Pojechałam z Ulą do projektanta ogrodów. Zamiast zapłacić za telefon wpłaciłam zaliczkę na roślinki – zamówiłam śliczną trzymetrową wierzbę płaczącą, malutką wierzbę powyginaną i klon złotolistny, i dużo innych dużych roślin. Pan przyjedzie i mi to wkopie. Trawa pięknie wzeszła, a bzy zakwitną lada moment. Od teraz będę zajmować się życiem zgodnym z naturą. Żadnych mężczyzn. Będę się cieszyć każdą chwilą.
Zaczynam po prostu zupełnie nowe życie.
Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że znowu mam dwa kotki. Nie mogę uwierzyć, że się na to zgodziłam.
Siedzę przy drzwiach na taras i piszę zamówiony tekst, a tu obok Borysa, jak gdyby nigdy nic, przechodzi mały, czarny, zupełnie nieznajomy kotek. Wskakuje mi na klawiaturę, dopisuje: jjhjhjhjhjhjhjhjhhhhjjtaepr i wdrapuje mi się na ramię. Borys zgłupiał i ja też. Przytulił się ufnie do mojej szyi, już nieobolałej, i tak został. Nakarmiłam go, wypuściłam do ogródka, a on wskoczył na parapet i tak został.
Przyszła Tosia. Myślałam, że oszaleje z radości.
Mówię:
– Zobacz, jaki śliczny kotek. Wybrał nas.
A Tosia:
– Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co to znaczą dwa koty? Nie pamiętasz, jak było z Zarazem? Będzie robił kupę i ja tego na pewno nie będę sprzątać. Tylko idioci mają dwa koty! Nie spodziewałam się tego po tobie.
Poszła do swojego pokoju. A potem przyszła do mnie i powiedziała:
– Może zostać, ale ja chcę w piątek po szkole jechać do Krakowa. Na dwa dni. Jestem umówiona z Irkiem.
Jeszcze tego brakowało!
Ale przecież nie wyrzucę małego czarnego kotka na bruk, tylko dlatego, że mam córkę?
Ach, jaki maj! Jakie bzy! U mnie koło kubła na śmieci też sobie puścił kwiaty. Ale nawet spokojnie nie mogę cieszyć się wiosną, bo Tosia absolutnie musi jechać do Krakowa. Nie wiem, co robić. Nie puszczę, to gotowa uciec z domu. Puszczę, to się rozczaruje.
Też kiedyś pojechałam. Tylko że miałam dziewiętnaście lat. Ale prawdę powiedziawszy, infantylna byłam jak dzisiejsza piętnastolatka. A co ja gadam. Zapomniałam, że średnia wieku inicjacji seksualnej jest koło piętnastu. Więc na dzisiejsze lata to miałam z dziewięć.
Pojechałam na sylwestra. Zaprosił mnie ukochany. Zadzwonił 28 grudnia i powiedział:
– Jak chcesz ze mną witać Nowy Rok, to przyjedź. Będę na ciebie czekał na dworcu.
Wtedy wydawało mi się takie zaproszenie szczytem taktu, dobrego wychowania, głębokiego uczucia i mnóstwa innych rzeczy bez znaczenia.
Jak na skrzydłach pobiegłam do rodziców i oświadczyłam, że właśnie za dwa dni wsiadam w pociąg, jadę te czterysta osiemdziesiąt trzy kilometry, bo on mnie zaprosił i będzie na mnie czekał na stacji. Ojciec spojrzał na mnie i zapytał:
– Pojedziesz?
– Oczywiście! – krzyknęłam radośnie, mama spojrzała ze współczuciem, troszkę zmartwiała, i zapytała uprzejmie, czy zaproszenie trzy dni przed sylwestrem na pewno płynie z potrzeby spędzenia tego wieczoru ze mną, i może on by przyjechał, skoro tak mu zależy, i dlaczego jestem na kiwnięcie palcem. A ojciec powiedział, że gdyby był w mojej sytuacji, to radziłby mi…
Ale w ogóle ich nie słuchałam.
Kiedy wychodziłam 30 grudnia na pociąg, rodzice pożegnali mnie serdecznie, ojciec powiedział, że gdybym go poprosiła o radę itd., mama pokiwała smutno głową i powiedziała: „W końcu jesteś dorosła” (dziewiętnastoletnia dziewczynka dorosła!), a ja w pożyczonych od kuzynki spodniach (żeby wyglądać szczupło – za ciasnych) i w pożyczonych ekstrabutach patrzyłam na nich z pewnym politowaniem, że porywy serca ich nie dotyczą.
Wysiadłam wieczorem na małej stacyjce przed Krynicą. Było ciemno, wspaniały śnieg, mróz, dwie latarnie, i to wszystko. Ukochanego ani śladu. Może złamał nogę na nartach? pocieszałam się trochę. Może miał wypadek? Czekałam dwie godziny, a potem wsiadłam w ten sam pociąg, który wracał do Warszawy. W domu byłam rano.
Pokornie czekałam na ulubione słowa mojego ojca: „Uprzedzałem cię!” Oraz na ulubione słowa mojej mamy: „A nie mówiłam?”
Tym razem powitali mnie tak, jakbym w ogóle nie wyjeżdżała.
– Jak dobrze, że jesteś, córeczko – powiedziała moja matka.
Prawie upadłam z wrażenia. No to dobrze, moja Tosia niech jedzie, a ja zacznę ćwiczyć: „O, dobrze, że jesteś, córeczko”. „O, dobrze, że jesteś, córeczko”. Na pewno ją wystawi do wiatru. Nie jedzie się do chłopaka. Niech on przyjedzie. Ona się w ogóle nie szanuje. „O, dobrze, że jesteś, córeczko”. Dlaczego nie mam syna, który by nie czekał na peronie na jakąś dziewczynę, która do niego przyjeżdża? I wtedy bym się nie musiała martwić?
Czarny kotek nazywa się Potem. Tosia pojechała jednak do Krakowa. „O, dobrze, że jesteś, córeczko”. Dwie godziny temu. Ma jeszcze godzinę do największego rozczarowania w swoim życiu.
Mamy teraz taki zestaw u nas na wsi: Ratunek Uli, biały, śliczny, malutki. Ojej, który nie chodzi, tylko kroczy, nie miauczy, tylko wydaje odgłosy, nie biegnie, tylko przyspiesza kroku, nie skacze, tylko przenosi się wyżej, nie je, tylko spożywa, nie pije, tylko gasi pragnienie – tak jest dostojny. Zaraz jest srebrny i ma kitki w uszach, na pewno jego babcia puściła się z rysiem. Potem jest malutki, czarniutki i wyrośnie z niego prawdziwy kot czarownicy.
Dlaczego Tosia nie przyjechała z tego Krakowa natychmiast? Bo jeszcze nie dojechała. Nie będę o tym myśleć. Nie będę toksycznym rodzicem. Nie będę toksycznym rodzicem. Nie będę toksycznym rodzicem. Ale jestem.
Zadzwoniła moja mama, żeby zapytać, czy ja na głowę upadłam, żeby puszczać dziecko samo w taką podróż, do nieznanego domu. Powiedziałam, że dom nie jest nieznany, rozmawiałam z mamą tego chłopca i jest OK.
Zadzwonił ojciec i zapytał, czy ja na głowę upadłam, bo zadzwoniła do niego mama i powiedziała…
Zadzwoniła Tosia, że już jest w Krakowie i teraz idą z jego rodzicami do Piwnicy pod Baranami, i że zadzwoni jutro.
Wiedziałam, że będzie na nią czekał!