ROZDZIAŁ II

Cudowny poranek obudził w niej znowu wielką energię. Dobrze jest porozmawiać z sosną, pomyślała, śmiejąc się sama z siebie.

Zjadła przywiezione z domu śniadanie, po czym wyprowadziła samochód na drogę i pojechała do najbliższej osady, Grottemyra. Osada była niewielka i znajdowała się dość daleko. Na szczęście w centrum Irsa zobaczyła sklepiki, tam będzie mogła bez zwracania uwagi wypytać o interesujące ją sprawy.

I rzeczywiście, nietrudno było znaleźć kogoś, kto chciałby opowiedzieć wszystko, co wiadomo o znalezieniu trupa. Wszyscy chętnie o tym rozprawiali, sprawa była na tyle świeża, że wciąż jeszcze nie ustały dyskusje i dociekania.

Dwóch chłopców mniej więcej dwunastoletnich ofiarowało się pojechać z Irsą samochodem, żeby jej pokazać, gdzie parkował wóz ze sztokholmskimi numerami.

Jechali na wschód długo, w głąb lasów. Droga wiła się wśród pokrytych wiosenną zielenią brzóz i ciemnych sosen rosnących na piaszczystym gruncie. Przeważał jednak mroczny, gęsty las świerkowy.

– Tam! Niech pani jedzie tam! – zawołał ten z chłopców, który przez cały czas mówił. Drugi jechał z nim bardziej chyba dla moralnego wsparcia.

Zatrzymali się przy trakcie, którym wożono z lasu drzewo, gdzie głębokie ślady opon wskazywały, że ostatnimi czasy ruch odbywał się tu znaczny. Wszystko jednak urywało się właśnie w tym miejscu, dalej widniały tylko ślady traktorów.

– Tu stał samochód – objaśnił chłopiec. – Teraz już go zabrali.

Irsa wiedziała, że zabrali. Wszystkie inne ślady musiała pozostawić policja. I ciekawscy. Jak ona?

Nie, ona przyjechała przecież z innego powodu.

– I umarłego też tutaj znaleźli? – zapytała.

– Nie. To daleko stąd. Dzisiaj nie możemy tam z panią jechać. Ale możemy wejść na górę, to stamtąd pani pokażę.

Wspięli się po stromym zboczu. Irsa zdołała uratować pończochy w gęstych zaroślach głogu. Nie była też specjalnie zachwycona tym, że wszędzie walały się odchody łosi. Spacerujące po lasach łosie nie były jej ulubionymi zwierzętami.

Kiedy stanęli na górze, szybko zorientowała się w okolicy. Na wschód od nich rozciągał się dziki, porośnięty lasem obszar, daleko na południowy zachód leżało jezioro Grotte, a od północy…

– Oj! – wykrzyknęła. – To przecież moje jezioro!

Tak, widziała wyraźnie, że stroma góra na zachód od miejsca, gdzie stała, to ta sama, którą widziało się z domu Bjørna, na skos, po drugiej stronie jeziora. A tam na północny zachód, czyż to nie równina, na której stoi domek? Za wysokim, porośniętym lasem cyplem. Niewykluczone.

– No – potwierdził rozmowny chłopiec. – To jezioro Vindel.

– Czy nad tamtym jeziorem jest dużo letnich domków?

– Nie, tylko nad Grotte.

Przyszła jej do głowy nieoczekiwana myśl.

– Nie wiecie, czy właścicielami któregoś z domków są Finowie?

Chłopcy spoglądali na siebie nawzajem i potrząsali głowami.

Irsa podjęła kolejną próbę:

– A może ktoś z właścicieli nazywa się Lauritsson?

Znowu milczące porozumiewanie się malców.

I nagle odezwał się ten, który do tej pory nic nie mówił:

– Tu nikt, ale ja słyszałem o kimś, kto się tak nazywa. Oni mieszkali w zagrodzie niedaleko ciotki Fridy. Teraz to ta zagroda jest w ruinie. Tylko że to jest w Szwecji, w północnej Värmlandii.

– Jak się nazywa ta miejscowość, w której mieszka twoja ciotka?

– Eee… Nie pamiętam. Nie byłem tam. Ale ciotka Frida opowiadała zawsze o tej okropnej pani Lauritsson, która wyjechała i zostawiła najmłodsze dziecko.

Irsa zrezygnowała z tego tropu, nie mogło tu przecież chodzić o jej Lauritssona.

– No, to gdzie znaleźli…?

Nie dokończyła pytania. Chłopcy zwrócili się ku wschodowi.

– Tam – powiedzieli obaj równocześnie wskazując na stromą górską ścianę, sterczącą pośród nie kończących się lasów. – To jest Kruczy Żleb. On siedział na samym dole. Nieżywy.

Wciąż jeszcze ta informacja miała posmak sensacji, chłopcom lśniły oczy, kiedy ją podawali.

– Tam za górą to już Szwecja – oznajmił gadatliwy. – Dalarna.

Irsa zastanawiała się głośno:

– Nie rozumiem, jak on się tam dostał. Miejsce jest przecież niedostępne! Małe górskie jeziorka i strome szczyty.

– No, policja uważa, że musiał iść traktem, którym wożą drzewo. On prowadzi w stronę Szwecji, a odnoga wiedzie do przekaźnika telewizyjnego. Potem jednak musiał iść przez las.

Irsa nie potrafiła zrozumieć, co człowiek mógł robić w tych lasach.

– Jak daleko jest stąd do Kruczego Żlebu? – zapytała.

– Eee, stąd się wydaje nie tak daleko. Ale tak naprawdę to ze dwadzieścia kilometrów, droga jest kręta.

Irsa skinęła głową. Mierzyła wzrokiem odległość stąd do Kruczego Żlebu, a potem stąd do domku. Oba odcinki wydawały jej się mniej więcej równe.

Kiedy wracali do samochodu, Irsa przeszła się trochę traktem drzewnym. Trudno tu było szukać konkretnych śladów, tyle nóg ostatnio deptało tę drogę, ona jednak wypatrywała czegoś szczególnego…

Chłopcy czekali niecierpliwie przy samochodzie, ale Irsa zapuściła się dość daleko w las. Ze wzrokiem wbitym w ziemię przemierzała gliniastą drogę.

Jeszcze kawałek, tylko troszkę…

Przeklęci gapie, którzy wszystko zadeptali!

Nie, to bez sensu!

I właśnie wtedy znalazła.

Z uczuciem triumfu wróciła do samochodu. Podziękowała chłopcom za pomoc i odwiozła ich z powrotem do Grottemyra. Potem pojechała do swojego domku, by zrobić sobie coś do jedzenia.

Było jeszcze wcześnie. Co należało teraz przedsięwziąć?

Pójść do Kruczego Żlebu wprost z domku? Co by to dało? Ciało zmarłego zostało przecież zabrane już dawno temu.

I w ogóle należałoby zapytać, co ona robi w tych lasach nad jeziorem Grotte. Czego się spodziewała, przyjeżdżając tutaj? W Oslo postanowiła po prostu wyruszyć tropami nieżyjącego chłopca, którego oczy zrobiły na niej takie wrażenie.

Uff, wszystko jest po prostu smutne i niezrozumiałe.

Tylko że Irsa nie wierzyła już w policyjne teorie. Ona wiedziała teraz więcej niż policja i odkryła, że wiele spraw się tu nie zgadza!

Postanowiła, że pójdzie śladem, który odkryła w lesie, na drzewnym szlaku. Wróciła więc na plac, przy którym znaleziono obcy samochód. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie, kiedy zaczęła wolno iść leśną drogą.

Las nie był teraz taki sam jak wtedy, gdy miała ze sobą dwóch chłopców. Teraz znajdowała się jakieś dziesięć kilometrów od osady Grottemyra, potwornie samotna. A las pełen był zapewne łosi i może nawet…

Och, nie! Uświadomiła sobie nagle, że znajduje się w samym centrum terenów, gdzie żyją niedźwiedzie. Irsa zawsze bała się tych zwierząt. Zdjęta paniką przez moment chciała cofnąć się do samochodu i odjechać jak najszybciej. Wkrótce jednak rozsądek powrócił, bo jeśli nawet ród niedźwiedzi bardzo się w ostatnich latach rozmnożył, to i tak nie należy zakładać, że te groźne bestie będą się czaić za krzakami przy drodze. Szła więc dalej, chociaż serce podchodziło jej do gardła.

Nie musiała się długo wpatrywać w ziemię, wkrótce odnalazła kolejny ślad, taki sam jak tamte, które z takim triumfem odkryła przed południem. Ślad wiążący miejsce znalezienia zwłok z osobą Rustana Garpa. Jej Rustana Garpa z Finlandii.

W ziemi znajdowała się mała okrągła dziurka. A dalej przy skraju drzewnego szlaku druga.

Były takie maleńkie, że prawie niewidoczne. I policja nie miała najmniejszego powodu, by zwrócić na nie uwagę. Policja bowiem poszukiwała kogoś nazwiskiem Carr. Policja nie znała Rustana Garpa, człowieka niewidomego, który chodził z białą laską.

Małe okrągłe otworki ciągnęły się wzdłuż leśnej drogi. Zdarzało się, że nie widziała ich przez dłuższą chwilę, ale potem pojawiały się znowu w zależności od tego, czy podłoże było gliniaste, czy suche.

Irsę ogarnęło głębokie współczucie na myśl o tym młodym chłopcu, który brnął naprzód w obcym lesie, a potem spadł ze stromej skały i umarł. Taki młody, pewnie niewiele zdążył się jeszcze dowiedzieć o życiu.

Łzy przesłoniły jej wzrok, czuła bolesny skurcz w gardle, kiedy próbowała przełykać ślinę. Ten jego nieśmiały uśmiech, który widziała na fotografii, te piękne, niewinne oczy. Może lęk przed życiem, którego nigdy nie zdołał poznać?

Szła coraz dalej w las i nadal dostrzegała te czarne otworki wzdłuż drogi. Tylko ktoś, kto ich świadomie szukał, byłby w stanie je odróżnić, tak nieznacznie rysowały się w podłożu. Irsa stwierdziła, że wędrowiec trzymał laskę w prawej ręce.

Teraz znajdowała się okropnie daleko od samochodu. Wokół niej rozciągało się najdziksze górskie pustkowie. Jedynym towarzystwem mogły tu być tylko łosie. I niedźwiedzie… Nie, nie wolno o tym myśleć, żeby nie popaść w panikę!

Irsa zeszła powoli w dolinkę pomiędzy dwoma niewielkimi leśnymi jeziorkami.

I tam znalazła coś bardzo interesującego. Coś, czego w istocie oczekiwała!

– Droga była tutaj bardziej gliniasta niż poprzednio i dlatego dostrzegła też ślady jego stóp. Nie były to jednak ślady samotne. Obok Rustana szedł ktoś jeszcze.

Tak jest! Szło ich tutaj dwóch! I tak musiało być, bo przecież niewidomy nie mógł prowadzić samochodu. Przedtem nie miała pewności, czy ten, kto go tutaj przywiózł, poszedł z nim do lasu. Teraz ją miała. Tym samym jednak teoria samobójstwa nie była już taka oczywista.

Morderstwo? Czy ten, kto mu tutaj towarzyszył, potem zamordował młodego, niewidomego chłopca? Zepchnął go w otchłań?

Na myśl o tym poczuła nieprzyjemny dreszcz.

Ale skoro tak, to dlaczego morderca zostawił samochód w lesie? Czy po wszystkim uciekł do Szwecji?

Z wielką uwagą Irsa studiowała ślady. Rzecz jasna widziała tam bardzo wiele innych odcisków stóp, i wcześniejszych, i późniejszych, ale one układały się najzupełniej przypadkowo. Irsa stwierdziła, że podeszwy niewidomego miały kratkowany wzór, natomiast podeszwy tego drugiego były gładkie, miały tylko metalowe podkówki na piętach i na noskach. Ślady niewidomego były większe, więc pewnie był też wysoki.

Niewidomy! Cóż ona sobie wyobraża? Tędy przecież mogli przechodzić też inni ludzie posługujący się laską. Może tropi ślady właściciela lasu, który szedł tą drogą ze swoim współpracownikiem na inspekcję wycinki drewna?

Nagle Irsa uświadomiła sobie boleśnie, jak niepewne są wątki, na których opiera swoje rozumowanie. A wszystko to tylko dlatego, że zobaczyła fascynującą twarz na jakiejś przypadkowej fotografii i nazwisko Rustan Garp na szyldzie w małym fińskim miasteczku. I na tej podstawie wyobraża sobie, że on, ów młody niewidomy chłopiec, znalazł się z jakiegoś powodu w mrocznych norweskich borach, gdzie spotkała go śmierć! Rustan Garp pojechał do Szwecji, by poddać się operacji. Co miałby robić nad jeziorem Grotte?

Ale ta blizna na skroni!

W końcu wielu ludzi ma blizny!

Z cokolwiek mniejszym już zapałem Irsa ruszyła dalej. Skoro jednak zaczęła poszukiwania, to powinna je doprowadzić do końca.

Pół godziny później znalazła się w takim dzikim pustkowiu, że przenikał ją zimny dreszcz. Drzewny trakt ciągnął się dalej na wschód, ale ślady laski niewidomego zeszły z drogi, posuwały się teraz w górę ku północy.

Irsie nie pozostawało nic innego, jak iść za nimi. Chociaż wszystko w niej przeciw temu protestowało.

Słońce nie stało już tak wysoko na niebie i z tego miejsca w ogóle nie było go widać. Po bardzo ładnym ranku pogoda zaczęła się psuć i po południu niebo zasnuło się szarymi chmurami, otulającymi szczyty gór, a nawet czubki wysokich sosen. Las nie był już przyjemny, jeżeli kiedykolwiek dało się o nim powiedzieć coś takiego. Tego lasu tutaj żadne takie określenia nie dotyczyły.

Tuż przed Irsą znajdowało się leśne jeziorko, za nim rozciągał się niemal dziewiczy bór, gdzie pnie drzew porastał mech. To tu, to tam leżały wielkie bloki kamienne, które zsunęły się z tonących teraz we mgle czy może w chmurach szczytów.

Dlaczego nie machnąć ręką na całe to bezsensowne, szalone przedsięwzięcie? Dlaczego nie zawrócić do Grottemyra, nie pójść do miejscowej kawiarni – jeśli tam coś takiego istnieje – nie wziąć sobie dużego kubka kawy z czymś mocniejszym dla rozgrzewki? Widzieć i słyszeć ludzi, odczuwać wspólnotę z nimi, do tego tęskniła.

W takim razie jednak nigdy nie dowiedziałaby się niczego więcej na temat Rustana Garpa.

No a jeśli tak, to co się stanie? I czegóż to zamierza się tutaj o nim dowiedzieć? Czyż policja nie zbadała wszystkich istniejących śladów? To przecież jakaś okropna samoudręka to, co ona teraz robi.

Obraz Rustana Garpa zaczął blednąc, Irsa nie pamiętała już jego rysów ani tego nieśmiałego uśmiechu i, szczerze mówiąc, czuła się dosyć idiotycznie. Do tej pory działała pod wpływem impulsu, niemal fanatycznej idei, że w tym obcym chłopcu znalazła kogoś podobnego do siebie, że musi przebyć jego via dolorosa, by dowiedzieć się, kim był, poznać jego życie, ten krótki czas, który był mu dany.

No i znalazła się tutaj, na tym potwornym odludziu.

Kruczy Żleb majaczył na wschodzie, dużo teraz bliższy, wznosił się może nie dalej niż kilometr od miejsca, w którym stała. Ona sama znajdowała się dość wysoko, niżej widziała samotne doliny i połyskującą szarą wodę. Ale Kruczy Żleb wznosił się jeszcze wyżej, sterczał ponad świerkowym lasem zwalisty, straszny i ginął w chmurach.

Irsa marszczyła czoło. Ślady?

Słabo widoczne ślady laski niewidomego schodziły z drogi i kierowały się w stronę lasu. Ale wcale nie ku szczytowi Kruczego Żlebu. Zwracały się ku północnemu zachodowi, do rozległego, porośniętego lasem płaskowyżu czy też tarasu pomiędzy położonymi niżej jeziorkami a wznoszącymi się wyżej skałami. Tymczasem Kruczy Żleb znajdował się na północnym wschodzie. Jeśli ktoś pragnął się dostać na jego szczyt, powinien iść dalej drzewnym szlakiem.

Czyżby niewidomy wykonał wielkie koło i w końcu dopiero dotarł do Kruczego Żlebu?

Musiałby bardzo długo chodzić, a przecież nie był sam, więc dlaczego by błądził?

Ciekawość została ponownie obudzona, Irsa zapomniała o przygnębiającej atmosferze pustkowia i ruszyła za śladami.

Teraz szło się o wiele trudniej. Nie było już drogi. Ślady jednak, choć znacznie mniej wyraźne, nadal wiodły ku północnemu zachodowi i wkrótce Irsa zobaczyła wschodni kraniec swojego jeziora, Vindel, daleko stąd i głęboko poniżej płaskowyżu, na którym się zatrzymała.

Jakiś ptak krzyknął przejmująco i o mało nie przyprawił jej o atak serca, tak jej się przynajmniej wydawało. Długo musiała stać oparta o drzewo i głęboko oddychać, zanim się w końcu uspokoiła.

Potem jednak uznała, że ptak mimo wszystko stanowi jakieś towarzystwo; nie była tak kompletnie sama w tym głębokim lesie.

Ślady znowu stały się wyraźniejsze, bo teraz wiodły przez teren podmokły, i Irsa widziała, że nadal szło tutaj dwóch ludzi. A więc wciąż byli razem.

W chwilę później znalazła się w szczególnie gęstej partii lasu i bliska szoku patrzyła na groźną ścianę Kruczej go Żlebu, zaledwie kilkaset metrów od niej, zdecydowanie mniej niż pół kilometra.

Góra była rzeczywiście przerażająca, zębata, poszarpana, samotne potężne sosny czepiały się nagich skał. Z tej odległości wyglądały jak zapałki na tle szaroliliowego kamienia. Jakby dla uzasadnienia nazwy gdzieś wysoko rozległ się krzyk kruka. Ale Irsa słyszała go już wcześniej, tylko nie chciała zwracać na niego uwagi. Nie życzyła sobie towarzystwa tych ptaków, raczej wprost przeciwnie.

Teraz zgubiła ślad. Okolica pełna była skalnych półek i nawisów, starannie wygładzonych jeszcze w czasach lodowcowych, a jeśli coś na nich rosło, to tylko suche wrzosy. Tutaj nie miała wielkich szans na odnalezienie małych otworków, jakie pozostawia w ziemi ostro zakończona laska.

Irsę ogarnął gniew. Zaszła tak daleko, poświęciła tyle czasu i pieniędzy na tę podróż, żeby się teraz poddać?

Szukała zataczając coraz szersze kręgi, dotarła niemal do podnóża Kruczego Żlebu, ale od tej strony głęboka i rozpadlina, w której znaleziono młodego Rustana, była zamknięta wielkim głazem. Irsa mogła co prawda wspiąć się wyżej i stamtąd spojrzeć w dół, ale nie chciała tego robić. Zawróciła.

I wtedy, daleko przy stromej krawędzi płaskowyżu, ponownie zobaczyła ślad. Najpierw jeden i to mógł być jakikolwiek okrągły odcisk czy otwór, ale zaraz potem drugi, i jeszcze jeden. Odnalazła trop i mogła ponownie podjąć poszukiwania.

Ślady uparcie wiodły na północ, wzdłuż podnóża Kruczego Żlebu, chociaż daleko w głąb górskiej płaszczyzny, aż w końcu porzuciły przerażający szczyt i skręciły ku wschodowi. Stąd musiało być dosyć łatwo wspiąć się po stromiźnie, Irsę ogarnęła nagła chęć, by to zrobić. Weszłaby tam, gdyby miała przy sobie jakieś młode, wesołe towarzystwo.

Ale nie sama! O, nie, nie sama! Zadrżała na myśl o czymś takim.

W tym momencie chmury rozsunęły się trochę i zobaczyła na tej złowieszczej i majestatycznej górze przekaźnik telewizyjny. Jakie to prozaiczne! Zachichotała i odwróciła się.

Znajdowała się teraz w pobliżu północnego krańca jeziora Vindel, choć, oczywiście, wysoko ponad nim. W każdym razie bliżej miała stąd do letniego domku niż do samochodu.

Znowu zgubiła ślad, ale nie dała za wygraną, szukała uparcie, aż znalazła.

I tutaj z wędrowcami coś się stało. Coś, czego nie rozumiała.

Stała na skraju płaskowyżu i spoglądała w rozpadlinę, nie taką straszną i bezdenną jak ta przy Kruczym Żlebie, ale to też nie była żadna łagodna kotlinka. Upadek stąd…

Może chłopcy błędnie ją poinformowali? Może to tutaj znaleziono zmarłego?

Nie, tej partii gór nie widać było z drogi, którą wożono drewno, gdzie stała razem z malcami. Oni z całą pewnością wskazywali na Kruczy Żleb.

Tu jednak ślady się urywały. Ktoś długo kręcił się w kółko.

Irsa szukała, chodziła zgięta wpół, aż rozbolały ją plecy. Na szczęście ziemia była wilgotna i dość łatwo można się było zorientować.

Na koniec wyprostowała się w przekonaniu, że pora się zatrzymać.

Leżał tu przewrócony pień i człowiek z laską siedział na nim długo. Ziemia przy pniu nosiła mnóstwo śladów jego stóp. Rysował też laską jakieś nieregularne linie.

Ślady jego towarzysza wskazywały, że on bardzo szybko opuścił to miejsce. Wrócił mniej więcej tą samą drogą, którą obaj przyszli, tylko trochę bardziej na wschód. Wyglądało to tak, jakby postanowił iść w kierunku Kruczego Żlebu. Czy to możliwe?

Pewnie nie.

Wszystko to było dziwne. Dlaczego się rozstali?

Ale najważniejsze ze wszystkiego: Dokąd poszedł niewidomy, kiedy wstał już z tego pnia? Splątane linie na ziemi wskazywały, że rysował je rzeczywiście ktoś, kto nie widzi

Irsa nie zwróciła uwagi, że słońce stoi niepokojąco nisko. Była zbyt pochłonięta własnymi myślami, a poza tym niebo wciąż zasłaniały chmury tak ciemne, że pory dnia się zamazywały.

Udało jej się rozróżnić ślady niewidomego prowadzące od pnia i poszła za nimi. Wszystko to było niepojęte.

Najpierw wydawało się, że się gwałtownie poderwał i ruszył w stronę Kruczego Żlebu, po czym nagle się zatrzymał, upadł i przez jakiś czas leżał w zaroślach. Potem jednak ślady wskazywały znowu, że powędrował dalej, niepewnie i chwiejnie, bez niczyjego wsparcia ani pomocy – wiodły prosto na drzewa, uskakiwały, kręciły się w kółko, kierowały na północ, niebezpiecznie blisko krawędzi płaskowyżu. Żadnych wątpliwości, to ślady człowieka, który nie widzi.

Łatwiej było je teraz śledzić, bo jakby w desperacji idący mocniej wbijał laskę w ziemię.

Biedny chłopiec, taki samotny na tym pustkowiu!

Nie, tamci malcy z pewnością się pomylili. On musiał tutaj stoczyć się w dół.

Stała niezdecydowana. Może najpierw powinna pójść śladem tego drugiego? Może znajdzie tam coś ważnego?

Nie, najważniejszy jest niewidomy.

Ślady jakichś obcych butów krzyżowały się ze śladami podeszew o kratkowanym wzorze, ale Irsa nie przywiązywała do nich znaczenia. Tylu ludzi tutaj chodziło ostatnio. Policja, turyści, gapie… Posuwała się wolno po krętych śladach niewidomego. Całkiem świadomie powstrzymywała się przed odtwarzaniem toku jego myśli, kiedy tutaj błądził. Byłaby to dla niej zbyt wielka udręka.

Teren zaczynał się odrobinę obniżać, ale wciąż jeszcze urwisko na prawo od niej było przerażająco głębokie. Niewidomy zdawał się mieć jakiś wrodzony radar, bo zawsze najwyraźniej w ostatniej sekundzie udawało mu się cofnąć. Nie ulegało wątpliwości, że starał się oddalić od urwiska, ale jak większość ludzi, którzy utracili orientację, miał tendencję do kierowania się za bardzo na lewo, i wkrótce znowu znajdował się w niebezpieczeństwie. Raz stwierdziła, że schronił się pod wielkim korzeniem przewróconej sosny i leżał w jamie, jaka się tam utworzyła, jakby chciał się ukryć. Musiał tam leżeć długo, może przez całą noc? Potem znowu ruszył na północ.

Teraz już Irsa nie mogła nie dostrzegać, że dzień stanowczo ma się ku końcowi. Poza tym była głodna, ale za nic nie chciała stracić śladu. Musiała się dowiedzieć, jakim sposobem Rustan Garp dotarł do oddalonego Kruczego Żlebu i spadł w dół. W miejscu, gdzie się teraz znajdowała, wydawało się to całkiem niemożliwe.

Raz jeszcze spojrzała na jezioro Vindel i stwierdziła, że je z wolna okrąża, zbliża się do swojego domku! Co prawda było jeszcze daleko, ale zmierzała we właściwym kierunku. Teraz nie opłacałoby się już cofać do samochodu, przedzierać się znowu przez te okropne pustkowia, które dopiero co pokonała. Prosto stąd wróci do domu. A jutro pojedzie autobusem do Grottemyra i stamtąd weźmie taksówkę do miejsca, gdzie zostawiła samochód. Jeśli oni tam mają taksówki…

Myśl o domu i perspektywa, że może się tam znaleźć bez potrzeby przemierzania raz jeszcze ponurego lasu, przechodzenia koło Kruczego Żlebu, bardzo ją ożywiła. Teraz jedyne ryzyko to to, że zrobi się zbyt ciemno, by dalej tropić, jaką drogą szedł niewidomy.

Na razie jednak było wystarczająco widno.

Nieustające poszukiwanie śladów laski dało się we znaki jej plecom. Zdarzało się, że chodziła pochylona przez wiele minut, zanim znalazła kolejny czarny otworek w ziemi.

W końcu stało się to, czego się obawiała: niewidomy wszedł na gładkie skalne podłoże i ślady się urwały.

Znajdowała się teraz niemal nad samym jeziorem, droga w dół wiodła przez liczne niewielkie uskoki niezbyt stromej skały.

Czy naprawdę nie powinna zrezygnować? Rozglądała się za słońcem, ale go nie zobaczyła, bo już dawno opuściło nieboskłon.

Żadnych oznak, że niewidomy zawrócił w stronę Kruczego Żlebu.

Irsa niczego nie rozumiała.

Powłócząc nogami szła po skalnym gruncie, na którym nie rosła nawet trawa. Nie wiedziała, co począć. Nic się w tym wszystkim nie zgadzało. Podświadomie kierowała się w stronę domu.

I nagle serce podeszło jej do gardła.

Na samym skraju urwiska coś leżało na wpół ukryte w porośniętym wrzosem wgłębieniu. Podbiegła tam i drżąca z nagłego niepokoju, podniosła jakiś przedmiot.

Była to biała laska.

Irsa stała z laską w dłoni i spoglądała w głąb urwiska. W dole widziała połyskujące ciemne wody jeziora.

– O Boże, nie! – wykrztusiła zdjęta trwogą.

Teraz, kiedy mogła odtworzyć tragedię Rustana Garpa, pojmowała, jakie to wszystko straszne. Stała się teraz niewidomym chłopcem, wiedziała już, co się tu dokonało, zamknęła oczy, pod stopami czuła skałę tak, jak on musiał ją wyczuwać. Wyobrażała sobie, że nagle grunt się urwał, niemal widziała, jak biedak walczy, by się zatrzymać, jak odrzuca laskę i szuka jakiegoś oparcia dla rąk, i jak…

Zakręciło jej się w głowie i otworzyła oczy.

A więc chłopcy z Grottemyra popełnili błąd!

Ale w sprawozdaniu też była mowa o Kruczym Żlebie. A tutaj przecież nie ma żadnego żlebu, tylko skały schodzące uskokami w dół do jeziora. Wcale zresztą nie takie wysokie.

Kolejna myśl przemknęła jej przez głowę, a była tak niesłychana, że Irsa niemal doznała szoku.

Skoro on tutaj stoczył się w dół, to dlaczego policja nie znalazła laski? A jeśli się tutaj nie stoczył, do dlaczego laska tu była?

Znajdowała się teraz tak daleko od Kruczego Żlebu, że nie mógł tam wrócić. To było absolutnie niemożliwe!

Irsa podeszła do samej krawędzi i spojrzała w dół.

Stromizna była mniejsza, niż przypuszczała. Nawet gdyby ktoś stąd spadł, to nie zrobiłby sobie krzywdy. Najpierw bowiem skała rzeczywiście schodziła dosyć gwałtownie w dół, ale jakieś cztery metry niżej znajdowała się szeroka półka, wszystko porośnięte krzewami, których można się było przytrzymać, jeśli się widziało, rzecz jasna…

Do następnego uskoku było co prawda dość daleko, ale wystająca skała na pewno zatrzymałaby spadającego. I w ten sam sposób dalej do samego dołu.

Gdyby więc Rustan Garp stoczył się tutaj, czego nie zrobił, bo przecież znaleźli go pod Kruczym Żlebem, ale czysto hipotetycznie, gdyby się tutaj stoczył, to powinien się zatrzymać na pierwszej półce.

Na półce jednak nikogo nie było.

Głupstwa! Nie ma żadnego Rustana Garpa, Irso. On nie żyje, musisz się z tym pogodzić!

Ale – znowu tylko teoretycznie – czy mógłby się stąd wydostać? Wspiąć się na górę?

Nie, oczywiście, że by nie mógł. Nawet ktoś widzący miałby z tym poważne trudności, mimo wszystko było wysoko i stromo.

Irsa szła teraz skrajem urwiska, wciąż patrząc w dół. Robiło się coraz ciemniej, zapadał majowy wieczór, pora, w której się ani widzi, ani nie widzi.

Krawędź urwiska wznosiła się nieco w górę i Irsa lepiej odróżniała szczegóły. Tam nisko leżały zwałowiska kamieni. Wielkie kamienne bloki jeden na drugim.

Nagle zatrzymała się jak wryta.

Czy to jakiś ruch dostrzegała w dole? Coś, co zniknęło pod kamieniem? Jakieś zwierzę? A może stopa cofnięta gwałtownie?

Pod dwoma wielkimi blokami poniżej coś się ukrywało.

Irsa głęboko wciągnęła powietrze i zebrała całą odwagę, jaka jej jeszcze została.

– Czy ktoś tam jest?

Jak samotnie i bezradnie brzmiał jej głos w tej ogromnej ciszy! W podnieceniu Irsa zagryzała wargi i rozglądała się wokół.

A gdyby tak zejść na dół? Czy jednak się odważy? A jeśli to niedźwiedź?

I wtedy wydało jej się, że słyszy jakiś słaby dźwięk. Jakby bezsilny, prawie niedosłyszalny krzyk. Czy raczej jęk.

Niedźwiedź, lis, borsuk czy inne zwierzę, Irsa musiała zejść na dół.

– Proszę zaczekać, już tam idę! – zawołała zdenerwowana.

Gdzie tu jest jakieś zejście? Gorączkowo biegała tam i z powrotem po skale. Daleko, tam gdzie urwisko się zwężało, znalazła potwornie stromą drogę, wąską rozpadlinę, która na pewnych odcinkach istniała tylko jako kilka szczelin w skale. Czy powinna się odważyć?

Ale to jedyna szansa. Nie patrząc w dół, rozdygotana zaczęła schodzić, centymetr po centymetrze. Zajęło jej to wiele czasu, zwłaszcza przejście tam, gdzie było najwęziej. Długo wisiała, usiłując znaleźć jakieś oparcie dla stóp, a kiedy je w końcu znalazła, nie miała odwagi oderwać rąk od skały, by się nie stoczyć.

Nareszcie jednak zeszła niżej i zaczęła się posuwać po nieco szerszej półce. Przy osypisku kamieni zatrzymała się z mocno bijącym sercem. Gdyby się okazało, że to jednak dzikie zwierzę, nie miałaby najmniejszych szans ucieczki. Ale głos, który słyszała, nie brzmiał jak…

Wtedy go zobaczyła.

Wpełzł pod kamienie, leżał na nagiej nierównej skale i niewidzącymi oczyma patrzył w jej stronę.

Ale to nie był Rustan Garp.

Nie dostrzegała wyraźnie jego twarzy ukrytej w mroku pod kamieniami, zdawała sobie jednak sprawę, że to w pełni dorosły mężczyzna, mniej więcej trzydziestoletni. Nie żaden bezbronny chłopiec.

Kim, na Boga, jest ten człowiek?

Загрузка...