Nigdy jeszcze w życiu Cari nie pracowała tak ciężko, jak w ciągu następnych tygodni. Zajęcia w Slatey Creek starczyłoby dla czterech lekarzy. Jakoś sobie dawali z Blairem radę, ale nie mieli nawet chwili wytchnienia.
Blair miał zbyt dużo pracy, aby stale jej pilnować i problem zaufania do niej umarł śmiercią naturalną. Już po tygodniu, gdy dawała z siebie naprawdę wszystko, zorientowała się, że nikt jej nie pilnuje. Nie spodziewała się, że odczuje tak kolosalną ulgę. A sama praca i poczucie, że jest potrzebna, niosły z sobą radość i zadowolenie.
Stale musiała się spotykać z Blairem. Nie dało się tego uniknąć. Widzieli się wiele razy w ciągu dnia przy zabiegach, omawiali stan i sposoby leczenia pacjentów, układali plan zajęć. Rozmawiał z nią bardzo oficjalnie, a ona przyjęła ten sam ton.
Przestali sobie nawet mówić po imieniu. Nie przychodziło jej to łatwo, było ponadto sztuczne, ale uznała, że to jedyny sposób, by ukryć swe prawdziwe uczucia do człowieka, z którym pracowała przez cały dzień. Nie miała pojęcia, czy Blair odczuwał to samo i nie zastanawiała się nad tym. Niekiedy czuła na sobie jego wzrok i odnosiła wtedy wrażenie, że nie jest mu obojętna. Starała się nie dostrzegać oznak jego zainteresowania. Wiedziała, że oszalałaby chyba z rozpaczy, gdyby uwierzyła w jego uczucie.
Przygotowano dla niej mieszkanie w szpitalu, zdecydowała jednak pozostać u Bromptonów. Po prostu się już przyzwyczaiłam, tłumaczyła sobie. Był jednak jeszcze jeden powód, o którym wolała nie myśleć. Nie chciała zasypiać w pobliżu Blaira. Wieczorne powroty do domu były męczące, kiedy jednak układała się w łóżku u Bromptonów, mając przy sobie psiaka, nie żałowała swojej decyzji.
Potrzebny jej był odpoczynek od Blaira i od szpitala. Zapadała szybko w sen, a gdyby tam pozostała, nie zdołałaby pewnie zmrużyć oka mimo potwornego zmęczenia.
Rod zadzwonił po paru dniach. Słychać go było tak doskonale, że przez chwilę miała wrażenie, iż dzwoni z budki telefonicznej na tej samej ulicy. Ucieszyła się bardzo, gdy powiedział, że ojciec ma się dużo lepiej i że niebezpieczeństwo na i razie minęło.
– Czy nie masz jednak nic przeciwko temu, że zostanę tu przez cały miesiąc? – zapytał nieśmiało.
– Oczywiście – zapewniła. – Już ci mówiłam, że powinieneś zostać. Dajemy sobie świetnie radę.
Westchnęła, wymawiając te słowa, gdyż właśnie w tej chwili wwieziono na izbę przyjęć nowego pacjenta, a pielęgniarka wzywała ją rozpaczliwie.
– Muszę iść – rzuciła pospiesznie. – Zajmuj się ojcem.
– Spróbuję. Aha, jeszcze jedno…
– Tak?
– Bardzo ci dziękuję.
Uśmiechnęła się i odłożyła słuchawkę. Dobrze móc komuś na coś przydać. Nie było jednak czasu na dalsze rozmyślania, bo czekał już na nią pacjent.
Był to młody mężczyzna, który znajdował się w szoku z powodu utraty dużej ilości kiwi. Już pobieżne oględziny pozwoliły znaleźć bezpośrednią przyczynę. Miał urwany kciuk. Założyła mu kroplówkę i podała środek uśmierzający ból.
– Co mu się stało? – spytała młodego człowieka towarzyszącego rannemu.
– Chciał okiełznać konia, który nie był ujeżdżony – opowiadał chłopak drżącym głosem. – Koń się spłoszył, a ręka Lary'ego utknęła w munsztuku. Wiem tylko, że nie mógł jej uwolnić. Krzyczał strasznie, a ja nie mogłem w żaden sposób zatrzymać konia. Trwało to wieki.
Popatrzyła ze współczuciem na jego przerażoną twarz.
– Dobrze, że go pan od razu tu przywiózł. Zaraz się nim zajmiemy. – Skinęła ręką na jedną z młodszych pielęgniarek. – Siostro, proszę zaprowadzić pana do poczekalni i poczęstować filiżanką herbaty.
– A… co będzie z jego palcem? Spojrzała na półprzytomnego chłopaka.
– Zrobimy, co będziemy mogli – odparła. – Jeszcze za wcześnie, żeby coś powiedzieć.
Wystarczyło jednak dokładne badanie, gdy morfina zaczęła działać, aby dojść do przekonania, że kciuka nie da się uratować. Już po chwili na pilne wezwanie Cari pojawił się Blair, który potwierdził jej diagnozę, polecił jednak odwiezienie chłopca do Perth.
– Po co? – zdziwiła się. – Skoro kciuka nie da się uratować, trzeba po prostu pozszywać mu rękę. Potrafimy to przecież zrobić nie gorzej niż chirurdzy w Perth.
– Jest jeszcze jedna możliwość – oznajmił. – Dziwię się, że jeszcze pani o tym nie słyszała.
– O czym pan mówi?
– O namiastce kciuka, czyli innymi słowy o dużym palcu u nogi, którym można zastąpić kciuk. – Uśmiechnął się, widząc zdumienie na jej twarzy. – Odejmuje się palec u nogi, dokonuje drobnego zabiegu kosmetycznego, aby upodobnić go do kciuka, i przyszywa na jego miejsce. Taki palec działa tak samo jak prawdziwy i wygląda niemal tak samo, pod warunkiem oczywiście, że nie patrzy się na niego z bliska.
– W ten sposób będzie miał dwie rany zamiast jednej. – Zgadza się – przytaknął – ale Larry sam o tym zadecyduje. Wysyłając go do Perth, dajemy chirurgom szansę na usunięcie resztek kciuka w taki sposób, żeby przyszycie palucha poszło gładko, jeśli tylko Larry się zgodzi. Nie posiadała się ze zdumienia.
– Myślę… – zaczęła niepewnie.
– Można doskonale żyć bez palucha – dodał – bez porównania trudniej natomiast obyć się bez kciuka, zwłaszcza prawego, który Larry właśnie utracił. Sprawdzę jeszcze, czy jest praworęczny. Jestem przekonany, że zdecyduje się na tę zmianę. Utrata kciuka to przecież prawdziwe inwalidztwo.
Ich rozmowę gwałtownie przerwało pojawienie się następnego pacjenta. Tym razem było to tylko zwichnięcie, trzeba było jednak sprawdzić, czy nie ma złamania i zajęło to trochę czasu. Tak zaczęło się tego dnia popołudnie. Wieczór był jeszcze gorszy. Do izby przyjęć zgłaszało się coraz więcej pacjentów.
– Widać, że zbliża się tydzień zawodów hippicznych w Slatey Creek – zauważył Blair. Spojrzała na niego pytająco.
– To wydarzenie roku w Slatey Creek – tłumaczył. – Wszystko dookoła zamiera. Poza nami oczywiście. U nas pracy jest dwa razy tyle co zwykle. – Podszedł do łóżka, na którym Larry oczekiwał na transport do Perth. – Larry na przykład dosiada każdego konia, jakiego tylko dopadnie, nawet jeśli koń nie t nigdy ujeżdżany. A kulminacyjne wydarzenie to popisy zręcznościowe przy ujeżdżaniu dzikich koni pod koniec tygodnia zakończone wręczeniem nagrody pieniężnej.
– Czyli należy się spodziewać kolejnych ofiar?
– Oczywiście. To dopiero początek.
Gdy wychodzili z izby przyjęć, było już późno. Czekały ją jeszcze wizyty u pacjentów leżących w szpitalu. Dopiero potem mogła wrócić na farmę.
– Chodźmy na kolację – zaproponował Blair.
– Maggie czeka na mnie z kolacją. Spojrzał na zegarek.
– Jest wpół do siódmej. Będzie tu pani jeszcze na pewno godzinę, a potem czeka panią jazda do Bromptonów. Dlaczego, u licha, nie zamieszka pani tutaj?
– Rusty tęskniłby za mną – wyjaśniła, odwracając się w kierunku drzwi.
Chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie.
– Pani się mnie najwyraźniej boi – szepnął. – Myśli pani ze strachem o tym, co było między nami. Chyba się nie mylę?
– Nie wiem, o czym pan mówi – odparła ze złością.
– Chciałbym w to wierzyć.
– Nie rozumiem. Uśmiechnął się przekornie.
– Na zakończenie zawodów odbywa się w Slatey Creek wielki bal. Niech pani ze mną pójdzie.
– Jeżeli cały tydzień zawodów hippicznych będzie tak wyglądał, jak pan to przedstawiał, z pewnością nie będziemy mieli czasu chodzić na bale…
– Ma pani pewnie rację, ale może się uda.
– Właściwie nie mam ochoty na ten bal – wyrwało się jej.
Zdawała sobie doskonale sprawę, że zachowuje się jak rozkapryszone dziecko. Blair uśmiechnął się, ściskając mocniej jej rękę.
– A więc boi się pani?
– Wcale się nie boję.
– No to jesteśmy umówieni. – Odwrócił się, a na odchodnym rzucił: – Przyjadę po panią do Bromptonów o ósmej. Nie odpowiedziała, tylko długo za nim patrzyła.
– Musiałam chyba stracić rozum! – narzekała, siedząc wygodnie w salonie Bromptonów. – Co mnie podkusiło, żeby iść na bal w Slatey Creek?
– Myślę, że wiem – roześmiała się Maggie. – Gdyby Blair kiwnął na mnie tylko palcem, zapomniałabym o wszystkim, nawet o takim drobiazgu jak pęknięta miednica.
– Moja droga, uważaj, co mówisz – dobiegł głos Jocka z końca pokoju i obydwie wybuchnęły śmiechem.
– A co włożysz na siebie? – spytała Maggie.
– Chyba moją białą sukienkę.
– Już cię w niej widział.
– Nie szkodzi.
– A właśnie, że szkodzi. – Maggie podeszła do skrzyni, która stała w drugim końcu pokoju. – Nie myśl sobie, że będę spokojnie patrzeć, jak marnujesz taką okazję. Nic teraz nie mów i słuchaj mnie, a dobrze na tym wyjdziesz.
– Tak będzie z pewnością lepiej – odezwał się znowu Jock i zza swojej gazety. – Z nią jeszcze nikt nie wygrał.
Maggie złapała ranny pantofel i rzuciła nim w męża. Niej trafiła jednak i Jock spokojnie czytał dalej.
– W każdym razie nie pozwolę, żebyś włożyła znowu tę sukienkę.
– Tak – zgodziła się posłusznie Cari, ku zadowoleniu Maggie, która długo czegoś szukała w skrzyni, aż wreszcie wyciągnęła z triumfem coś zielonego. – A co powiesz na to?
I pokazała zwiewną, zieloną sukienkę z satyny, z krótkimi rękawkami z delikatnej siateczki oraz rozszerzającą się spódnicą z tiulu i szyfonu. Suknia zdawała się żyć własnym życiem: szeleściła, falowała i mieniła się wszystkimi odcieniami zieleni. A Cari rozbłysły na jej widok oczy. Nawet Jock opuścił gazetę i patrzył jak zahipnotyzowany.
– Pamiętasz? – szepnął, a Maggie spojrzała na niego wzrokiem pełnym miłości.
– Jak mam nie pamiętać – roześmiała się. – Miałam ją i sobie, kiedy mi się oświadczyłeś.
– Trudno ci się było nie oświadczyć – powiedział – niemały udział miała w tym ta sukienka – dodał.
– Przecież nie mogę ci jej zabierać – powiedziała Cari.
– A po cóż mi ona? – burknęła Maggie.
– To po co ją trzymasz?
Maggie westchnęła ciężko.
– Widzisz, ciągle się łudzę, że może kiedyś znowu będę nosiła rozmiar trzydzieści sześć – wyjaśniła, przykładając do siebie suknię. – Myślałam też, że będę miała córkę, a tu same chłopaki… Weź ją, proszę, po co ma niszczeć w kufrze. -Spojrzała na zegar. – Dziś już za późno na przymiarki, ale jutro po kolacji…
Sukienka leżała jak ulał. Cari patrzyła w lustro w sypialni Maggie i nie wierzyła własnym oczom. Połyskująca zieleń ożywiała jej cerę, podkreślała kolor oczu i lekkie rumieńce na twarzy. Maggie szczotkowała i upinała jej włosy i Cari zapomniała na chwilę o całym świecie. Ale po chwili przyszło opamiętanie.
Co ja tu właściwie robię? – myślała. Przecież wcale nie chcę iść na ten bal. I kogo jak kogo, ale Blaira naprawdę nie chcę oczarowywać. W tej chwili zadzwonił telefon. Maggie poszła do drugiego pokoju. Po chwili była z powrotem.
– Zanosi się na cesarskie cięcie i twój książę wzywa cię natychmiast do siebie.
– Już pędzę!
Zrzuciła szybko sukienkę, dotknęła jeszcze raz jej rozkloszowanego dołu i zaczęła się szybko ubierać.
Dziewczyna, której trzeba było zrobić cesarskie cięcie, była aborygenką. Przed chwilą przywiózł ją samolot. Bóle porodowe trwały już trzydzieści sześć godzin i dziewczyna była wyczerpana. Kosztowało ich to z Blairem dużo wysiłku, ale wreszcie urodziło się żywe i zdrowe dziecko, a matka powoli zaczynała przychodzić do siebie. Mieliśmy szczęście, myślała Cari, spoglądając na niemowlę. Mieliśmy dużo szczęścia, a prawdziwym zwycięzcą jest ten malec.
Środki znieczulające powoli przestawały działać i matka się poruszyła. Blair momentalnie podszedł do Cari i wyprowadził ją na korytarz. Czekały tam dwie starsze kobiety, aborygenki. Po krótkiej rozmowie z Blairem weszły do pokoju, w którym leżała młoda matka z niemowlęciem.
– Niech sobie posiedzą teraz razem – powiedział. -Dziewczyna ogromnie się nacierpiała i jeśli oprzytomnieje w zupełnie obcym dla siebie otoczeniu, może doznać wstrząsu. Należy do jednego z wędrownych plemion, które rzadko się zbliżają do osad ludzkich.
– To jak tam wygląda opieka nad kobietami w ciąży?
– Nikt się tym nie zajmuje.
– Nikt się tym nie zajmuje?
– Nie. – Blair potrząsnął głową. – Gdybym wiedział, żal jest taka potrzeba, nawiązałbym kontakt z jej plemieniem. Nie miałem jednak o tym pojęcia, a ona miała niesamowite szczęście, że znajdowali się akurat niedaleko ludzkich osiedli i kobiety mogły wezwać pomoc.
– Kobiety? Przytaknął.
– Kobiety. Kobiety zajmują się porodami. Będziemy sieli zatrzymać ją w szpitalu, ale od tej pory będzie pacjentką i pani będzie musiała się nią zaopiekować. Biedaczkę czeka jeszcze tyle ciężkich przejść, że trzeba jej chociaż oszczędzić lekarza mężczyzny.
– Jakich przejść?
– Będzie na przykład musiała przyzwyczaić się do inne jedzenia. Założę się, że nigdy nie miała w ustach baraniny i kurczaków, pewnie nawet nie jadła wołowiny. Ludzie z plemienia nie mają możliwości uprawiania warzyw. My że rozchorowałaby się, gdyby jej podać kotlety z jarzyną a potem szarlotkę i lody. Ale będzie się musiała przyzwyczaić do naszej diety.
– Chce pan powiedzieć, że prowadzicie tu specjalną kuchnię dla aborygenów? – spytała zdziwiona.
– Musimy. Jedna czwarta naszych pacjentów to aborygeni. Sprowadzamy na przykład mięso z emu.
– Obrzydliwość! – wstrząsnęła się Cari. Roześmiał się.
– Podobnie zareagowałaby aborygenka, gdyby ktoś ofiarował jej kotlety z baraniny.
Korytarzem nadchodziła właśnie Liz.
– Blair! Pani Findlay w pokoju trzecim narzeka na ból!
– Już idę. Dobranoc pani – zakończył oficjalnie i szybko odszedł.
Cari także zrobiła ruch, aby odejść, w tej samej jednak chwili Liz położyła jej rękę na ramieniu, jakby chciała ją zatrzymać.
– Słyszałam, że wybiera się pani na bal z doktorem Kinnane'em? – spytała z miłym uśmiechem.
Cari spojrzała na nią zdziwiona i przytaknęła. Żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. Liz odrzuciła włosy do tyłu.
– Życzę pani szczęścia – ciągnęła, starając się nadać swemu głosowi jak najmilsze brzmienie. – Szczerze mówiąc, doktor Kinnane niewart jest zachodu – dodała. – Znajomość z nim to strata czasu, postanowiłam więc zerwać z nim zupełnie. Na bal wybierani się z Rayem Blaineyem. To syn największego obszarnika w naszej okolicy.
Rzuciła Cari spojrzenie pełne politowania i z twarzą rozjaśnioną triumfem odeszła. Cari patrzyła na nią z nie ukrywaną pogardą.
Jechała do domu powoli, aby mieć czas na pozbieranie myśli. Okazuje się więc, że Blair mówił prawdę! Od chwili rozwodu z żoną nie był związany z żadną kobietą. A potem spotkał mnie i mi zaufał, a ja go odrzucam. Przecież to go stawia w sytuacji podobnej do mojej. Został odrzucony i wystawiony na cierpienie. Ale w tej samej chwili ogarnął ją gniew. Niech już Blair sam się troszczy o siebie. Mam dosyć własnych zmartwień. Jeśli zacznę martwić się i o niego, zwariuję chyba! Nie daję sobie przecież rady z własnymi problemami!
Okazało się, że Blair miał rację, gdy zapowiadał, jak bardzo będą zajęci podczas zawodów hippicznych. Już na tydzień przed zawodami mieli ręce pełne roboty, gdyż okoliczna młodzież zaczęła trenować. Slatey Creek zapełniło się tłumami ludzi, zanim jeszcze rozpoczęły się uroczystości. Nie było domu, w którym nie zamieszkiwaliby przyjezdni; do miejscowego pubu trudno było nawet wejść, a nad rzeką pojawiło się pole namiotowe.
W czasie porannych przyjęć przyjmowano trzykrotnie więcej pacjentów niż zwykle. Niemal każdy chciał zasięgnąć porady, korzystając z pobytu w mieście. A leczyć trzeba przecież było także zwykłe skaleczenia, zwichnięcia i złamania stałych mieszkańców.
Przyjezdni pacjenci zwracali się często ze skomplikowanymi dolegliwościami. Rzadko można było zakończyć rozmowę z nimi już po dziesięciu minutach. Przychodzili wtedy gdy doszli do przekonania, że nie da się sprawy załatwił rozmową przez radio.
Zdarzały się także wizyty, podczas których zdenerwowane kobiety pragnęły zasięgnąć rady w sprawie męża, który dużo pił. Wszystko to zabierało sporo czasu i Cari marzyła już o powrocie Roda. Nie było się go jednak co spodziewa przed końcem zawodów. Zapowiedział swój powrót dopiero w dwa dni po ich zakończeniu.
Żeby chociaż ustało to napięcie, jakie istniało między a Blairem. Gdyby nie doszło wtedy między nimi do zbliżenia… Czuła się tak bardzo zmęczona. Przepracowanie dało o sobie znać w dużo większym stopniu, niż się tego spodziewała. Najgorsze jednak było zmęczenie psychiczne, jakie czuwała po każdym spotkaniu z Blairem.
Gdy spotykali się przy chorych, było nieco lepiej, uwagę starała się wtedy poświęcić pacjentowi. Gorzej jednak było, gdy praca się kończyła, bo wtedy czuła jego obecność całą sobą. On najwyraźniej przeżywał to samo i nie pomagało mu wcale oficjalny ton ani rozpaczliwe próby zachowania dystansu. Dostrzegała to niekiedy w jego ukradkowych spojrzeniach, czytała w oczach, kiedy na nią patrzył.
– Został mi jeszcze tylko tydzień – powiedziała głośno do siebie. – Wyjadę natychmiast po powrocie Roda.
Całe miasteczko żyło tylko zawodami. Społeczność Slatey Creek była tak niewielka, że nie sposób było trzymać się na uboczu. A w dodatku podczas każdego z konkursów hippicznych musiał być obecny lekarz. Cari zrozumiała słuszność tego zarządzenia, gdy obejrzała ofiary po pierwszym dniu zawodów. Zwykle na zawody jeździł Blair, czasem jednak zastępowała go Cari. Już pierwszego dnia była przerażona.
– Niech mi pani szybko zrobi opatrunek! Zaraz startuję. Patrzyła na młodego chłopaka, który wyciągał do niej rękę. Oglądała jego złamany palec i nie posiadała się ze zdumienia.
– Chcesz tam wracać? – spytała, wskazując na kłębowisko krzyczących ludzi i rżących koni, nad którym unosiły się tumany kurzu.
– Szybko, pani doktor! – Chłopak przestępował z nogi na nogę. – Za dziesięć minut muszę być w siodle.
– Zupełnie powariowali – opowiadała Blairowi po powrocie do szpitala.
– Wcale nie – stanął w ich obronie. – To tutaj najważniejsze wydarzenie w ciągu całego roku. Większość tych chłopaków prowadzi przez pięćdziesiąt jeden tygodni w roku bardzo spokojne życie. Teraz mogą się nareszcie wyszumieć.
– Ależ oni się pozabijają. To zwykli samobójcy.
– Robią dokładnie to samo, co ich rówieśnicy w miastach, którzy codziennie przekraczają dozwoloną prędkość na autostradzie – zauważył spokojnie. Spojrzał na nią uważnie, a ona znowu poczuła jego bliskość. – Zresztą – dodał z uśmiechem – pani jest chyba ostatnią osobą, która może krytykować lekkomyślność i niepotrzebne ryzyko.
– Nigdy nie byłam lekkomyślna – zaperzyła się.
– Ejże?
Zaczerwieniła się, a potem spojrzała na zegarek.
– Już dziewiąta! Proszę mi wybaczyć – uśmiechnęła się – ale na mnie już pora. Jeśli zaraz wyjadę, może uda mi się przespać osiem godzin.
Zbliżali się właśnie do drzwi wyjściowych.
– Gdyby nocowała pani tutaj, mogłaby pani się przespać nawet dziewięć godzin – zauważył. Spojrzała na niego śmiało.
– Albo znacznie mniej, gdyby pan znalazł się w pobliżu.
– Racja – przyznał, położył rękę na jej ramieniu i odwrócił ją do siebie. – Cari, ja naprawdę nie rozumiem, o co chodzi… Drgnęła, czując jego dotyk.
– Nie wiem, co masz na myśli.
– Należeliśmy przecież do siebie, mimo że starasz się o tym zapomnieć. Doskonale przy tym wiedzieliśmy, co robimy. – Zacisnął mocniej rękę na jej ramieniu. – Nie rozumiem tego, co dzieje się między nami, ale czuję wszystko każdym nerwem. Wystarczy, że popatrzę w twoim kierunku, fj a już jakaś niewidzialna siła przyciąga mnie do ciebie.
– Sądzisz więc, że powinniśmy nadal z sobą sypiać, żeby nam to po prostu przeszło? – spytała łamiącym się głosem.
– Może, sam nie wiem – odparł niepewnie. – Wiem tylko, że pragnę cię, że jesteś mi potrzebna.
– Mimo że jestem taka nieodpowiedzialna? – spytała z goryczą.
– Przecież nie dajesz mi żadnej możliwości, żebym dowiedział się prawdy…
– Nie widzę najmniejszego powodu, żeby dawać komukolwiek podobną możliwość – rzuciła gniewnie. – Raz już zdobyłam się na szczerość i nacierpiałam się potem tak bardzo, że z pewnością nie powtórzę więcej tego błędu.
Otworzyła jednym ruchem duże, ciężkie drzwi, a Blair puścił jej ramię, aby je przytrzymać.
– Dobranoc, panie doktorze – powiedziała oficjalnym tonem.
Stał na schodach, patrząc, jak biegnie szybko w kierunku parkingu.
– Dobranoc, pani doktor. Proszę nie zachowywać się lekkomyślnie w drodze do domu.
– Nigdy tego nie robię – odkrzyknęła.
– Cari?
– Słucham? – spytała, przystając przy samochodzie.
– Pamiętaj, że przyjadę po ciebie jutro o ósmej.
– Sama mogę przyjechać – zawołała.
– Obietnic się dotrzymuje. Obiecałaś pójść ze mną na bal. Przyjadę więc po ciebie o ósmej.
– Przecież to nie ma sensu.
– Dobranoc, pani doktor.