Ależ mój sąsiad od drzwi ma gest! Przyszedł z żoną i ze skrzynką szampana, i to wcale nie „Dorato”, tylko normalny, prawdziwy szampan. W życiu takiego nie piłam.
Napaliłyśmy z Tosią w kominku. Przyszła Ula – bo tylko ona wie, co gdzie jest, przecież mnie pakowała. Jutro Mańka przywiezie Borysa! Mam piękny ogród – to znaczy piękny kawałek ziemi. Za chwilę będzie wiosna! Zrobię dietę, rzucę palenie, posadzę takie roślinki, jakie ma Ula! Otwieramy szampana – jest zimno, ale szampan świetny!
Rozpakowujemy się. W pierwszej paczce słownik. Ten z fusami w środku. Ula spakowała jego książki? Otwieram z niesmakiem. Brudnawe plamy. Fusiki ładnie przywarły. A na przedzie dedykacja: „Judycie za zdobycie pierwszego miejsca w konkursie «Ja i Lenin»… o psiakrew, to moja własna książka z dzieciństwa socjalistycznego – obrzydliwe fusy w mojej książce, nienawidzę mojego psa!
W nocy wstaję i dokładam do ognia. Szukam śpiwora i drugiej kołdry. Wkładam dres na piżamę. O Boże, nie, tylko nie tak jak z tym od Joli! Ma być zupełnie inaczej!
Od jutra nie palę!
No, po prostu strasznie się cieszę! Cieszę się, ale trochę mi smutno. Tosia w szkole, ja próbuję podłączyć komputer, ale nie umiem. Nie mogę nawet pracować. Nikt mi nie zaproponuje bujania się. Samochód nie zapalił. Za to ja zapalam. Nie mam żadnej woli, nie mówiąc o silnej. Nie mam telefonu. Jestem tak strasznie samotna i wszędzie jest daleko. Drzwi wejściowe się nie zamykają. Bo się spaczyły. Na noc podkładam grabie pod klamkę. Miał przyjść specjalista od spaczeń, ale nie przyszedł. Wiadomo, facet.
Jutro muszę być w redakcji. Ale przyjedzie Borys, to będzie pilnował. I nie mogę zadzwonić do mamy ani do taty. Dobrze, że Ula jest przez płot.
Wieczorem przyjechała Mańka, Borys oszalał, od razu znalazł dziurę pod bramą i uciekł. Złapałam go przy kolejce. O mały włos nie złamałam nogi w dziurze przy kolejce. Czy to był dobry pomysł, żeby tu mieszkać?
Mańka przyniosła mi pudełko przewiązane śliczną czerwoną kokardą – prezent na nowe mieszkanie. Zapytałam, czy do jedzenia – w domu nic nie ma, bo przecież ten cholerny samochód nie zapalił. To nie był dobry pomysł, żeby tu mieszkać. Ale nikt się o tym nie dowie. Poradzę sobie. Otwieram pudełko – a tam koteczek! Jak żywy! Maleńki jak pół mojej dłoni! No, jeszcze mi kota brakowało! Tosia oszaleje ze szczęścia.
Koteczek natychmiast kuca w kuchni i sika na podłogę. I piska! Borys podchodzi i liże go. Tosia wraca ze szkoły i niemieje ze szczęścia! Cudowny, przemiły koteczek!
Kot Mietek ma się dobrze. W ciągu paru dni troszkę urósł. Tosia karmi go strzykawką z mlekiem, mimo że on już sam wcina żarcie z puszki. Jest trzykolorowy. Śliczny. Ula pomogła mi się do reszty rozpakować. Jest pięknie. Mam drewniany sufit. Czuję się jak w domu. To był najlepszy pomysł mojego życia. Mietek zaczepia Borysa. Gonią się po całym domu. Mietek schował się pod kredens w kuchni i tam się zaklinował. Borys prosto z błota wskakuje na fotel. Mietka nie mogłam wyjąć, musiałam prosić Krzysia i Ule o pomoc. Kiedy odsuwaliśmy kredensy spadło sześć talerzy i filiżanki. Potłukły się cztery. Może na szczęście.
Wypiliśmy kolejnego szampana. Wieczorem przyjechała Agnieszka. Załatwiła mi telefon – dadzą mi specjalną linię! Będę miała swój własny telefonik i będę mogła gadać godzinami ze wszystkimi, którzy są daleko. I na pewno zadzwoni mama i tata i coś mi doradzą. Nie będę się czuła taka samotna! Boże, widzę, że porzuciłeś tę smutną statystykę, jeśli chodzi o moją osobę!
Podłożyłam grabie pod klamkę i pojechałam do redakcji. To wcale nie tak daleko, mniej niż godzina. Bardzo przyjemnie się jedzie. Można poczytać i w ogóle. Przyzwyczaję się.
W redakcji zagadnął mnie naczelny. Machał „Playboyem”, spytał, czy już wiem, że łechtaczka jest dwa i pół raza większa. Nie wiedziałam. Zapytałam, od czego. Jeśli od tego, co mam na myśli, to nic dziwnego, że jest tak mało udanych związków – statystycznie rzecz biorąc.
On i tak mnie nie słuchał, tylko pomknął do swojego gabinetu. Mam nadzieję, że nie wpadnie mu do głowy przeglądać listy. Mam nadzieję, że będzie zajęty łechtaczką, co daj Boże.
Biorę swoją robotę, robię zakupy, wsiadam w kolejkę. Zahaczę o Mańkę i wezmę miskę Borysa, bo zapomniała przywieźć. W kolejce tłok. Stoję. Cholerny świat, jednak to wcale nie tak blisko. Ale umawiam się ze sobą, że to jest mój ulubiony środek lokomocji. Przed oczami mam napis, który wprawia mnie w dobry humor, a brzmi on mniej więcej tak: „Podróżowanie bez biletu będzie karane. Za podróżnego bez ważnego biletu uważa się takiego podróżnego, który biletu na przejazd nie posiada”. Również uradował mnie napis dyrekcji PKP, że przewożenie środków żrących i cuchnących będzie karane.
Zważywszy, że już na następnej stacji wtoczyło się do wagonu dwóch panów odpowiadających powyższemu opisowi, byłam spokojna, że kolej mnie tylko straszy. Zresztą oni przewozili się sami. Ledwie trzymali się na nogach i używali wyrazów seksualnych. Panowie cuchnący i żrący jechali szczęśliwie jedną stację, do najbliższego otwartego monopolu, ale zdążyli powymieniać uwagi na temat nieznanych mi osób głośno i wyraźnie. Rozmowa była krótka:
– Pierd…isz?!
– A skąd. Prawdę mówię.
– A ona?
– Normalnie wyrzuciła mnie za drzwi.
– A to k…a.
Coś podobnego! Po panach cuchnących pozostał tylko zgniły zapach przetrawionego alkoholu. A ja dowiedziałam się nowego znaczenia słów uchodzących za nieprzyzwoite: pierd…ić oznacza – mówić bzdury, oszukiwać, nadobna zaś k…a – jest kobietą, która nie daje byle komu (a jeszcze niedawno było wprost przeciwnie). Co za śmieszny świat.
Mańka nieprzytomna. Jakieś towarzystwo u niej siedzi i ten jej mężczyzna – no, owszem, miły.
Dziecię lat około sześciu popatruje spod oka na dorosłych. Nurkuje pod stół. Ciągnie pod stołem za ogon. Kota. Chcę tylko wziąć miskę Borysa, ale Mańka każe mi usiąść, a jak ona każe, to ho, ho. Rozgarnięte dziecię wreszcie zostaje podrapane i podnosi wrzask. Mama wyjmuje dziecię spod stołu i surowo patrzy na Mańkę. Mogłaby sobie tak patrzeć w nieskończoność, bo Mańka patrzyła na mężczyznę. On też zresztą oka z niej nie spuszczał. No cóż, następna spośród nas stracona dla świata.
A potem nastąpiła tragedia. Dziecię wyrwało mamie szklankę, krzycząc: „Ja chcę coli”, i zanim mama zdążyła cokolwiek zrobić, wypiło drinka, następnie opluło tymże drinkiem mamę, siebie oraz suto zastawiony stół, następnie zostało wzięte do łazienki w celu wyczyszczenia i przepłukania buzi, przy czym mocno protestowało, a potem wyszło z łazienki i zapytało:
– Czy tu mieszkała ta sowa, co zdechła?
Mańka przebudziła się ze snu. Wszyscy zamarli i spojrzeli na mnie. Mówili o mojej sowie, która była w zoo! Zbladłam.
– Ty kretynko! – krzyknęła do mnie Mańka. – Ty idiotko! Co ci miałam powiedzieć, że zeszła? Ona od początku była nie do uratowania, a ty byś tego cholernego domu nie miała, ty kretynko, ty idiotko, to musiałam ją oddać do zoo! Nic by się nie udało! Ty przesądna kretynko, ty!
Goście zamarli. Dziecię zamarło również. Pomyślałam, że są granice, które można przekraczać. Nie czułam się jak kretynka. Widziałam pełne łez oczy Mańki, której nie udało się uratować sowy. Ale która zrobiła coś znacznie, znacznie więcej. I ostatnia rzecz, którą czułam, to uraza.
Wróciłam do domu ostatnią kolejką. Tosia siedziała przy kominku z córką Uli i zajadała zupę, którą jej przyniosła Ula. Mietek tańczył pośrodku dywanu, szarpiąc paprotkę. Przeniosłam paprotkę do kuchni, na okno, i tak go teraz nie będę szeroko otwierać. Borys nawet łba nie podniósł na mój widok. Wzięłam się do zmywania naczyń.
Ale i tak będę wierzyć w znaki.
Po drodze do redakcji spotykam znajomą. Taką, co mnie nie lubi.
– Słyszałaś, że Jola ma dziecko?
– Tak? – dziwię się. – Z kim?
Patrzy na mnie jak na głupią.
– No jak to?
Myślała, zołza jedna, że mnie zaszczuje. A teraz musi się tłumaczyć.
– No wiesz… z twoim…
– Aa – macham lekceważąco ręką – przecież od dawna to planowali. Myślałam, że coś nowego w przyrodzie. Śliczny chłopiec – dodaję perfidnie – takie jaśniusieńkie włoski i ciemne oczy, rozkoszny! Wiesz, ważył cztery sto, prawdziwy byk! – entuzjazmuję się.
Nie dam zołzie satysfakcji, żadnej złości, bólu serca. Wytrącę jej to fałszywe współczucie z oczu. No, oczywiście, że mam rację. Współczucie powoli zamienia się we wściekłość. Nie dowali mi, o, nie!
– Myślałam, że byliście dobrym małżeństwem – mówi z goryczą.
– Bardzo dobrym i dlatego teraz sobie dobrze życzymy – kłamię w żywe oczy, a pod powiekami jawi mi się Jola obsypana ospą.
Uśmiecham się.
– Nie przypuszczałam, że tak to zniesiesz. – W głosie znajomej, co mnie nie lubi, pobrzmiewa nutka rozczarowania. – Nie myślałam, że jesteś pozbawiona uczuć.
Nie ma to jak wsparcie innej kobiety.
I pomyśleć, że tak niedawno dziwiłam się Mańce! Mańka ma taką pracę, że czasem pracuje z mężczyzną, a czasem z kobietą. I mówi, że z mężczyznami to jakoś idzie się dogadać. Bo co robi kobieta, która chodzi do pracy i jest w tej pracy od godziny ósmej do szóstej? I chce dbać o siebie? Taka kobieta kombinuje, jak wyjść w czasie pracy, szczególnie jeśli się nic nie dzieje. Do solarium albo na pedicure. Jeśli z nią na dyżurze jest mężczyzna, wszystko jest OK, po prostu mówi: „Idę do solarium, będę za pół godziny”. Mężczyzna takich rzeczy nie rozumie, ale je szanuje. Kobieta natomiast słowo „solarium” rozumie, ale tego w ogóle nie szanuje. No bo ona idzie, a ja nie? Ona ma pieniądze na fanaberie?
Więc Mańka stosuje taką metodę. Kręci się, kręci po lecznicy, nikogo oprócz niej i koleżanki nie ma.
– Muszę iść po kaszankę – mówi wreszcie.
W słowie „muszę” zawarta jest nie chęć czy fanaberia, tylko głęboki przymus, w domyśle: muszę, bo nie mam co jeść, w głębszym domyśle: mam tylko na kaszankę, ona uratuje życie mnie i mojej rodzinie. Trzecie dno natomiast takiej zbitki „muszę” i „kaszanka” znaczy: wiesz, gdybym szła po zakupy, to co innego, ale przecież jestem w tak strasznej sytuacji finansowej, że chyba nie masz nic przeciwko temu? Słowo „zakupy” mogłoby wywołać niepotrzebne skojarzenia, np.: to ty pod koniec miesiąca masz jeszcze forsę? Oraz, co za tym idzie, prosty wniosek, że skoro masz pieniądze, to musisz też znaleźć czas, najlepiej po pracy.
Więc jeśli Mańka musi iść po kaszankę, to, rzecz jasna, jej towarzyszka patrzy na nią współczująco i mówi: „idź”. Mańka wsiada do swojego nowego samochodu i pędzi do solarium. Czasem wraca czerwona. Bo solarium, jak wiadomo, czasem opala, a czasem najpierw zaczerwienia, nie wiadomo dlaczego.
Pytam Mańkę, czy ta pani się nie orientuje, że ona po solarium, co widać gołym okiem.
– Eeee – mówi Mańka – jak miałam stary samochód, to mówiłam, że mi sukinsyn wysiadł i musiałam pchać, i dlatego taka czerwona jestem.
Mądra Mańka, nawet jeśli ma na sobie dobre ciuchy, które przed chwilą budziły zazdrość towarzyszki, to teraz myśl, że musiała pchać samochód w tych ciuchach, budzi satysfakcję, pokrytą zgrabnie współczującym: „och, to straszne”.
I owa towarzyszka wyobraża sobie przepocenie takiej kobiety pchającej samochód, bo przecież nawet najlepszy nowy inteligentny dezodorant, który chroni przez dwadzieścia cztery godziny, wypuszczając co jakiś czas mikrogranulki, które się utleniają, i dzięki temu itd., nie jest przygotowany na ewentualność pchania samochodu. A poza tym towarzyszka owa ma samochód lepszy, którego pchać nie musi. I problem ciuchów już jest nieistotny, szczególnie wobec kaszanki.
Tak było kiedyś. Teraz Mańka ma nowy samochód, który się nie psuje. A do solarium jeździ. Pytam:
– A teraz co mówisz, jak wracasz czerwona jak burak?
– Och – Mańka się rozpromienia – mówię, że mam uderzenia. Że klimaks mnie dopadł. Żebyś wiedziała, jak teraz mnie lubi! Jak mi współczuje, że tak wcześnie!
Więc może powinnam dać satysfakcję mojej znajomej, co mnie nie lubi, rozpłakać się, zacząć narzekać, biadolić, poczułaby się lepiej, że to nie jej mąż zrobił dziecko Joli. Niemądra jestem. Teraz zamiast współczującej towarzyszki mam wroga. Powinnam była dłużej mieszkać u Mańki – więcej bym się nauczyła.