– Chodź, pomogę ci – powiedziała przyjaźnie.
Gwałtownie cofnął rękę, której dotknęła.
– Idź swoją drogą! – wykrztusił w desperackiej próbie obrony, z trudem, ale agresywnie. Jego fińska odmiana szwedzkiego nie mogła budzić żadnych wątpliwości z tymi twardymi spółgłoskami i łagodnym, melodyjnym akcentem. Irsa zwróciła uwagę, że mówi stłumionym głosem, jakby się bał, że ktoś go podsłuchuje. – Coś ty za jedna?
– Nazywam się Irsa Folling i mieszkam tu niedaleko w letnim domku.
Wyjaśnienie brzmiało tak niewinnie, jak to tylko możliwe.
Mężczyzna wpatrywał się w nią, jakby chciał przeniknąć wzrokiem grubą zasłonę.
– Jesteś jedną z nich? – zapytał.
– Jeśli pod określeniem „oni” masz na myśli wszystkich Norwegów, to rzeczywiście, jestem. A poza tym nie należę do żadnej szczególnej grupy.
Miała wrażenie, że obcy trochę się rozluźnił.
Irsa starała się nie zdradzić, że szła jego tropem.
– A ty? – zapytała lekko. – Kim jesteś? I co tu robisz?
Mężczyzna spuścił wzrok i odwrócił głowę.
– Jestem głodny – powiedział, z trudem odrywając język od podniebienia – Ale przede wszystkim chce mi się pić.
– Jak długo tu siedzisz?
– Nic ci do tego! – prychnął, ale zaraz dodał zrezygnowany: – Nie wiem. Od wielu dni. Nie mogłem się ruszyć.
– Jesteś ranny?
– Nie. Ale nie widzę.
– Wiem – rzekła Irsa rzeczowo. – Tam wyżej na skale znalazłam twoją białą laskę. To dlatego odnalazłam też ciebie.
Uspokojony skinął głową.
– Nie miałem odwagi się poruszać. Czułem się, jakby wokół mnie znajdowała się pusta przestrzeń.
– To się zgadza, ale nie powiedziałeś mi jeszcze, ani kim jesteś, ani skąd się tu wziąłeś. Jak słyszę, pochodzisz z Finlandii?
– Tak. Nazywam się Rustan Garp.
Irsa zdołała stłumić okrzyk: „Ale przecież on jest dzieckiem! Sympatyczny, miły chłopiec o łagodnych oczach, a nie taki nadęty gbur jak ty!”
Ale, naturalnie, to mógł być Rustan Garp! Fotografia mogła przecież zostać zrobiona dawniej. Nigdy o tym nie pomyślała.
Choć nie bardzo umiała sobie wyobrazić, jakim sposobem wydostanie go na górę, rzekła głosem pełnym otuchy:
– Zaraz wyjdziemy na górę. Wkrótce dostaniesz jeść i pić.
Garp wahał się, był wciąż wrogo wobec niej usposobiony.
– Teraz jest noc, prawda?
Irsa, choć jego postawa ją złościła, zmuszała się, by jej głos brzmiał przyjaźnie:
– Wkrótce będzie. Potrafisz to wyczuć?
– Tak. To powietrze. Nastaje taka chłodna pustka. Jakby większa przestrzeń.
– Rozumiem.
– Czy jest już dostatecznie ciemno?
– Do czego? – zapytała zdumiona.
Odpowiadał zagadkowo i wciąż z agresją w głosie:
– Las ma tak wiele oczu, a ja nie mam wcale.
– Ale ja mam – odparła spokojnie. – Więc to dlatego się tutaj schowałeś? Ukrywałeś się także przede mną, prawda?
Poszukał jej ręki i mocno, gniewnie ścisnął nadgarstek, jakby nienawidził i jej, i całego świata.
– Oni tutaj są – szepnął spękanymi wargami. – Słyszałem ich. Ordynarne głosy, oni mnie szukają.
Biedak majaczy, pomyślała zatroskana.
– Oni zamordowali Hansa. Słyszałem, jak mnie wołał. Wzywał ratunku.
Poczuła ukłucie w sercu. A może on jednak nie majaczy?
– Hansa? – zapytała.
– Nazywał się Hans Lauritsson. Był moim przyjacielem. Irsa chciała zapytać: „A coście wy tutaj robili?”, uznała jednak, że to ani czas, ani miejsce na takie dociekania.
– Bałeś się – rzekła ze zrozumieniem.
– Nie rozczulaj się nade mną! – warknął. – Mam tego po dziurki w nosie. A poza tym, czy to byłoby takie dziwne, gdybym się bał?
I czuł się kompletnie bezradny, pomyślała.
– Czy możesz wstać? Spróbuj wyjść z tej swojej jamy, to ci pomogę.
Powoli wyczołgał się spod kamienia i wstał, także powoli; był okropnie wysoki.
– O rany – roześmiała się Irsa. – Czy ty się nigdzie nie kończysz?
Wieczorne stłumione światło padało na jego twarz. Tak, to był Rustan Garp! Dorosły Rustan, już nie taki delikatny i taki ładny jak młodzieniec z fotografii, to nie była już ta fascynująca twarz, która ją tak oczarowała. Ten, który stał przed nią, był dorosłym, ciemnowłosym mężczyzną o zaciętej kanciastej twarzy. Miał głębokie cienie nad wysokimi kośćmi policzkowymi, stanowczo zaciśnięte, wydatne usta i potargane teraz bujne włosy.
Ale żyje! Radosna duma przepełniała Irsę.
Trzeba tylko wyprowadzić go na górę.
Wyglądało to dosyć beznadziejnie, bo Garp chwiał się na nogach, musiała go podpierać, a w końcu trzeba go było oprzeć o skalną ścianę.
– Zostaw mnie! – syknął wtedy. – Sam dam sobie radę.
– Na tym wąskim występie, to chyba nie. A może pobiegnę najpierw do mego domku i przyniosę coś do jedzenia i picia? – zaproponowała.
– Nie! – zaprotestował gwałtownie. – Nie, jak…
Zaraz się jednak uspokoił.
– Poradzę sobie. To tylko przejściowa słabość.
Przyglądała mu się zamyślona. Ty po prostu nie byłbyś w stanie już dłużej zostać sam, pomyślała. Musisz nienawidzić tego ciasnego urwiska, nie możesz znieść myśli, że jedyny człowiek, który się do ciebie zbliżył po tylu dniach, mógłby cię znowu opuścić.
– Przez cały czas nie wzywałeś pomocy? – zapytała.
– Pomocy? Przecież oni by mnie zamordowali – prychnął. – Najpierw przeniosłem się tu z miejsca, w którym Hans mnie zostawił. Zabrało mi to mnóstwo czasu, bo szedłem, tylko nocami. Wiesz, dla mnie dzień i noc są takie same, więc w ciemnościach mam przewagę nad widzącymi. Za dnia chowałem się…
Na przykład pod korzeniami sosny, pomyślała wstrząśnięta.
On zaś mówił dalej:
– Przesuwałem się jak najdalej od tamtego miejsca, ale nie miałem odwagi się odezwać, bo oni byli wszędzie.
– Kim są ci „oni”?
– Skąd, do diabła, mam to wiedzieć? Ja z tego nic a nic nie rozumiem. O Boże, ale mi się chce pić…
Widziała, że jego wargi są spękane. Widziała też, jaki to mimo wszystko przystojny i pociągający mężczyzna, kiedy już się przyzwyczaić do jego gburowatego zachowania. Oczywiście, nadal miał fascynującą twarz, choć teraz w zupełnie inny sposób. A cała sytuacja miała tę dobrą stronę, że Irsa mogła mu się do woli i bez skrępowania przyglądać.
– Musimy się spieszyć, żeby jak najszybciej dojść do mojego domku – powiedziała i sama słyszała, jak rzeczowo i energicznie brzmi jej głos. – Proszę, oto moja ręka. Podejdziemy teraz do ściany urwiska. Tylko bardzo cię proszę, gdybyś miał zemdleć albo coś w tym rodzaju, to nie przewracaj się na mnie, bo wtedy oboje runiemy w dół.
– Będę się starał – wykrztusił i chociaż wciąż mówił gniewnym tonem, zdołała wyczuć w jego słowach nutę humoru. – Tylko idź możliwie jak najciszej. Oni są wszędzie.
– Tutaj nigdy nie byli – odparła. – W przeciwnym razie znaleźliby twoją laskę.
– Owszem, byli, tylko podeszli od dołu.
– Aha, to znaczy, że szli brzegiem jeziora.
I blisko mojego domku, pomyślała przestraszona. Ale to chyba musiało się wydarzyć przed moim przybyciem.
– Więc tutaj jest jezioro? Czasami wydawało mi się, że słyszę chlupot fal.
– Jest jezioro. I właśnie nad nim stoi mój domek.
– Czy daleko jest do tego domku? – zapytał i ponownie się zatoczył.
Irsa pospiesznie przycisnęła go do skały, zanim zdążyło stać się coś złego.
– Znowu mi się kręci… Myślę… że nie dam rady… iść – wymamrotał, a Irsa dotknęła jego czoła i stwierdziła, że jest pokryte zimnym potem. Domyślała się, że on nienawidzi swojej słabości i próbuje ją pokryć gniewem.
– Powinieneś coś zjeść – powiedziała zatroskana i próbowała pospiesznie policzyć, ile dni spędził bez jedzenia i picia.
Musiało to trwać dosyć długo. Co najmniej pięć dni, a prawdopodobnie dużo dłużej. Bo przecież samochód stał na leśnej drodze cały tydzień. Nie, to niemożliwe, nie przetrwałby tak długo o głodzie.
– Nie miałeś nic do jedzenia przez cały ten czas? – zapytała wstrząśnięta.
– Owszem, miałem. Mieliśmy cały plastikowy worek pełen owoców i czekolady, kiedy wyruszyliśmy do lasu, i Hans upierał się, żebym to ja go niósł. Wystarczyło mi to na dosyć długo, w każdym razie kiedy zrozumiałem, że zostałem sam i nie wiadomo, kiedy znowu spotkam ludzi, zacząłem zapasy racjonować. Piłem też wodę, na jaką natrafiałem po drodze, z rowów i kałuż. Bałem się, że taka stojąca woda może być szkodliwa, ale nic mi się nie stało.
Cóż to za koszmarna sytuacja, myślała Irsa. Znaleźć się w nie znanym, dzikim lesie, samemu nic nie widząc. A na dodatek nie móc wzywać pomocy.
Skalny uskok zrobił się węższy i teraz zaczęły się prawdziwe kłopoty.
– Tędy wejdziemy na górę – poinformowała, sama w to nie wierząc.
Wyjaśniła mu, co robić, by nie utracić tej jedynej możliwości wydostania się poza krawędź urwiska. On kiwał głową i powtórzył, co powinien robić.
– Myślę, że najlepiej będzie, jeśli ja pójdę pierwszy – zaproponował.
– Bez wątpienia. Tutaj masz pierwsze oparcie dla ręki.
Ujęła jego dłoń i położyła ją na niewielkim występie.
Teraz było już tak ciemno, że z trudem dostrzegała występy i szczeliny. I będzie musiała go podpierać, jak sobie z tym wszystkim poradzi?
Ale, ku jej niesłychanemu zdumieniu, Rustan bez wysiłku podciągał się w górę, wymacywał miejsca, które mu wskazywała, i szedł niczym górska kozica.
On nie wie, jak to wygląda po obu stronach i w dole, pomyślała, wspinając się w ślad za nim z sercem w gardle.
Prawdopodobnie bardzo mu zależało, by jej pokazać, że poradzi sobie bez trudu, kierując się tylko jej prostymi wskazówkami.
Ale przecież jest taki osłabiony, myślała. Jeśli teraz zakręci mu się w głowie, to…
I rzeczywiście! Oparł głowę o skałę z cichym jękiem.
– Jeszcze tylko pół metra i będziesz na górze! – zawołała, by dodać mu otuchy, i czerpiąc nowe siły z poczucia zagrożenia, szybko wspięła się za nim.
– Trzymaj się mocno – mówiła przez zęby i rozgorączkowana zapomniała, jak bardzo boi się najwęższego przejścia. Kilkoma energicznymi krokami przybliżyła się do Rustana i mocno przyciskała go do skały, żeby nie spadł.
– Żebyś tylko teraz nie runął w dół – wysyczała, czując, jak jego ciężkie ciało wiotczeje i osuwa się. Rozpaczliwie starała się utrzymać je w górze. – Ocknij się! – krzyczała – Ocknij się!
Zaciśniętą pięścią tłukła go w ramię. Oboje wisieli na wąskim występie, Irsa nie miała na czym oprzeć jednej stopy, którą machała rozpaczliwie w powietrzu, a rękę zaciskała na kawałku skały, który mógł się w każdej chwili oderwać od ściany.
Wolną ręką zdołała dosięgnąć policzka Rustana i mocno uderzyła. Zdaje się, że to go ocuciło.
– Chyba za szybko szedłem – wyszeptał, a tymczasem Irsa zdołała znaleźć lepsze oparcie. – Zdawało mi się, że powinienem się spieszyć, dopóki jestem w formie.
– No, dobrze – powiedziała już łagodniej. – Przesuń dłoń tutaj, zanim stoczę się w dół. Mam skurcze w rękach i w łydkach. Jeszcze dwa kroki i będziesz na górze.
Garp zebrał wszystkie siły i podciągnął się jak mógł najwyżej. Po chwili stał już bezpieczny na równej ziemi. Wyciągnął teraz rękę po Irsę, a ona ujęła ją pospiesznie. Pozwalała, by pomógł jej człowiek, który sam potrzebował pomocy. Ale on za wszelką cenę chciał być tym silniejszym, zrozumiała to od razu. Jak strasznie musiał nienawidzić swojego kalectwa!
Długo leżeli na skale, by odpocząć po wysiłku fizycznym i przeżytym strachu. Potem on podniósł głowę i oparł się na łokciu.
– Moja laska? Masz ją tutaj?
Irsa podniosła się oszołomiona. Laska? Cóż ona z nią zrobiła? Aha!
Pobiegła do miejsca, w którym ją zostawiła. Tymczasem Rustan zdążył się podnieść, a kiedy włożyła mu laskę do ręki, ścisnął ją mocno i głaskał, jakby była jego jedynym, odzyskanym punktem oparcia we wrogim świecie.
I chyba tak rzeczywiście było.
– No, a teraz do domku!
Irsa ufnie ujęła jego dłoń, on najpierw chciał cofnąć swoją, potem jednak zrezygnował. Było jej przyjemnie trzymać tę silną, męską dłoń w swojej, spoglądała na niego z ukosa i myślała, jak bardzo zmienił się jej stosunek do tego człowieka. Odczuwać intensywną wspólnotę z chłopcem z fotografii, o dziesięć lat od niej młodszym, to jedna sprawa. Kiedy jednak ów chłopiec nieoczekiwanie okazuje się dojrzałym i pod każdym względem pełnym życia mężczyzną, to musi to stwarzać całkiem inne problemy. Wiedziała, że powinno się go traktować w zupełnie inny sposób, nie miała tylko pojęcia, w jaki.
A zresztą jakie to ma znaczenie? Irsę przecież zawsze wszyscy traktowali jak fajną kumpelkę. I co najwyżej tego właśnie mogła się spodziewać także z jego strony. Już ona bez wątpienia potrafi taką rolę odegrać. Ucieszy się, jeśli on ją zaakceptuje. Chociaż będzie jej przykro, wiedziała o tym.
Posuwali się naprzód bardzo wolno. Mężczyzna był tak wyczerpany, że za jednym razem mógł zrobić nie więcej niż kilka kroków, potem musieli przystawać i odpoczywać, co jego okropnie gniewało, ale, oczywiście, posuwali się naprzód. Krok za krokiem. Najpierw opuścili skały i znaleźli się w lesie podobnym do tego, który otaczał domek Bjorna. Szli tuż przy brzegu jeziora, żeby nie przegapić domku.
– Mam mnóstwo pytań – powiedziała Irsa. – Ale chyba zaczekam z tym, aż dojdziesz trochę do siebie.
– Tak – odparł krótko.
Nagle zatrzymał się.
– Cicho – szepnął w wielkim napięciu.
Irsa nastawiła uszu.
– Tak, rzeczywiście słyszę głosy – przyznała. – Chodź, schowamy się w zaroślach!
Pociągnęła go za sobą na ziemię i rozejrzała się, czy oboje są dobrze ukryci. Ale, oczywiście, on nie mógł pozwolić na to, by to Irsa przejęła całą odpowiedzialność. Przyciągnął ją do siebie i teraz to on ją ochraniał. Nic innego było nie do pomyślenia!
Leżała bez ruchu tuż przy Rustanie Garpie i słyszała głosy dwóch mężczyzn, którzy minęli ich i skierowali się w głąb lasu Nadeszli od strony domku i oddalali się ku skałom.
– Może teraz pójdziemy górą? – spytał jeden. – Tutaj jeszcze nie szukaliśmy.
– Szwedzi? – szepnęła Irsa.
– Na to wygląda. Przynajmniej jeden. Tego drugiego nie słyszałem wyraźnie.
Głosy mężczyzn ucichły w oddali i w lesie znowu zaległa cisza.
– Jak widać, wyszedłem stamtąd dosłownie w ostatniej sekundzie.
– Tak. Z pewnością teraz znaleźliby laskę.
– Dziękuję, że przyszłaś – powiedział cicho.
To był pierwszy wyraz uznania z jego strony. Irsa czuła się niewypowiedzianie dumna.
Ruszyli znowu przed siebie, bardzo ostrożnie stawiając kroki.
– Mogłabym ci przynieść wody z jeziora – szepnęła. – Ale nie mam do niej zaufania.
– Nie rób sprawy z byle drobiazgu – syknął. – Mogę poczekać. Chyba wkrótce będziemy na miejscu?
– W każdym razie powinniśmy – odparła trochę niespokojnie, bo nagle przyszła jej do głowy straszna myśl, że może to nie jest jej jezioro. To przecież tylko takie przypuszczenie. Nie pamiętała dokładnie, którędy przed południem jechała samochodem z chłopcami.
Chyba jednak nie mogło tu być wielu jezior tej samej wielkości?
– O, tam jest! – niemal krzyknęła.
Znajdowali się na równinie porośniętej potężnymi sosnami. A wśród sosen widniał domek.
– Bogu dzięki! – odetchnęła.
Na szczęście klucze miała w kieszeni, a nie w samochodzie.
Próbowała wsunąć większy klucz w odpowiednią dziurkę…
– Rustan – szepnęła. – Ktoś tutaj był.
– Skąd wiesz?
– Próbowali wyłamać drzwi. Ale zdaje się, że im się nie udało. No, to przynajmniej przez jakiś czas będzie spokój. Już, otwarte. Schody, trzy stopnie, potem niski próg. Teraz jesteś w czymś w rodzaju sionki. Jeszcze jedne drzwi, o, już. Jesteśmy w pokoju. Czy mogę zapalić światło?
– A nie poradzisz sobie bez?
– Spróbuję.
– Zamknij na klucz, bardzo cię proszę.
Zrobiła, jak kazał. Wewnętrzne drzwi również. Chociaż o to nie prosił, wzięła go za rękę i poprowadziła za sobą.
– Tu stoi stół… I tutaj…
Obeszli wnętrze krok po kroku, dotykając wszystkiego po drodze. Pokój, kuchenna wnęka, obie sypialnie. Rustan zrobił kilka uwag na temat, co przesunąć, co gdzie zmienić, żeby się nie potykał, potem obszedł wszystko jeszcze raz samodzielnie, i jeszcze raz, dopóki się nie nauczył.
– Bądź tak dobra i nie wysuwaj krzeseł spod stołu, ani nic takiego.
– Oczywiście, rozumiem.
– Jak wygląda domek?
– W środku? Eee… dosyć ładnie, ale nic szczególnego. Jak tysiące innych domków w Norwegii. Ale za to na zewnątrz jest niezwykle pięknie. Ścieżka do jeziora, chropowata kora sosen, trawa, całkiem jeszcze świeża, jasnozielona, brunatne igliwie na ścieżce… Naprzeciwko, po tamtej stronie jeziora, stoi wysoka góra, zwisa z niej lodowa skorupa niczym wielkie organy mieniące się zielono, niebiesko i biało.
Rustan roześmiał się cicho w ciemnościach.
– Miałaś już kiedyś do czynienia z niewidomymi?
Irsa ochłonęła nieco.
– Nie, nigdy.
Na jego twarzy nadal trwał ten uśmiech.
– Jesteś znakomita. Doskonale rozumiesz, jak należy opowiadać. W domu czasami bliski jestem szaleństwa, bo wszyscy są tacy ostrożni. Nigdy nikt nawet nie wymieni koloru, żeby mnie nie urazić. Nie rozumieją, że ja chcę wiedzieć, jak wygląda świat wokół mnie. Nie urodziłem się niewidomy. Mam wystarczająco dużo fantazji, by wyobrazić sobie obraz, o którym mi się opowiada. Chcę żyć, również pod tym względem, a oni mi nie pozwalają.
Irsa poczuła, że robi jej się ciepło od jego pochwały.
– Rozumiem cię – powiedziała zadowolona. – A teraz usiądź, to przyniosę ci szklankę mleka. Myślę, że tego potrzeba ci najbardziej.
Rustan usiadł przy stole i gdy przysunęła mu szklankę pod rękę, chwycił ją pożądliwie. Po dwóch sekundach szklanka była pusta.
– Och! – westchnął. – Jakie to dobre!
– Myślę, że nie powinieneś się tak spieszyć – przestrzegła Irsa, wystawiając na stół wszystko, co ze sobą przywiozła. Potem zapaliła gazową kuchenkę i zrobiła kawy.
Rustan posłuchał jej rady i jadł powoli, ale Irsa ze zdumieniem i z lękiem patrzyła, jak niewiele zostało na stole, kiedy skończył. Z drugiej strony była też odrobinę dumna, że mogła mu pomóc.
Po kolacji przygotowała mu posłanie w wolnej sypialni.
– Nie zdjęłam tutaj okiennic – uspokoiła go. – Nikt cię nie zobaczy. Teraz wezmę twoje ubranie i spróbuję je trochę oczyścić. Nosiłeś je przecież tyle dni.
Nie mógł zaprzeczyć, tak w istocie było.
Kiedy Rustan leżał już starannie otulony, a jego westchnienia świadczyły, iż czuje się dobrze, zabrała się do prania lżejszych jego rzeczy, grubsze starała się oczyścić z piasku i plam. Wszystko to w słabym blasku wiosennej nocy. Cieszyła się, że ma przynajmniej gazową kuchenkę, umożliwiającą zagrzanie wody.
Uporawszy się z praniem, weszła do sypialni.
– Bardzo jesteś zmęczony? – zapytała. – Bo chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o całej historii…
Odpowiedzi nie było. Rustan Garp spał spokojnie niczym dziecko.
Irsa odebrała to jako komplement. Znak, że ma do niej zaufanie.
Uszczęśliwiona uśmiechnęła się do siebie.
Obudził ją zdławiony krzyk. Przestraszona usiadła na posłaniu. Była trzecia nad ranem, na dworze zaczynał się brzask.
To Rustan krzyczał, głucho, gardłowo, tak jak się krzyczy w koszmarnym śnie. Irsa pobiegła do jego sypialni i potrząsnęła go za ramię.
Zerwał się przerażony i drżącymi rękami szukał jakiegoś punktu oparcia. Irsa dotknęła jego dłoni.
– Jesteś bezpieczny – powiedziała łagodnie. – Już nie siedzisz pod urwiskiem, leżysz w łóżku, a ja jestem Irsa. Pamiętasz mnie?
Gwałtownie cofnął rękę.
– Zostaw mnie w spokoju! Nie chcę żadnych opiekunów!
Zaraz jednak jego napięte ciało uspokoiło się.
– Przepraszam – bąknął. – Oczywiście, że cię pamiętam. Uff! Śniło mi się, że leżę na potwornie stromym wysypisku śmieci i zsuwam się w dół, a tam stoją jakieś straszne indywidua, czekając na mnie z nożami w rękach.
W małej alkowie z zamkniętymi okiennicami było ciemno, ale przez drzwi z dużego pokoju dochodziło światło, dosłownie z minuty na minutę silniejsze.
– Czy ty widzisz w snach? – zapytała ostrożnie.
– Oczywiście, że widzę! Wiesz, ja zaniewidziałem nie tak znowu dawno.
– Tak, wiem – uśmiechnęła się. – Muszę przyznać, że chętnie dowiedziałabym się o tobie czegoś więcej, jeśli by ci to nie sprawiało przykrości.
Rustan wahał się przez chwilę, potem skinął głową.
Oczy Irsy przyzwyczaiły się już do mroku i dostrzegała teraz znowu bliznę na jego skroni. Była ona głębsza, niż jej się przedtem wydawało.
– Czy to ma coś wspólnego z tą blizną? – zapytała.
– Lekarze tak myślą. To był nieszczęśliwy wypadek. Miałem wtedy szesnaście lat. Głupim chłopakom to się, niestety, zdarza. Takie tam zabawy pirotechniczne, wybuchy… Z początku nie wyglądało to specjalnie groźnie, a w kilka lat później obudziłem się któregoś ranka i okazało się, że nic nie widzę.
Kilka lat później… To znaczy, że oczy na fotografii jeszcze widziały!
O mało się nie wygadała, pytając: „I teraz masz być operowany?”, ale opanowała się w porę.
Zamiast tego zapytała:
– I nie można z tym nic zrobić?
Jego dłoń leżała tuż przy jej ręce, a ona nie miała zamiaru cofać swojej.
– Owszem, jest pewna możliwość. Mój najlepszy przyjaciel, student medycyny, święcie w to wierzy.
Viljo Halonen, pomyślała Irsa.
– Mój przyjaciel działał w tajemnicy i nagle przyszło zawiadomienie, że mam jechać do Sztokholmu, poddać się operacji. Nie mam nic do stracenia, więc pojechałem, oczywiście. – Odwrócił twarz. – Ale teraz to już pewnie nic z tego nie będzie.
Irsa nie mogła się opanować. Ścisnęła jego dłoń na krótką chwilę i natychmiast ją puściła, żeby się Rustan nie rozzłościł.
– Pojechałeś sam?
– Przyjechał po mnie szwedzki pielęgniarz, Hans Lauritsson. Moi krewni akurat albo wyjechali, albo byli zajęci z innego powodu.
Irsa wybuchnęła:
– Ale jakim sposobem dostałeś się tutaj?
Rustan pocierał czoło. Twarz miał zmęczoną i zmizerowaną, ale niezwykle pociągającą.
– Kiedy przyjechaliśmy do Sztokholmu, Hans Lauritsson wyjaśnił, że moja operacja musi zostać odłożona o kilka dni. Chodziło o to, że między innymi mieli mi przeszczepiać rogówkę w lewym oku, które zostało bardziej uszkodzone, ale właśnie się okazało, że nie ma dawcy. Wobec tego Hans zaprosił mnie, bym pojechał z nim do jakiegoś domku letniskowego tutaj do Värmlandii.
– Ale ty nie jesteś w Värmlandii, Rustan! Jesteś w Norwegii.
– O, Boże… Dlaczego?
– Mnie o to nie pytaj!
Milczał przez chwilę pogrążony w myślach.
– No właśnie, cały czas się zastanawiam, dlaczego ty mówisz po norwesku. Gdzie w Norwegii się znajdujemy?
– Tuż przy szwedzkiej granicy.
– Nic z tego nie rozumiem – rzekł z wolna. – Dlaczego Hans mi nie powiedział, że jesteśmy w Norwegii? On był taki sympatyczny. I życzliwy. Wiesz, on mówił, że to jego przyjaciel ma letni domek w Värmlandii, tylko najpierw musimy pojechać do tego przyjaciela po klucze. W pewnym momencie oznajmił, że jesteśmy już niedaleko domu tego przyjaciela, i zatrzymał samochód. I że trzeba jeszcze kawałek iść. No i poszliśmy, ale trwało to bardzo długo.
(Tak, wiem, cały ten szlak drzewny! A potem w górę przez las.)
– Byłem już zmęczony. Bo widzisz, bardzo trudno jest iść, kiedy człowiek nie widzi. Zwłaszcza w nieznanym terenie. Niepotrzebnie tak mocno napina się mięśnie.
– Rozumiem.
– Więc Hans powiedział, że ostatni kawałek to już on pójdzie sam, a ja miałem na niego czekać, siedząc na przewróconym pniu drzewa.
Zgadza się! Wszystko się zgadza, pomyślała Irsa.
Jego twarz wykrzywiła się boleśnie.
– Ale, Irsa, ja czekałem okropnie długo! Czekałem w kompletnej ciszy. Słyszałem tylko kruki, nic więcej. Hans nie wrócił. Nie wiem, ile czasu już minęło, gdy nagle usłyszałem jego głos. Z bardzo daleka i gdzieś wysoko nade mną. Brzmiało to jakoś tak: „Rustan, ratunku! Oni mnie zabiją! Ratunku, Rustan!” To było bardzo dalekie wołanie, rozumiesz, a mimo to bardzo wyraźne! Na koniec rozległ się potworny krzyk i łoskot, jakby coś spadało z wysokości. Potem nastała cisza. Nagle stwierdziłem, że zerwałem się z tego pnia i uciekam, ale wpadłem w jakieś splątane zarośla. Wtedy uświadomiłem sobie, że grozi mi śmiertelne niebezpieczeństwo, i ukryłem się w tych krzakach, niczego nie pojmując, przerażony tym wszystkim.
Zwrócił się do Irsy, jakby miał jej teraz do powiedzenia coś bardzo ważnego.
– Irsa, ja nie jestem tchórzem! I to, że jestem taki uzależniony od innych, to mnie nieprawdopodobnie dręczy. Ale wtedy, w lesie, bałem się naprawdę!
– Myślę, że mogę się postawić w twojej sytuacji – szepnęła Irsa. – Zaznałam zaledwie odrobinę tego co ty i ta odrobina w zupełności mi wystarczy. Zimny pot zlewa mi plecy, gdy tylko sobie o tym pomyślę.
Rustan najwyraźniej ją już zaakceptował. Mówił teraz swobodniej, bez tej agresywności w głosie.
Irsa zagryzała wargi. Cokolwiek ten cały Lauritsson robił koło Kruczego Żlebu, to z pewnością nie odbierał kluczy, to pewne! Tam po prostu w ogóle nie ma zabudowań. Jedynie maszt telewizyjny.
Chociaż nie wiedziała, jak się sprawy mają po tamtej stronie góry, to znaczy po szwedzkiej stronie.
Ręka Rustana dotknęła jej dłoni. Była ciepła i silna. Irsa chętnie by ją ujęła. Marzły jej nogi, a nocna koszula, którą miała na sobie, była najcieńsza z możliwych. Nie chciała jednak przerywać opowiadania, skoro on już raz zaczął.
– Leżałem tak, ukryty w krzakach, i czekałem.
– Tak? – ponaglała, gdy umilkł.
– Było ich dwóch. Rozmawiali po szwedzku, chociaż jeden mógł być cudzoziemcem. „On zwracał się w tę stronę”, powiedział jeden. „Jego koleś musiał się znajdować gdzieś tutaj”. „E tam”, odparł drugi. „Ja myślę, że on nas tylko chciał nastraszyć”. „Nie wydaje mi się”, upierał się pierwszy. „Ten idiota, dlaczego on…” i głosy rozmyły się w oddali. Kiedy stwierdziłem, że jest już noc, wydostałem się z zarośli i zacząłem iść, a resztę znasz.
Irsa uznała, że trzeba mu co nieco wyjaśnić.
– Znaleźli Lauritssona – powiedziała cicho. – Został zepchnięty w przepaść. Nie żyje. Czy on był do ciebie podobny?
– Skąd miałbym to wiedzieć? Z pewnością był znacznie młodszy, poznawałem to po głosie.
I pewnie to tłumaczy omyłkę policji, pomyślała Irsa. Bo fotografia również przedstawiała młodego człowieka. Przy okazji wyjaśnia się też i druga sprawa, mianowicie, dlaczego Lauritsson miał zdjęcie Rustana. Miał spotkać niewidomego w Finlandii, więc Garpowie przysłali mu zdjęcie, żeby wiedział, jak Rustan wygląda.
Znowu na niego popatrzyła. Poranne światło było już teraz na tyle silne, że widziała wyraźnie, i nagle przeniknęła ją fala gorąca. Och, nie, jęknęła w duchu. Nie, dobry Boże, nie daj mi się w nim zakochać! Wiesz przecież, jak często bywałam raniona i odtrącana. Już więcej nie chcę! I nie w nim, najbardziej fantastycznym mężczyźnie, jakiego spotkałam.
Całkiem nieoczekiwanie Rustan zapytał:
– Irsa, jak ty wyglądasz? Nie, nie mów! Pozwól mi zgadywać!
A ja nie umiem kłamać, pomyślała. Teraz on się dowie, że nie warto na mnie zwracać uwagi. No i stracę go, jak było do przewidzenia!