Tak naprawdę to Irsę obudził zapach. Mocny, świeży, dobry zapach sosen szumiących w ten wiosenny poranek. Ów wiosenny nastrój potęgowały, rzecz jasna, ptaki wprost zanoszące się śpiewem. Nawoływania i okrzyki szpaków, wesołe rozgadanie kosów, radosny szczebiot mniejszych ptaków i gdzieś dalej ochrypły, odbijający się echem głos wrony.
Na Boga, gdzież ja jestem? pomyślała. Gdzie się podział szum samochodów z ulicy, gdzie przenikliwy zgrzyt tramwaju hamującego przy skrzyżowaniu i dławiący zapach miejskich wyziewów?
Usiadła na posłaniu. Widok ścian z nie malowanego drewna przypomniał jej wczorajszą szaloną podróż i przyjazd do tego ponurego, wymarłego miejsca w głębi lasu. Smutek znowu zalał jej serce.
W samej nocnej koszuli, boso podeszła do drzwi i otworzyła je jak szeroko. W intensywnym strumieniu słonecznego światła zeszła po schodach na majową, pokrytą rosą trawę.
Przed nią rozciągało się jezioro, jeszcze w porannym cieniu wysokiego wzgórza, a może nawet należałoby to nazwać górą, bo pas drzew kończył się w pewnym miejscu pod nagim skalnym szczytem. Letni domek, który Irsa wynajęła, znajdował się na wysuniętym w jezioro cyplu; od schodów do jeziora wiodła ścieżka wydeptana w trawie pośród majestatycznych, rzadko rosnących sosen. Z tyłu za domkiem zaczynał się gęsty las szpilkowy, pomieszany z jarzębinami i czeremchą, kwitnącą teraz i rozsiewającą duszny, gorzkawy zapach.
Trawa przy ścieżce rosła już bujnie, poprzetykana drobnymi białymi kwiatuszkami, które nieśmiało wysuwały w górę główki, żeby sprawdzić, czy lato naprawdę jest w drodze. Była to ciekawość w pełni uzasadniona, bowiem w górskiej rozpadlinie, ukrytej jeszcze w głębokim cieniu, nadal niczym gniewne ostrzeżenie zwisała zielonkawa lodowa draperia.
Wszystko tutaj było wprost nieznośnie piękne i Irsa poczuła ucisk w gardle.
Ale nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie widać ludzkiej siedziby, nic tylko ten jej domek. Kuzyn Bjørn kocha widocznie prawdziwą samotność.
Zeszła ze schodów i brodziła po wciąż mokrej od rosy trawie. Pochyliła się powoli i pogładziła kilka jasnozielonych ździebeł.
– Hej! – powiedziała do trawy i do czarnej ziemi. – Hej! Już dawno zapomniałam, co to właściwie jest prawdziwa przyroda.
Wyprostowała się i popatrzyła na najbliższą sosnę. Drzewo było takie pełne życia, takie silne z tym skąpanym w słońcu chropowatym pniem, ze świeżymi zielonymi igłami i małymi czerwonoliliowymi pączkami, że Irsa zaczęła z nim rozmawiać.
– Pomóż mi! – mówiła, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę. – Pomóż mi!
Ale jak sosna mogłaby jej pomóc wskrzesić kogoś, kto umarł?
– Taki młody, taki przystojny… I musiał odejść. Tak niewiele mógł zrobić, czy chociaż zdążył mieć jakieś marzenia o życiu?
Irsa pogrążyła się w myślach na temat wszystkiego, co wydarzyło się w ostatnich dniach.
– Ja zwariowałam – rzekła zaszokowana. – Muszę chyba być szalona!
Mówi się, że już po noworodku można poznać, jakie będzie miał usposobienie w dorosłym życiu, czy będzie lękliwy, nerwowy i kapryśny, spokojny czy ożywiony i aktywny, dobroduszny, życzliwy ludziom czy złośliwy… Naturalnie, wpływ środowiska i zewnętrznych okoliczności również ma istotne znaczenie dla kształtowania się charakteru, ale główny ton przynosi się ze sobą na świat i on rzadko się zmienia.
Niewykluczone, że jest to prawda. W każdym razie w odniesieniu do Irsy Folling.
Irsa była pulchnym, pogodnym, serdecznym dzieckiem i chociaż w okresie dojrzewania życie nie szczędziło jej zmartwień, pozostała tą samą impulsywną, szczerą osobą, która częściej słuchała serca niż rozsądku
Zdążyła już skończyć dwadzieścia sześć lat. Była wysoka, silnie zbudowana, o rumianych policzkach, przyjazna dla wszystkich, chętna do pomocy i zadowolona, i, niestety, okropnie wykorzystywana przez swoich przyjaciół i wszystkich innych, którzy mieli z nią kontakt. „Zapytaj Irsę, ona ci na pewno pomoże”.
Swojego chłopaka jednak nie miała, co w jej matce budziło panikę.
Ale Irsa to taka dziewczyna, w której nikt się raczej nie zakochuje, to świetny kumpel, z którym można porozmawiać o wszystkim, któremu można zwierzyć smutki, również miłosne. To ona zostawała po przyjęciach dłużej, żeby pozmywać, a potem samotnie wlokła się do domu. Z nią można postępować bez żadnych ceregieli, nazywać grubaską, a w odpowiedzi spotkać tylko dobroduszny uśmiech. Chociaż z tą grubaską to przesada i zwyczajna niesprawiedliwość. Irsa tylko robiła takie wrażenie ze swoimi rumianymi policzkami i trochę zbyt masywnymi nogami. I spokojnie wysłuchiwała drobnych złośliwości na temat jej wszystkich czworonożnych przyjaciół. Irsa nie traktowała tego jak złośliwości, ona naprawdę i szczerze kochała zwierzęta.
Często zapraszano ją na różne uroczystości, święta i przyjęcia, bo dobrze było ją mieć w pobliżu. Na niej po prostu można polegać, toteż na jej barki składano chętnie wszystkie problemy i obowiązki, bowiem ona nigdy nie mówiła „nie”.
Bardzo popularna dziewczyna – i dość samotna. Bo nikt nigdy nie zapytał, czy Irsa nie ma kłopotów, czy nie dręczą jej sercowe rozterki. Nikomu nie przyszło do głowy, że ona również mogłaby czasami potrzebować rady lub pomocy. Irsa zakochana? To przecież śmieszne!
Nie była pięknością, ale przyjemnie się na nią patrzyło. Te jej dobre, głęboko niebieskie oczy, ten ładny, szeroki uśmiech, a przy tym wszystkich ogarniała swoją miłością i troskliwością. Włosy miała ciemnoblond, naturalnie kręcone, dłonie duże, prostokątne i ciepłe. Inteligentna, odznaczała się też poczuciem humoru, a zwłaszcza sporą dozą autoironii, chociaż rzadko kiedy mówiła o sobie poważnie.
Dlatego nikt nie wiedział teraz o wielkiej pasji Irsy.
Wszystko wydawało się niemożliwe i nierealne, a spadło na nią dosłownie jak uderzenie pioruna dwa dni temu i od tej chwili wypełniało jej życie dręczącym niepokojem albo przenikało raz po raz bolesną radością.
A zaczęło się w gruncie rzeczy niewinnie.
Irsa pracowała jako urzędniczka w agencji informacyjnej, nie miała tam szczególnie interesującego zajęcia, ale uważała, że to bardzo dobre miejsce pracy, pełne życia i ruchu
Dwa dni temu polecono jej dokonanie segregacji materiałów. Chodziło o wiadomości, których ze względów bezpieczeństwa lub dla ochrony rodzin nie można było opublikować, zanim policja nie wyrazi na to zgody. Uzbierała się spora ilość tych materiałów i trzeba je było skatalogować. Nudne to zajęcie zlecono właśnie Irsie.
Kiedy uporała się już z co najmniej połową, natrafiła na coś, co stało się przyczyną jej opętania.
Informacje znajdowały się w zamkniętej średniej wielkości brunatnej kopercie, do której została przypięta fotografia.
Irsa siedziała z kopertą w dłoni. Wpatrywała się w fotografię i czuła, że powoli zaczyna w niej narastać jakaś niezrozumiała radość granicząca z uczuciem niemal dręczącego szczęścia.
To się zdarza w życiu każdego chyba człowieka, że niespodziewanie spoglądamy na czyjąś twarz i ogarnia nas radość. Nie musi to mieć nic wspólnego z urodą, po prostu jest w tej twarzy coś, co przemawia do nas tak intensywnie, że bliscy jesteśmy szoku,
I tak też było teraz z Irsą. Na kopercie widniał napis: „Człowiek z lasów Grotte. Nie publikować do czasu uzyskania zgody zagranicznej policji”. Irsa odczytała napis, po czym jej wzrok przesunął się z powrotem na zdjęcie, jak przyciągany jakąś magiczną siłą.
Była to czarno-biała fotografia przedstawiająca bardzo młodego mężczyznę, raczej chłopca, szesnasto-, może osiemnastoletniego, tak jej się zdawało, o włosach chyba ciemnobrązowych, które opadały łagodnie na twarz w jakimś romantycznym, staroświeckim stylu. Rysy miał czyste, męskie, oczy lekko skośne, melancholijne. Twarz rozjaśniał niemal niedostrzegalny uśmieszek. Oczy patrzyły wprost na Irsę, jakby chciały jej coś przekazać czy może o coś ją prosiły i zwracały się właśnie do niej, jakby oboje znali się od dawna i dobrze nawzajem rozumieli.
Coś się poruszyło w jej duszy, coś boleśnie silnego, co przypominało płacz. Cóż za wspaniała twarz! Ten kontakt między Irsą i młodym człowiekiem, skąd się to brało? Niewiele z tego wszystkiego pojmowała, ale wiedziała przecież, że tak bywa. Znała kogoś, kto kochał oblicze Dawida wyrzeźbionego przez Michała Anioła i jeździł do Florencji po to tylko, by je znowu obejrzeć. Rodzona matka Irsy była jak opętana obrazem Gainsborougha „Blue Boy”. To, co Irsa odczuwała w tej chwili, nie miało jednak nic wspólnego z zakochaniem, fotografia przedstawiała przecież raczej dziecko niż mężczyznę. Gdyby już starać się bliżej zdefiniować tego rodzaju uczucie, to raczej byłaby to miłość do czegoś skończenie pięknego, a poza tym siostrzana troska wobec młodszego braciszka.
Dostrzegała w tej twarzy pewien niewielki defekt, małą bliznę na skroni, która przecinała lewą brew, ale nie szpeciła chłopca.
Po dłuższej chwili Irsa ocknęła się z zauroczenia.
Musi się o nim dowiedzieć czegoś więcej! Musi zobaczyć zawartość koperty! Nie wolno jej tego robić, koperta została zaklejona i zalakowana. Fotografia prawdopodobnie nadeszła później, w przeciwnym razie również byłaby schowana. Tego dnia Irsa pracowała źle. Myśli jej nieustannie krążyły wokół fotografii i wiele razy musiała otwierać szufladę, w której przechowywano objęte tajemnicą materiały, żeby raz jeszcze spojrzeć na zdjęcie. I zawsze ogarniało ją to niezrozumiałe uczucie szczęścia, że istnieje coś równie pięknego.
„Człowiek z lasów Grotte”?
W końcu przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Nie chciała łamać przyrzeczenia, że nigdy nie będzie zaglądać do tajnych materiałów. Nie chciała też wyraźnie okazywać zainteresowania konkretną sprawą. Ale musiała trochę oszukać. Niewinne kłamstwo, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. No, powiedzmy, średnio niewinne.
Pod koniec dnia poszła do swojej szefowej, która zleciła jej tę akurat pracę.
– Spójrz na tę kopertę, znalazłam ją na podłodze pod szafą. Gdzie mam ją umieścić? A może to już nieaktualne?
Szefowa, młoda, przystojna i z pewnością wrażliwa na męską urodę, wzięła kopertę i przyglądała się fotografii. Irsa dostrzegła napięcie w jej twarzy, ale oczekiwana reakcja w rodzaju: „Cóż za piękny chłopiec!”, nie nadeszła.
– „Człowiek z lasów Grotte?” Musiałaś to upuścić. Koperta należy do tajnych materiałów, które dzisiaj segregowałaś. To jedna z naszych najświeższych spraw, sprzed zaledwie dwóch dni, albo i to nie.
– Szpiegostwo?
– Tego nie wiemy. Jeden z tych tajemniczych przypadków śmierci, które się w Norwegii zdarzyły w ciągu ostatnich lat. Wiesz, podobnie jak kobieta z Isdalen i różni samotni mężczyźni, przeważnie cudzoziemcy, którzy przyjeżdżają do nas, by umrzeć gdzieś na pustkowiach, najczęściej na Zachodnim Wybrzeżu. Kompletnie niepojęte!
Irsa poczuła, że dzień jest ponury i pozbawiony sensu.
– Więc ty myślisz, że on nie żyje?
– Najwyraźniej. Ale ja się nie zajmuję tą sprawą i nie znam żadnych szczegółów.
Irsa wpatrywała się w fotografię z głębokim smutkiem.
– Szkoda, taka ładna twarz! Wygląda, że był to wyjątkowo sympatyczny chłopiec.
Szefowa pochyliła się i zaglądała Irsie przez ramię.
– No, niezły, wygląda sympatycznie, moim zdaniem chyba trochę za mało męski. Ale żeby ładny? Mamy widocznie różne gusty.
Rzeczywiście, chyba tak. Irsa widziała męża swojej szefowej. Zadbany człowiek interesu o twardym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, blond włosy mocno już przerzedzone na skroniach i skutki zbyt wielu smacznych obiadów uwidaczniające się w talii. Nie taki marzyciel jak ten, chłopiec z lasów Grotte.
Umarł? Umarł w samotności na pustkowiach daleko od własnego kraju?
Chociaż Irsa wiedziała o jego istnieniu zaledwie od kilku godzin, odczuwała głęboki smutek i, naturalnie, dużo bardziej przyziemne rozczarowanie.
Tym razem Irsa zrobiła coś, na co nigdy przedtem sobie nie pozwoliła i nie zamierzała nigdy więcej czegoś podobnego powtarzać: zabrała kopertę do domu. Takie postępowanie było najsurowiej zabronione, stanowiło poważne przestępstwo, sprzeniewierzenie się zaufaniu, jakie okazało jej biuro. Ale, jako się rzekło, Irsa była wprost opętana twarzą nieznajomego. Umarły czy nie, musiała wiedzieć o nim więcej!
Jakby chciała się dodatkowo dręczyć, czekała aż do kolacji, a potem wykonała jeszcze wszystkie wieczorne czynności w swoim małym mieszkanku, zanim w końcu drżącymi palcami ujęła kopertę, odkleiła i wyjęła zawartość nie naruszając pieczęci.
Wyrzuty sumienia tłumiła powtarzając sobie, że przecież nie obchodzi ją sama afera, tylko los tego chłopca.
Zawartość koperty była raczej skromna. Zwięzły reportażyk, który nie został opublikowany, i kilka dodatkowych informacji, to wszystko.
W lasach na wschód od jeziora Grotte w Norwegii znaleziono samochód z rejestracją sztokholmską. Stał on tam jakiś tydzień, ale właściciel się nie pokazał. A ponieważ w pobliżu nie było zabudowań ani domków letniskowych, uznano ten fakt za alarmujący.
Jednocześnie kilkoro pieszych turystów, którzy zabłądzili w nieznanym terenie i poszli zbyt daleko na wschód, w stronę granicy szwedzkiej, dokonało makabrycznego odkrycia.
Na dnie skalnej rozpadliny zobaczyli siedzącego człowieka. Z narażeniem własnego życia zeszli w dół po stromej ścianie, nazywanej Kruczym Żlebem, i stwierdzili, że człowiek jest martwy. Prawdopodobnie zsunął się po skale, a ponieważ został potwornie zmasakrowany, twarz była po prostu nie do rozpoznania. Przy zmarłym nie znaleziono żadnych dokumentów ani nic takiego, co pomogłoby zidentyfikować zwłoki, nic oprócz tej fotografii, którą zresztą znaleziono później podczas dodatkowych oględzin miejsca. Wyglądało to tak, jakby chciał zdjęcie ukryć pod kamieniem, zanim usiadł pod skałą i skonał. Rentgenowskie badanie zdjęcia wykazało, że na odwrocie znajdował się kiedyś podpis „Rustan Carr”.
Irsa odwróciła zdjęcie. Teraz dostrzegała, że istotnie papier nosi ślady tego, iż przez jakiś czas leżał w ziemi. Ale nazwisko…? Niczego nie zobaczyła. Chociaż może… pod tą plamą z ziemi? Czyż to nie słaby ślad wytartego napisu ołówkiem? Trudno powiedzieć. Chyba naprawdę tylko aparat rentgenowski mógłby tu pomóc.
Rustan Carr. Zagraniczna policja?
Rustan to nie jest norweskie imię. Ale czyż nie widziała dopiero co gdzieś tego właśnie imienia? A obok coś, co rzeczywiście mogło wyglądać jak Carr.
Ty był neon? A może przydrożny szyld…?
Porzuciła rozmyślania i wróciła do artykułu.
Zmarły miał ciemne włosy, podobnie jak człowiek na zdjęciu. Wiek mniej więcej osiemnaście lat. Według wszelkiego prawdopodobieństwa znaleziono właśnie Rustana Carra.
Samochód był tak samo kompletnie wyczyszczony z wszelkich rzeczy, które mogłyby pomóc w identyfikacji. Policja zdołała co prawda ustalić, że został wypożyczony w pewnej sztokholmskiej firmie zajmującej się wynajmem aut. Tam powiedziano im też, że jakiś bardzo młody, ciemnowłosy mężczyzna wypożyczył go przed kilkoma dniami. Podał nazwisko Hans Lauritsson, lekko kaleczył język, a może był to ślad dialektu, zostawił adres sztokholmskiego hotelu, w którym jednak nie mieszkał.
Urzędniczka z firmy samochodowej nie potrafiła powiedzieć, czy to ten sam człowiek, którego przedstawia fotografia, ale nie uważała tego za niemożliwe.
Policja przeprowadziła też poszukiwania Rustana Carra. Nie był Norwegiem. Sprawdzono bowiem tych niewielu Norwegów, którzy noszą nazwisko Carr. Nie był też Szwedem, chociaż imię Rustan nie jest tam całkiem nie znane. Niewielki procent Szwedów takie właśnie imię nosi, natomiast nazwisko Carr występuje w różnych krajach, poszukiwania trwają.
I na koniec podpis pod zdjęciem „Szpiegostwo? Por. z innymi podobnymi przypadkami. Japończycy i inni”.
To wszystko.
Rustan Carr…?
Irsa gdzieś widziała to nazwisko. Nie tak dawno temu.
Jakiś neon. W małym mieście…
W małym mieście? To by oznaczało podróż. A dokąd to ona ostatnio podróżowała?
Jesienią odbyła wycieczkę po Sørlandet. Nie, to nie wtedy. To było dawniej, zeszłego lata?
Finlandia?
Tak… Irsa skupiła się na tym wspomnieniu. Tak, to mogła być Finlandia. A skoro Rustan to imię szwedzkie, policja zaś nie znalazła go w Szwecji, to może on jest Finem? Szwedzkojęzycznym!
Przez cały czas dręczył ją jakiś nieokreślony niepokój. Coś z tym imieniem było nie tak, coś, co mówiło jej, że jest na fałszywym tropie, ale nie umiała określić, co. Nieustannie roztrząsała w myślach swoją podróż do Finlandii.
Chociaż, oczywiście, fińska policja też musiała być poinformowana, więc bez trudu odnajdzie ten ślad. Ale co tam policja, Irsa zdobyła trop i postanowiła nim podążać.
W myślach oglądała znowu miasteczka, przez które przejeżdżała, kiedy obie z matką podróżowały wzdłuż wybrzeża, a także dalej w głębi kraju.
Nagle uświadomiła sobie, gdzie widziała to nazwisko. To w tym miasteczku, gdzie nocowały w bardzo drogim hotelu. Pamiętała, że leżała w łóżku i patrzyła na fasadę domu po przeciwnej stronie ulicy, gdzie wśród innych szyldów mienił się zielonkawo nieduży neon.
Otóż to! Tu jest błąd! To nie Rustan Carr… To było inaczej! Carp? Nie, Garp!
„Rustan Garp. Elektronika”.
Znakomicie, nie ma co! Posunęła się bardzo daleko. Chociaż w to nie można przecież wierzyć. Miała jedną szansę na milion, że trafi w sedno. Czyż naprawdę jest taka głupia? Irsa westchnęła. Wszystko znowu stało się mroczne i tragiczne.
Wkrótce jednak rozczarowanie ustąpiło, znowu ogarnął ją zapał. Policyjny aparat rentgenowski odczytał tylko słaby ślad wytartego ołówka. Czy to nie w tej chwili powstał błąd? A jeśli rzeczywiście początkowo było tam Garp, a nie Carr? Bardzo prawdopodobne.
To oczywiste szaleństwo, Irsa postanowiła jednak odszukać chłopca o smutnych oczach. Nawet jeśli on naprawdę nie żyje, chciała wiedzieć o nim więcej, kim był, skąd pochodził i po co przyjechał na norweskie pogranicze, dlaczego zatarł wszystkie ślady, a potem prawdopodobnie popełnił samobójstwo, jak wielu innych w taki sam sposób czyniło.
Spojrzała na zegarek Poczta musiała być jeszcze czynna.
Najpierw starannie zakleiła kopertę i włożyła ją do torebki, by jutro rano jak najszybciej odłożyć ją na miejsce. W dwadzieścia minut później zamykała za sobą ciężkie drzwi centrali telefonicznej. Tam poprosiła o książkę telefoniczną Finlandii i zaczęła szukać miasteczka, które odwiedziła ubiegłego lata.
Siedząc na wypolerowanej starej drewnianej ławie odnalazła nazwisko Garp.
O, jest! „Rustan Garp S.A, artykuły elektroniczne”. Wewnętrzne telefony firmy zajmowały w książce kilka linijek. Przesuwając palcem Irsa szukała wśród telefonów prywatnych. Tutaj nie było nazwiska Rustan Garp. Natomiast Edna Garp-Howard, pani Garp znaczy, a dyrektor nazywał się Michael Howard. Wszystko się, niestety, zaczynało rozpływać.
No ale trudno, skoro powiedziało się A, należy też powiedzieć B. Zapisała więc prywatny numer pani Edny Garp-Howard i zamówiła rozmowę. Zanim zdążyła się zastanowić, co ma powiedzieć, już stała w ciasnej kabinie, pełnej dziwnych dławiących zapachów, i słyszała jakiś kobiecy głos z Finlandii.
Co robić? To kara za niewybaczalną impulsywność!
– Czy mogłabym mówić z Rustanem Garpem? – wyjąkała, zapominając o telefonicznej etykiecie, która wymaga, żeby się najpierw przedstawić.
Po tamtej stronie zaległa cisza.
– Z Rustanem Garpem? – rozległy się niepewne słowa. – Ma pani na myśli…?
– Juniora – rzekła Irsa stanowczo, bo domyślała się, że założyciel firmy chyba już nie żyje.
Głos o śpiewnym fińskim akcencie odezwał się ponownie:
– Rustana nie ma w domu. Wyjechał do Szwecji. A z kim mówię?
– Nazywam się Anna Karlsen – powiedziała Irsa. – Jestem jego przyjaciółką.
– Norweska przyjaciółka Rustana? – zapytał głos sceptycznie. – Rustan nie ma żadnych przyjaciółek w Norwegii.
– Spotkaliśmy się przypadkiem – tłumaczyła Irsa, czując, że pogrąża się coraz bardziej. – Czy ja mówię z mamą Rustana?
– Nie. Ja jestem tutaj gospodynią. Wszyscy wyjechali.
Sprawa się komplikowała. Irsa nie mogła odpytywać dłużej tej kobiety, powinna rozmawiać z kim innym. Dlatego bez ceregieli zaczęła znowu:
– Właściwie to ja nie z samym Rustanem chciałam rozmawiać. Chodzi mi o nazwisko jego przyjaciela. Mam mu coś posłać, a zgubiłam kartkę z jego nazwiskiem i adresem. Może pani mogłaby mi pomóc?
– Przyjaciel Rustana? – rzekła tamta podejrzliwie. – O ile mi wiadomo, to on nie ma żadnych przyjaciół. To mógłby najwyżej być…
– Tak, tak… – Irsa niecierpliwiła się.
– Doktor Halonen. Viljo Halonen. On jest zawsze taki miły dla Rustana. Ale żeby mieli gdzieś razem wyjeżdżać…? A, co tam, to nie moja sprawa. Czy pani ma na myśli silnie zbudowanego blondyna, studenta medycyny?
– Tak, właśnie – improwizowała Irsa z zapałem. – Tak, on rzeczywiście miał na imię Viljo.
Irsa dostała adres i zapisała go.
– Dziękuję bardzo, to już nie będziemy niepokoić Rustana – powiedziała słodkim głosem. – Ale… Ja ich poznałam tylko przelotnie, więc, żeby się upewnić, że mówimy o tym samym człowieku… Rustan Garp ma bliznę na skroni, prawda? Sięga ona aż do brwi?
– Tak, to się zgadza.
Irsa wprost nie miała odwagi oddychać. Trafiła właściwie!
– Czy on długo zostanie w Szwecji?
– Tylko tyle, ile wymaga operacja.
– Operacja?
– Oczywiście! Rustan jest niewidomy, nie wiedziała pani o tym?
Irsa oniemiała. Te oczy, które patrzyły wprost na nią! A ona sobie wyobrażała… Ech!
– Tak, tak, naturalnie, że wiedziałam. Proszę go pozdrowić ode mnie bardzo serdecznie – zakończyła cicho.
Niewidomy mężczyzna! W jaki sposób ktoś niewidomy mógłby dotrzeć w lasy nad jeziorem Grotte? W całej tej sprawie musi być coś bardziej ponurego, niż początkowo sądziła.
Ale bez wątpienia trafiła na ślad chłopca z fotografii.
Sprawa jest niemal zbyt fantastyczna, żeby mogła być prawdziwa. To tak, jakby szukać igły w największym stogu siana w Europie i znaleźć ją przy pierwszej próbie.
No, ale co powinna zrobić teraz? Nie mogła przecież pójść na policję i powiedzieć, że szukają nie tego, co trzeba, bo człowiek nazywa się Garp, nie zaś Carr. W takim razie bowiem musiałaby się przyznać do otwarcia tajnej koperty. Nie mogła też powiedzieć, że zna tego człowieka z widzenia. Jej szefowa wiedziała już, że nie zna…
Nie, Irsa musi działać sama. Pytanie tylko, jak?
E, tam, dlaczego nie machnąć na wszystko ręką? Facet przecież nie żyje!
Ale Irsa nie mogła machnąć ręką. Teraz już nie musiała patrzeć na zdjęcie, żeby wiedzieć, jak wygląda jego twarz. Na samą myśl o niej, o tych smutnych oczach które, niestety, niczego nie widzą, przepełniło ją ponownie to niezwykłe ciepło, to uczucie wspólnoty, pewność, że oni rozumieliby się nawzajem bardzo dobrze, gdyby tylko dane im było się spotkać, żyć razem. Czy w takim razie nie była mu winna tego, by wyjaśnić, co doprowadziło do tragicznej śmierci w obcym kraju? Całe jego życie musiało być głęboko tragiczne. Żadnych przyjaciół?
Teraz po śmierci miał przynajmniej jedną przyjazną duszę: Irsę. I ona nie zdradzi jego pamięci.
Nagle uświadomiła sobie, że wciąż siedzi na ławce w centrali telefonicznej pogrążona w myślach z ciężką książką na kolanach. Zaczęła szukać nazwiska Viljo Halonena, ale go nie znalazła.
Wstała i pojechała do domu.
Ledwo weszła, gdy zadzwonił telefon. To jedna z przyjaciółek.
– Hej, Irsa! Wiesz, we wtorek mamy wieczór pożegnalny naszego kursu. Czy mogłabyś się podjąć zawiadomienia wszystkich? To tylko kilkanaście telefonów. I upiecz tę twoją szarlotkę! Ona zawsze na długo starcza, taka podzielna.
Ani słowa na temat, że dobra, tylko że praktyczna.
Irsa wszystko załatwi!
Nagle poczuła, że ma tego dość. Ta rozmowa sprawiła, że Irsa się zdecydowała. Nagle, impulsywnie, nieodwołalnie!
– Nie mogę – powiedziała serdecznie, lecz stanowczo. – Wyjeżdżam jutro wcześnie rano i nie będzie mnie przez tydzień.
Po długiej chwili dosłownie nabrzmiałej zdziwieniem ciszy przyjaciółka zapytała:
– Wyjeżdżasz? To kto w takim razie zajmie się przyjęciem? A poza tym mamy zebranie w Towarzystwie Sztuki. Ktoś przecież powinien napisać sprawozdanie. I kto w takim razie…?
– Trudno. Muszę jechać. Z osobistych powodów.
Mój „mały braciszek” potrzebuje pomocy, pomyślała. Muszę oczyścić z podejrzeń jego pamięć i dowiedzieć się, dlaczego umarł taki samotny, zapomniany przez wszystkich.
Przyjaciółka najwyraźniej zirytowana bąknęła coś na pożegnanie i odłożyła słuchawkę.
Irsa zadzwoniła do swego kuzyna, Bjørna.
– Ty masz letni domek w pobliżu jeziora Grotte, prawda?
– No mam, jeśli kilkadziesiąt kilometrów to dla ciebie w pobliżu.
– Czy mógłbyś mi pożyczyć domu na kilka dni? Od jutra rana?
– Oczywiście! Bardzo dobrze, żeby tam ktoś trochę pomieszkał.
– Dziękuję ci, Bjørn. Wpadnę do ciebie za chwilę po klucz i wyjaśnienia.
Tego wieczora, zanim się położyła, napisała list do Viljo Halonena. Długo się zastanawiała, jak rozpocząć, a w końcu zdecydowała się na dość oficjalne: Szanowny Doktorze Halonen! I dalej: Piszę do Pana, bo wiem, że jest Pan przyjacielem Rustana Garpa, a są znaki wskazujące, że znalazł się on w kłopotach. Na początek mam prośbę, by zechciał Pan być tak dobry i nie mówił tymczasem nic jego rodzinie.
Czy są jakieś powody, by Rustan mógł pojechać do Norwegii w okolice jeziora Grotte? Pewne wydarzenia wskazują, że mógł się tam zatrzymać przez kilka dni. Bardzo proszę o powiadomienie mnie listowne, gdyby to było możliwe! A poza tym chciałabym prosić, by zechciał mi Pan przekazać kilka informacji na jego temat, o jego dotychczasowym życiu, stosunkach rodzinnych itd. Bardzo bym chciała mu pomóc, a nie mogę tego zrobić, nie mając takich informacji.
Z pozdrowieniami…
Podpisała się i podała adres letniego domku Bjørna.
Następnego ranka, gdy tylko przybyła do swojej agencji, ukradkiem położyła „wypożyczoną” kopertę na miejsce. To trochę uspokoiło jej sumienie. W każdym razie na tyle, by pomyśleć: Skoro nikt się nie dowie, nikt nie będzie miał pretensji. Ale sumienie nie dawało się tak łatwo oszukać…
Potem poszła do swojej przełożonej.
– Czy mogłabym teraz dostać tydzień urlopu? Od zaraz. To bardzo ważne. Mam trudną sprawę rodzinną.
Ach, mój mały braciszku, nadużywam twojej osoby!
Po różnych zastrzeżeniach szefowa się w końcu zgodziła, Irsa opuściła agencję i w dwie godziny później jechała już swoim małym samochodzikiem na północ.
Jadąc, starała się przypomnieć sobie, co wiedziała na temat ludzi, którzy w ostatnim czasie zmarli w nie wyjaśnionych okolicznościach. Przeklinała swoją bezmyślność, że jeszcze w Oslo nie zebrała więcej materiału. Teraz mogła polegać tylko na własnej pamięci, a nie była to jej najmocniejsza strona.
Ta kobieta z Isdalen. Nie zidentyfikowana, spaliła wszystkie swoje rzeczy w ognisku i czekała na śmierć w bezludnej dolinie niedaleko Bergen. Potem był jakiś Japończyk, o którym Irsa nic nie pamiętała. Następnie jeszcze jedna cudzoziemka, którą znaleziono daleko na północy; siedziała nad samym morzem, wsparta o kamień. Poza tym było jeszcze kilka dziwnych historii, które wydarzyły się w tak zwanych Fińskich Lasach na granicy szwedzko-norweskiej, i jeszcze jakiś volksvagen bez właściciela znaleziony w Sogn…
Nie, naprawdę, wiedziała o tym wszystkim śmiesznie mało.
Do jeziora Grotte było dalej, niż liczyła. Okolica stawała się coraz bardziej bezludna, a drogi coraz węższe. Co chwila musiała spoglądać na mapę. Wskazówki Bjørna, które w Oslo wydawały się takie oczywiste, tutaj nabierały nieco innego znaczenia.
Pod koniec dnia znalazła się jednak we właściwych, wschodnich rejonach, chociaż raz pojechała z dziesięć kilometrów za daleko, nie widziała nigdzie żadnych zabudowań, tylko ciemny bór, ostatecznie musiała zawrócić i wjechać na drogę, która zdawała się prowadzić wprost do jakiegoś zapomnianego przez Boga i ludzi matecznika.
Ale nareszcie dotarła jakoś do prywatnej drogi Bjørna i kiedy wiosenna noc okryła już cieniem wszystkie barwy natury, zaparkowała samochód przed domkiem i śmiertelnie zmęczona weszła po schodach.
Wielki nur krzyczał gdzieś na jeziorze, które raczej przeczuwała, niż widziała, bo okryte było gęstą mgłą. W lesie wokół domku coś trzaskało i szeptało, Irsę ogarnął lęk przed ciemnością. Pospiesznie weszła do domu i jeszcze spieszniej położyła się do łóżka, bez jedzenia i bez żadnych wieczornych ceremonii. Naciągnęła kołdrę na głowę i – dobranoc!
W zagadkowym śnie prześladowała ją twarz Rustana Garpa.