mała. Twarz miał spaloną słońcem, a gdy się zbliżył, zobaczyła, że jego brązowe włosy nabierały miejscami złocistopłowej barwy, jakby i one zbyt często wystawiane były na działanie słońca. Cała jego postać wzbudzała zaufanie i sympatię.
– Nazywam się Blair Kinnane. Jestem lekarzem.
Przyglądał jej się uważnie. Wyglądała na bardzo zmęczoną. Pod jej wielkimi, zielonymi oczami zauważył ciemne sińce. Wydawała się jednak zdrowa, nie widział też śladów jakichkolwiek zranień.
– Czy nic pani nie dolega? – zapytał.
– Czuję się doskonale – odparła cicho.
– Nie jest pani ranna?
– Nie.
– Samochód jest w porządku?
– Tak.
Poczuł, jak ogarnia go złość.
– Niech mi więc pani z łaski swojej powie, co pani tu robi? Jakim prawem rozbiła pani namiot na ziemi Kinanów?
Pierwszy raz słyszała tę nazwę. Zakreślił ręką w powietrzu koło.
– Cała ta okolica jest własnością tego plemienia. Założę się, że jest pani Amerykanką – ciągnął wzburzonym głosem. – Z pewnością nie należy pani do żadnego z plemion abory-genów ani też nie ma pani pozwolenia na obozowanie na ich terytorium. No, niech pani powie, czy nie mam racji?
– Nie… To znaczy tak…
Przymknął oczy, najwyraźniej znużony.
– Nasz pilot ryzykował życie wszystkich osób znajdujących się na pokładzie, lądując o zmierzchu w nieznanym miejscu. A wie pani, dlaczego to zrobił?
– Nie… – Cari była zmieszana i zbita z tropu.
– Dlatego, że baliśmy się, czy coś się nie stało – wyjaśnił szorstko. – Nikt tu się nigdy nie zatrzymuje. Nie ma w tej okolicy ani kropli wody, wszędzie za to są znaki zakazujące obozowania. Trudno się więc dziwić, że przypuszczaliśmy, że coś się pani stało. – Pokazał ręką na samolot. – Mamy na pokładzie chore dziecko. Pewnie jest pani bardzo z siebie zadowolona!
– Przepraszam… – szepnęła. – Nie myślałam, że…
– Można się tego było spodziewać – przerwał jej. – Osoby takie jak pani w ogóle rzadko myślą. A teraz – rzucił, patrząc na zegarek – ma pani trzy minuty na spakowanie się i żebym już tu pani nie widział!
– Ale… – zaczęła przerażona – ja przecież nie mogę dalej jechać!
– Dlaczego?
Spojrzała w stronę samolotu, jakby szukała tam ratunku. Dostrzegła jednak tylko jasną plamę twarzy pielęgniarki.
– Bo jest już ciemno – odparła, patrząc na niego i czując, jak wzbiera w niej gniew. – Mówiono mi, że niebezpiecznie jest jechać po zmroku.
– A więc dlaczego wjeżdża pani na obszar aborygenów, skoro pani wie, że nie zdąży go przejechać przed nocą?
– Nie spodziewałam się, że drogi są tak fatalne – zaczęła się tłumaczyć. – Przez jakieś dwadzieścia kilometrów stałam prawie w miejscu, tak trudno było przejechać przez piasek. Sądziłam, że o tej porze będę już w Slatey Creek.
– Ale się nie udało. – Pokiwał głową. – Tak czy owak, nie może tu pani nocować – oświadczył, wskazując na namiot.
– Ale dlaczego? – zapytała ze złością. – Nikomu przecież nie przeszkadzam. Chybabym upadła na głowę, gdybym się zdecydowała jechać dalej. Przecież aborygeni mnie stąd nie wyrzucą…
– Na pewno nie wyrzucą – potwierdził. – Plemię Kinjarrów nigdy nie było wojownicze. To ludzie cisi i łagodni, którzy zawsze usuwają się w cień, i do głowy by im nie przyszło, żeby panią stąd wyrzucić.
– No więc dlaczego mam się wynosić?
– Dlatego, że narusza pani ich spokój. – Mówił cierpliwie jak do małego dziecka. – Zagraża pani ich egzystencji. Ci ludzie postanowili sobie żyć tak, jak żyli ich przodkowie przed tysiącami lat. Natura dostarcza im pożywienia. Wystarczy, że przez ich teren zbudowano drogę. Gdyby jeszcze powstały tu kempingi, zwierzyna i roślinność bardzo szybko zniknęłyby z tego obszaru. Muszą istnieć tereny, na których mieszkać będą jedynie Kinjarrowie, gdyż w przeciwnym wypadku nie będą mieli szansy, by zachować swój tradycyjny sposób życia.
Utkwiła wzrok w jego twarzy. Ten człowiek chce ją wyprawić w dalszą podróż tą koszmarną drogą, a ona jest zmęczona i głodna. Z przerażeniem poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Odwróciła się gwałtownie i zaczęła szybko wrzucać do bagażnika przybory kuchenne.
– Jeżeli obawia się pani dalszej drogi – rzekł łagodniejszym tonem, gdyż zauważył jej łzy – proszę zostawić tu samochód i polecieć z nami do Slatey Creek.
Zawahała się. Odbyć resztę drogi w towarzystwie… Nie męczyć się dłużej…
– A samochód? – zapytała.
– Jutro ktoś tu z panią przyjedzie – odparł. – Trochę to będzie kosztowało – dodał jakby sarkastycznie.
Pewnie już mnie zaszufladkował, pomyślała. Uważa mnie za amerykańską milionerkę.
– Dziękuję panu. Jakoś sobie poradzę.
Przyklękła, by wyjąć paliki, które z trudem umocowała w miękkiej, piaszczystej ziemi.
Stał nad nią, nie mogąc oderwać wzroku od delikatnej, szczupłej kobiety, która musiała być twarda i niezależna, skoro znalazła się sama na tym odludziu, a teraz pokazywała jeszcze, że ma swój honor i nikogo o nic nie będzie prosić…
– Czy na pewno sobie pani poradzi? – zapytał. Nie podniosła nawet głowy.
– Z pewnością – odrzekła z konia. – Nie musi pan tu nade mną stać i mnie pilnować. Daję słowo, że zaraz odjadę.
– Chyba już polecimy? – rozległ się głos pielęgniarki, która właśnie się do nich zbliżyła. Była to ładna dziewczyna, mniej więcej w wieku Cari. – Mamy przecież pacjenta w samolocie – dodała – czas więc kończyć te pogaduszki.
Ostatnie słowa były wyraźnie skierowane do Cari.
– Masz rację, Liz – powiedział Blair i jeszcze raz spojrzał na dziewczynę, która klęczała teraz tyłem do niego. – Najlepiej by pani zrobiła, korzystając z naszej propozycji – rzekł stanowczo. – Jest pani zmęczona i nie powinna pani jechać o tej porze.
– Dziękuję za radę – mruknęła przez zaciśnięte zęby. -Niepotrzebna mi pana pomoc.
Wzruszył ramionami. Cóż jeszcze mógł zrobić?
– Iścimy – powiedział do pilota.
Podniosła się dopiero wtedy, gdy głos silników ucichł zupełnie. Zakryła twarz rękami i wybuchnęła płaczem. Czuła się upokorzona, zła i bardzo zmęczona. Zanim się spakowała, zapadła noc. Z trudem przełknęła parę ciasteczek, a potem przygotowała sobie kilka kubków mocnej kawy. Wiedziała, że przez następne parę godzin musi być zupełnie przytomna i wypoczęta.
Dopiero potem usiadła za kierownicą…
Powoli uspokajała się. Było jej nawet trochę głupio, że się tak zachowała. Doktor Kinnane miał przecież rację, pomyślała. A w dodatku lądował po ciemku, żeby tylko sprawdzić, czy ktoś nie potrzebuje pomocy…
Nie czuła się już tak samotna jak przedtem. Przypomniały jej się oczy Blaira Kinnane'a… Ten człowiek naprawdę troszczy się o innych. Dawno nie spotkała podobnego lekarza.
Droga była nieco lepsza, nie miała jednak żadnej szansy, by dotrzeć dziś do Slatey Creek. Marzyła tylko, aby wyjechać z terenów należących do aborygenów. Ile by teraz dała za to, żeby móc posłuchać lokalnego radia! Na tym odludziu trzeba jednak było zrezygnować z podobnych przyjemności. Poszukała więc tylko kasety.
Odetchnęła z ulgą, bo kangurów nie było na razie widać. Może te wszystkie ostrzeżenia były przesadzone? Widziała przed sobą jedynie ciągnącą się w nieskończoność pustynię. Włożyła kasetę, nacisnęła przycisk i samochód napełni się melodiami z jazzowego koncertu, na którym była przed laty. Dodała gazu.
Nie wiadomo, jak i kiedy na drodze pojawił się kangur.
Gorączkowo poszukała nogą hamulca i próbowała skręcić.
Zderzenie z ogromnym zwierzęciem było jednak nieuniknione. Samochód przechylił się niebezpiecznie na bok, a potem uderzył w kangura i wjechał bocznymi kołami w miękki piasek pobocza. Przechylił się ponownie, koła, które zostały na jezdni, oderwały się od powierzchni drogi, i przewrócił się na bok.