Pojechałam do Uli. Trzydzieści kilometrów od miasta. Idiotyzm. Nie dla mnie. Przecież nie rzucę pracy. Nie mam samochodu. Nie lubię wsi.
Pojechałam wyłącznie dlatego, że jej obiecałam. Co prawda jest WKD. Taki trzywagonikowy tramwaj. Owszem, wygodny i sympatyczny. Jechałam i jechałam – z godzinę. W życiu tym nie będę jeździć!
Zadupie!
Ula czekała na stacji.
Jeden tor, kolejka co godzinę, żadnego sklepu, pięć domów na krzyż. Mowy nie ma! Szkoła dwa i pół kilometra stąd. Tosi w ogóle nie powiem. Na pewno nie będzie chciała wyprowadzić się z miasta!
Ula prowadzi mnie wśród brzóz.
Uwielbiam brzozy. Chyba zwariowała! Przed torami dziura. Oczywiście w nią wpadam. O mały włos nie łamię nogi. Obcasy mi się zapadają w piasek.
Uli błyszczą oczy.
– Patrz, to tu. – Zatrzymuje się i pokazuje mi tę ziemię, co to niby mam ją kupić. Ugór. Pole. Orane ze trzydzieści lat temu. Sam perz. Straszne. – Rozmawiałam z właścicielami. Oddadzą za dziesięć tysięcy. Pomożemy ci!
Ja mam mieszkać na tym ugorze, z dala od miasta? Przy kolejce, co jeździ co godzinę? Bez telefonu? Bo linii telefonicznej nie ma. W piasku i błocie? Bez sklepu? Kina? Teatru? Przyjaciół?
Dobra, najpierw na herbatkę do Uli, potem pójdę rozmawiać z właścicielami ugoru. Co mi szkodzi, niech Ula wie, że zrobiłam wszystko. Ale to nie dla mnie.
Dom Uli jest piękny. Okna na brzozy. Przed domem cudowny ogródek.
– To szczodrzeniec. Na wiosnę kwitnie żółto. Przyniosłam z lasu, przyjął się. A tu zobacz, jaki piękny świerk. Chorował przez dwa lata, a teraz odbił. Powyginana wierzba płacząca rośnie tuż przy drewnianym tarasie.
Ula nastawia wodę na herbatę, ja zostaję sama. Jej córki jeszcze nie wróciły ze szkoły, mąż pojechał do miasta.
Cisza. Upał. A przecież to dopiero kwiecień.
Patrzę na ugór za siatką. Jakby tak zaorać, ogrodzić – też byłby piękny ogród. Posadzić jeszcze coś by się przydało. Od tamtej strony takie powyginane. Taką wierzbkę czy coś powyginanego, jak ma Ula. W środku można by wykopać oczko. I napełnić wodą. Jakby była woda. A nie ma. Ula ma studnię.
Ale życie musi tu być straszne. Gdyby ktoś lubił się babrać w ziemi, to może zrobiłby coś ładnego. Nie ja. Nie odróżniam sosny od świerka. Z trudnością rozpoznaję gołębia po gruchaniu. I wróbla. Po ćwierkaniu. A tu coś nad nami kwili. Słońce świeci, pachnie czymś i śpiewa coś. Właściwie jest przyjemnie. Jak na wakacjach.
Wraca Ula z herbatą. Pomiędzy nogami plącze się kot Jacek. Jacek jest duży, pręgowany. Miły. Nie lubię kotów. Ale tutaj, na wsi, mogłabym mieć kota. Tosia by się ucieszyła. Lubi koty.
Ula stawia herbatę na stoliczku pod dębem.
– Ale dzwonią sikory.
No, to jeszcze oprócz gołębi i wróbli będę odróżniać sikory. Pachnie. I powietrze jest inne. Może będę częściej do Uli przyjeżdżać. Ula przynosi koce. Kładziemy się na trawie. Nad nami niebo. Mogłabym tak spędzić życie, patrząc w chmury. Ale te pszczoły i osy. Różne latające, groźne dla życia stworzenia, które już się obudziły po zimie? To jest dobre na wakacjach, a nie na co dzień.
Potem idziemy rozmawiać w sprawie ziemi. Na wszelki wypadek. I niech Ula nie myśli, że nie doceniam tego, co dla mnie robi.
Przed furtką właścicieli Ula mnie zatrzymuje.
– Bo wiesz – mówi – elektryczność to możesz pociągnąć od nas, na czas budowy, i wodę. Krzyś się dowiadywał, i w ogóle mają tu robić wodociąg jeszcze w tym roku, we wrześniu. Gdybyś kupiła gotowy projekt, to obok jest ekipa górali, kończą dom i mogliby od razu zacząć.
Krzyś, jej mąż, różni się od mojego tym, że po pierwsze nie jest eks, a po drugie jest dobry i kocha Ulę. Statystycznie nie miała dużych szans, ale na nią padło.
Ugór mieni się wszystkimi kolorami. Słońce chyli się ku zachodowi. Trawa podświetlona złotem lekko faluje na wietrze. No owszem, wygląda to cudownie. Ale nie dla mnie. I tak tego nie kupię.
Do furtki podchodzi właścicielka.
– Wczoraj powiedziałam pani Uli, że dziesięć tysięcy, ale to za tanio. Tak że nieaktualne. Przepraszam.
Robi mi się mdło. Szaro. Jak to, nieaktualne? Między wczoraj a dzisiaj tak podrożało? Niemożliwe! Przecież ja to muszę mieć! To jedyna szansa wyrwania się z miasta! Przecież szkoła tak niedaleko, zakupy przywiezie się kolejką, nie można ludzi robić w konia! Muszę zacząć nowe życie!
– A ile pani chce?
– To ja już muszę się z córką naradzić.
Boże jedyny, przez przypadek odnalazłam swoje miejsce na ziemi i ono ma być nie dla mnie? W życiu! Będę walczyć! Nie dam sobie odebrać swojej ziemi! Przecież już nawet wiem, gdzie będzie to cholerne oczko wodne!
Ula odprowadza mnie na stację. Obcasy grzęzną mi w piasku. Cudownie miękkim, ciepłym piasku. Omijam dziurę przed torami. Szyny błyszczą w czerwonawym słońcu.
Przed Warszawą widzę po prawej stronie tęczę! To znak, że można zacząć nowe życie i w ogóle!
O, nie dam się!
Przyjechałam do mieszkania, co je mam w ciągu miesiąca opuścić.
Borys miałby tam używanie. Tosia miałaby kota. Mówię Tosi, że może by tak się wynieść daleko stąd. W redakcji byłabym dwa razy w tygodniu. I tak przeważnie pracuję w domu.
Tosia pyta, czy mogłaby mieć kota. Kiedy jej mówię, że to tuż obok Uli, chce natychmiast jechać i zobaczyć się z jej córkami, które przecież zna.
Szczęśliwie jest wpół do dziesiątej, więc nie jedziemy.
Pozwalam Borysowi spać w łóżku. On śpi, ja nie mogę zasnąć. Jutro koniecznie muszę pojechać do Uli. Byle złotozębna Jola mnie nie zmoże.
Właśnie zadzwoniła moja mama i zapytała, kiedy zamierzam wziąć się za siebie, bo chyba dalej nie można tak egzystować. (Przez egzystowanie moja mama rozumie życie bez stałej posady, bez stałego męża, bez stałej wagi. Nie mówiąc już o późnym kładzeniu się spać). I co zamierzam z sobą zrobić.
Nie powiedziałam jej. Po co ma nie spać. Położyłam się o jedenastej. W końcu nawet moja mama może mieć czasami rację.
O wpół do dwunastej zadzwonił mój ojciec i zapytał, dlaczego o tej porze jeszcze nie śpię.
Wybita z pierwszego snu, nie mogłam zasnąć. O pierwszej pies zaczął piszczeć. Ubrałam się i poszłam go wysikać. Gdybym miała ogródeczek, puściłabym go do ogródka. Potem zrobiłam sobie herbatę. Potem zapaliłam papierosa. Potem zjadłam przepyszną bułeczkę z pasztetem z gęsich wątróbek. W dalszym ciągu nie mogłam zasnąć. Zapaliłam. Po jedzeniu palę. Zrobiłam drugą herbatę. Potem umyłam zęby. Potem czytałam, mimo że czytanie mi zdecydowanie szkodzi. Potem próbowałam zasnąć. Mowy nie było! O trzeciej trzydzieści się złamałam i wzięłam pół tabletki na sen. O dziewiątej zadzwoniła moja mama.
– To ty o tej porze jeszcze śpisz?
Nie wiem, dlaczego się rozwiedli.
Tam na wsi nie ma telefonów. I bardzo dobrze. Będę żyć w zgodzie z naturą.
Tosia absolutnie jest za. Już szuka małego kotka. Właścicielka ugoru podniosła cenę o pięć tysięcy.
– Zgadzam się! – krzyknęłam.
– A to ja jeszcze porozmawiam z synem – powiedziała.
Boże, ilu samotnym porzuconym kobietom, statystycznie rzecz biorąc, pozwalasz na wybudowanie własnego ślicznego domeczku, w którym zawsze będzie ciepło? Możesz mnie tak ustawić w tym szeregu, żeby tym razem też na mnie wypadło, tak jak to zrobiłeś w kwestii porzucenia mnie przez eks?
Przecież coś mi się w końcu należy za to, że Jola nigdy w życiu nie miała ospy?!
W kwestii zasadniczej – nie wiem, ile razy człowiek, czyli kobieta, może zaczynać życie od nowa. Jeśli o mnie chodzi, robię to teraz poniekąd nałogowo. Bez przerwy. Nie wiem, dlaczego akurat na mnie popadło. I nigdy się nie dowiem. Widać coś robię źle, bo normalni ludzie żyją normalnie. Nie są porzucani, ich mężowie nie robią sobie dziecka na starość z jakimiś obcymi kobietami, ich porzucone żony nie muszą się wyprowadzać i szukać swojego miejsca na ziemi, ich córki nie muszą zmieniać szkoły i się stresować, a te kobiety nie tyją.
Te kobiety nie kupują kawałka ziemi.
A ja będę miała własny dom, nawet po swoim własnym trupie.
Przywieźli mi listy z redakcji. Czterdzieści.
Włączyłam komputer, zrobiłam herbatę. Wyłączyłam telefon. Muszę normalnie żyć. Za trzy dni mamy się wyprowadzić. Julek – kolega z redakcji – wyjeżdża, może mi na trzy miesiące zostawić klucze. Tosia u narzeczonego Złotozębnej. Właściwie powinnam się cieszyć, że ma z ojcem dobre stosunki. Szlag mnie trafia! Z narzeczonym Złotozębnej muszę załatwić, żeby mi pozwolił przewieźć meble później. Czterdzieści listów! Biorę się do roboty. Pierwszy list jest tragiczny. Czy to specjalnie tak?
Droga Redakcjo,
nie wiem, co robić, dowiedziałam się, że mój mąż ma inną. Dzieci ją znają, razem chodzą do kina, razem od dwóch lat wyjeżdżają na urlopy. Moje życie rozpadło się w gruzy. Jak go zatrzymać, jest dla mnie wszystkim. Dzieci mówią, żebym nie histeryzowała, odsunęły się ode mnie, ja płaczę całymi dniami i proszę, żeby mnie nie opuszczał przez wzgląd na te wszystkie wspólne lata. Mąż upokarza mnie na każdym kroku, a przecież wie, że go kocham nad życie. Co robić? Co robić?
Ty głupia babo – zabić! Puścić go z torbami, niech się wynosi do tej lafiryndy, a ty zacznij nowe życie! Co się go tak uczepiłaś jak rzep psiego ogona! Trzeba mieć odrobinę poczucia własnej wartości, idiotko!
Droga Pani,
rozumiem trudną sytuację, w jakiej się pani znalazła. Niestety nie mogę wziąć odpowiedzialności za pani związek i za pani decyzje – jakiekolwiek by one były.
A szkoda. Już ja bym ci napisała, co cię postawi na nogi.
Warto zastanowić się, co tak panią przy nim trzyma, skoro mąż panią upokarza od lat. Czy to naprawdę jest miłość? Jeśli chce pani czekać – to proszę czekać. Ale życie, być może, przeminie na czekaniu, a na pewno zasługuje pani na szacunek i prawdziwą miłość. Niech pani pomyśli, czy warto żyć z człowiekiem, który panią kompromituje w oczach dzieci, który nie liczy się z pani uczuciami.
Nienawidzę facetów!
Droga Redakcjo,
ja mam piegi, chyba się zabiję…
Ja też mam, kobieto! I się nie zabiję! Nacieraj sobie kwaśnym mlekiem i okładaj ogórkiem, kup krem na piegi od żądnych pieniędzy przedsiębiorców farmaceutycznych. Lepsze piegi niż ślady po ospie. Lepsze piegi niż być porzuconą.
Droga Basiu,
najlepszym sposobem na piegi jest okładanie cery ogórkiem…
O, a teraz przyjemny list. Bardzo proszę. To lubię. Na komputerze pisał. Facet. I na niebieskim papierze. Infantylny jakiś.
Droga Redakcjo,
żona oświadczyła mi, że od wielu lat nie jest ze mną szczęśliwa, a właściwie nigdy nie była. Ma romans z kolegą z pracy, z którym czuje się jak prawdziwa kobieta. Nie mogę sobie dać rady, nie rozumiem, jak mogło do tego dojść, zawsze ją bardzo kochałem…
Nie rozumiesz, głąbie? Dobrze ci tak! Nareszcie jakaś kobieta wyzwala się z krępujących ją szowinistycznych więzów, a ty nie rozumiesz? Ja ci wytłumaczę!
Szanowny Panie,
ze smutkiem przeczytałam pański list i choć cała sytuacja budzi moje głębokie współczucie (ha, ha, ha – chciałeś być pierwszy, ale masz mądrzejszą żonę), to jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że udział pana w tej sprawie jest duży. Kobieta na ogół nie rzuca się w romans z innym, jeśli mąż zaspokaja jej podstawowe potrzeby – bycia kochaną, ważną i szanowaną. Prawdopodobnie w waszym związku zabrakło intymności i zaufania, więzy, które was łączyły, nie były wystarczająco mocne. Człowiek, który kocha, potrafi wiele wybaczyć i walczyć o swoją miłość. Jeśli żona jest szczęśliwa z innym mężczyzną – jest to jednoznaczne. Znalazła tam coś, czego pan jej nie umiał lub nie chciał dać. Rozumiem, że czuje się pan zdradzony. To nie musi być dowód miłości, ale egoizmu i zranionej męskiej dumy. Niech rozważy pan w swoim sumieniu, czy pan ze swej strony w związek z żoną zainwestował rzeczywiście wszystko. Osobiście wątpię – sama jestem kobietą i wiem, że miłość mężczyzny, jeśli jest prawdziwa, potrafi uczynić cuda. Kobieta kochana nigdy nie spojrzy na innego faceta. Jeśli rzeczywiście kocha pan żonę – pana cierpliwość i wyrozumiałość będą nagrodzone.
Czekaj sobie na nią do świętego Nigdy.
Życzę panu, aby w następnym związku umiał pan więcej dawać, a wtedy nie spotka pana rozczarowanie.
Z poważaniem…
Jeśli ma być szczerze, to bardzo proszę. Bardzo lubię żonę faceta od niebieskiego papieru. Przynajmniej jedna z nas się nie dała tym dupkom. I ja się też nie dam. Będę miała swój własny dom i będę sobie paliła w łóżku papierosy i wpuszczała psa na kołdrę. I jadła śniadanie w niedzielę, czytając książki w łóżku. Będę sobie czytała i kruszyła okruszkami z pysznych bułeczek.
Wpadłam w panikę. Wcale nie jestem spakowana. Nie wiem, od czego zacząć. Zostało mi jeszcze czterdzieści dziewięć godzin do przyjazdu samochodu, który ma nas przeprowadzić do mieszkania Julka. Potem będę się zastanawiać, co dalej.
Przyjechała Ula. Siedziałam właśnie na podłodze, próbując złożyć kartony. Obok mnie leżały książki. Jakieś osiemset. Oraz swetry. Oraz bluzki. Pościel. Ubrania Tosi. Filiżanki z mojego (tak! przedślubnego!) kompletu. Cukierniczka srebrna od mojej kuzynki. Wiklinowe koszyczki, które zbierałam namiętnie. Każdy inny. Bibelociki. Świeczniki. Świeczki. Zrobiłam sobie herbatkę bez cytryny. Za to z fusami – taką, jaką lubię. Żeby poczytać pamiętnik. Z lat wczesnej młodości, który wypadł z najwyższej półki w szafie, kiedy próbowałam zdjąć swetry. Schowałam go tam przed tym od Joli. Cztery lata temu, po remoncie.
Borys na dźwięk dzwonka zerwał się, wylał herbatę na nie wiadomo dlaczego otwarty Słownik mitów i pognał do drzwi. Nienawidzę psów! Fusy spłynęły malowniczo po haśle „pięta Achillesa” i zatrzymały się na encyklopedii. Najpierw się troszkę zagotowałam, a potem pieczołowicie złożyłam obie książki razem z fusami i mocno przygniotłam słownikiem angielsko-polskim. Żeby dobrze przywarły te fusy. W ogóle nie widać, że w środku są fusy. Się zdziwi.
Obie książki są tego od Joli.
Dobry piesek.
Ula weszła i troszkę zbladła. A potem pogodnie powiedziała:
– O, widzę, że już kończysz.
Nic nie kończyłam. Jeszcze w ogóle nawet nie zaczęłam.
Ale Ula wzięła karton, złożyła go w piętnaście sekund i zapytała, od czego zaczynamy. Wobec tego jej nie przeszkadzałam. Czytałam na głos pamiętnik i było bardzo wesoło.
Po sześciu godzinach byłam spakowana. Wieczorem przyjechał po nią mąż (po mnie już nigdy nie przyjedzie mąż!) i przewieźliśmy komputer.
Potem odwieźli mnie z powrotem w te resztki mojego domu (nigdy już mąż mnie nie odwiezie do domu!). Zrobiłam jakąś nędzną kolację (nigdy już nie będę robiła kolacji w tym domu!). Potem otworzyłam whisky, którą mu (idiotka!) przywiozłam na urodziny – była schowana w szafce z butami – i wypiłyśmy pół butelki. (Już nigdy nie będę mężowi przywoziła whisky, bo nie mam męża).
Jestem samotną porzuconą kobietą.
Położyłam się o trzeciej obok Słownika mitów greckich i Boryska, mojego ukochanego pieseczka, który zawsze mnie kochał i nigdy nie opuści na pewno, kochany kundeleczek. A oni wszyscy, czyli Jola i ten od niej, dostaną ospy i utyją. I też będzie im się kiwał sufit troszeczkę, aż spadnie. I będą mieli duże złote zęby. I ubytki. Brak mózgu. I trądzik starczy. I nie będą mieli kochaniutkiego dobrego pieseczka, który jest mój, mój i tylko mój…
O matko, jak mi się chce pić! Nie wiem, kto dopił whisky.
Bo Borysowi nie chce się pić. Obserwowałam go ukradkiem.
Ta kobieta od mojej ziemi chce dwadzieścia tysięcy.
Eks dał mi pieniądze przy notariuszu. Podpisałam, co chciał.
Byłam znakomicie ubrana, bo Renata pożyczyła mi spódnicę, żeby go zatkało. Śliczną i luksusową. Za nowe rajstopy zapłaciłam czterdzieści cztery złote. Szare. Francuskie. Za nowy lakier do paznokci siedemdziesiąt pięć. Manicure i makijaż kosztowały siedemdziesiąt złotych. Eksio nic nie powiedział, ale widziałam, jak mi się cały czas przyglądał. W życiu tak na mnie nie patrzył. Choć nie wyglądał na zatkanego. Niech żałuje! Zapytał, czy mnie gdzieś nie podwieźć.
Uprzejmie podziękowałam. Niech wozi tę swoją. Niech wie, że mam klasę. Zresztą to dwadzieścia minut autobusem. Tłukłam się do mieszkania Julka półtorej godziny, bo na Łazienkowskiej wywrócił się tir.
Na ulicy ludzie na mnie patrzyli. Wyglądałam wystrzałowo. Wcale nie trzeba być anorektyczną Jolą, żeby zwracać uwagę mężczyzn. A w autobusie jakiś facet oczu ode mnie nie mógł oderwać! Jeszcze mnie stać na niejedno! Wszystko przede mną! Już zawsze będę elegancką kobietą!
Borys przywitał mnie tak, jakby mnie nie widział rok.
Podarł mi rajstopy za czterdzieści cztery złote i zahaczył pazurami o spódnicę Renaty. Dziura jak jasny gwint! Wbiegłam do łazienki i chlapnęłam lakierem na oczko w rajstopach. Podobno tak się robi. Mam to w komputerze. W bazie danych, co robić domowym sposobem w razie różnych wypadków. Lakier diabli wzięli. Popłynął aż na podłogę. Ani rajstop, ani lakieru. Co za bzdury w tym komputerze!
I wtedy niestety spojrzałam w lustro. Jedno oko miałam rzeczywiście świetne. Duże. Błyszczące. Zielony cień znakomicie podkreślał tęczówkę. Niestety miałam również drugie oko. Wyglądało, jakby mi ktoś przywalił. Zielony cień pod spodem, tusz pod okiem. Boże, dlaczego mi to zrobiłeś? Dlaczego nie jestem cyklopem?
No tak. Jak wyszłam od kosmetyczki, coś mi wpadło do oka. I na pewno wsadziłam tam rękę! Dlaczego nie pamiętałam, że jestem elegancką kobietą? Nienawidzę być elegancką kobietą! Już nigdy się nie pomaluję, przysięgam.
Po zmyciu oczu mydłem z dodatkiem kremu nic nie widzę. Szczypie. Boli. Przecież muszę pracować! Wyglądam jak królik. Z tym że mam dodatkowo czarne obwódki. Nie dają się zmyć. Nienawidzę być królikiem. Włączam komputer.
Droga Redakcjo,
przeczytałam w waszej gazecie, że są tusze wodoodporne. Czy mogłaby pani polecić mi taki tusz, bo jadę na wakacje, a chcę się podobać.
Mój był wodoodporny. Użyj mojego. Jak znalazł na kąpiele w jeziorze. Możesz się pomalować raz, przed wyjazdem, i starczy na dwa tygodnie. Tylko nie próbuj zmywać.
Droga Elu,
dziękuję za zaufanie, jakim obdarzyłaś naszą redakcję…
Dwadzieścia tysięcy. 20 000. Jestem ziemianką. Mam własną ziemię. Mam projekt. Mam górali.
Wszystko to w czasie rekordowym, ostatnich trzech tygodni. Architekt, geodeta. Urząd Gminy, znowu architekt, plan, księga wieczysta, znowu geodeta, zatwierdzenie, pismo o umorzeniu postępowania w sprawie dotyczącej wyłączenia gruntów z produkcji rolnej położonych… z uzasadnieniem, że postępowanie w tej sprawie stało się bezprzedmiotowe, ponieważ stwierdzono, że działka (czyli moja ziemia!) jest położona na gruntach pochodzenia mineralnego i nie zachodzi potrzeba uzyskania zezwolenia na wyłączenie gruntów z produkcji rolnej i naliczania opłat związanych z tym wyłączeniem.
O, proszę bardzo.
Ciekawa jestem, co by powiedzieli moi rodzice, gdyby wiedzieli, że już się kopią fundamenty. Ale im nie powiem. Wpadną w panikę, a wystarczy, że ja jestem spanikowana. Powiedziałam tylko Agnieszce, która też jak ja przeszła w życiu niejedno. Jest moją kuzynką i charakteryzuje się tym, że się nie mieści w statystyce oraz – w przeciwieństwie do mnie – realizuje swoje cele życiowe. Po moim ślubie, kiedy moja teściowa przy deserze powiedziała, że teraz czas na dzidziusia, Agnieszka oświadczyła, że wyjdzie tylko za sierotkę. A kiedy nasza wspólna znajoma się rozeszła zaraz po ślubie, to Agnieszka powiedziała, że sobie znajdzie faceta po rozwodzie – doświadczonego, któremu już nie głupoty w głowie.
Grzegorz – jej mąż – był rozwiedzioną półsierotką. To bardzo miły człowiek. Odsiedział swoje w stanie wojennym, bo drukował Miłosza. Dlatego teraz, jak już nie ma przypływu adrenaliny – proponuje wszystkim, żeby się bujali. Grzesiek też miał w swoim życiu parę trudnych momentów.
Pierwszy, jak ich nakryli z całym trzytysięcznym nakładem Bora-Komorowskiego w stanie wojennym. Oni myśleli, że się konspirują, a władza socjalistyczna czekała, aż skończą drukować. Wtedy bardzo miły ubek poklepał Grześka po ramieniu i powiedział szeptem:
– Pan się nie martwi, to się nie zmarnuje, nasi znajomi to psy na takie bzdury.
I wtedy Grzesiek posiedział rok, ale mówi, że było przyjemnie, bo w życiu już potem nie poznał tak wielu interesujących ludzi. Dzisiaj zna połowę rządu.
Żyję w kraju, w którym rząd poznaje się w więzieniu. Ciekawa jestem, czy to będzie dalej obowiązywać. Taka zasada.
Drugi trudny moment dla Grześka, to jak im się dziecko urodziło. Agnieszka w szpitalu, a Grzesiek bólów porodowych dostał i musiał z teściową wypić cały koniak, żeby mu minęło. Do dziś nie znosi koniaku. Chorował strasznie. Dziecko urodziło się trzeźwe, choć teraz zachowuje się, jakby było pijane. Moja nieletnia siostrzenica proponuje ojcu, żeby się bujał.
Więc powiedziałam Agnieszce i Grześkowi, że już wylewają fundamenty. Agnieszka spojrzała na mnie z bólem. Grzesiek z wrażenia zapomniał powiedzieć, żebym się bujała. Musieli być wstrząśnięci. Mają mnie za wariatkę.
Tylko Ula wierzy, że mi się uda.