Purdy bezradnie oparła się o kierownicę. Straciła już wszelką nadzieję, gdy nagle usłyszała warkot silnika. Nareszcie! Szybko wygramoliła się z samochodu i rozejrzała się niecierpliwie. Na szczęście słuch jej nie mylił. Mocno wysłużona ciężarówka mknęła drogą, zostawiając za sobą chmurę rdzawego pyłu. Purdy uniosła w górę ramiona i zaczęła nimi energicznie wymachiwać, jakby jej rozkraczone na środku drogi auto nie stanowiło już wystarczającej przeszkody.
Ciężarówka zatrzymała się, a kierowca uchylił okno od strony pasażera.
– Zdaje się, że potrzebujesz pomocy? – zapytał. Jego pogodna twarz wydała jej się dziwnie znajoma.
Nat… Nat Jakiśtam. Tyle zdołała sobie przypomnieć. Był jednym z sąsiadów Grangerów, o ile oczywiście odległość kilkudziesięciu kilometrów można nazwać sąsiedztwem.
– Witaj – powiedziała, zdejmując z twarzy okulary przeciwsłoneczne.
Nat wychylił się z kabiny, skinął lekko głową i spojrzał w srebrzystoszare oczy, jeszcze lśniące po niedawno przelanych łzach.
– Tak się cieszę, że się zjawiłeś – dodała. – Właśnie przyzwyczajałam się do myśli, że spędzę tu najbliższą noc. Niezbyt miła perspektywa, ale za głupotę trzeba płacić.
Nat wyłączył silnik i wysiadł z ciężarówki. Był wysokim, postawnym mężczyzną tuż po trzydziestce.
– Purdy, mam rację?
– Zgadza się – potwierdziła zdziwiona.
– Jestem Nat Masterman. Masterman, oczywiście!
– Wiem, bywasz czasami u Grangerów. Ale jakim cudem ty mnie pamiętasz? Nikt nie zwraca uwagi na kucharkę…
Jej twarz, okolona burzą ciemnobrązowych włosów, była bardziej interesująca niż ładna. Co innego oczy. Nat mógłby przysiąc, że nigdy nie widział tak niezwykłego, srebrzystoszarego blasku. I ten uśmiech… Szczególnie wtedy, kiedy w pobliżu pojawiał się Ross Granger.
– To zależy tylko od tego, jak gotuje – odpowiedział.
– Pieczesz najlepsze szarlotki, jakie kiedykolwiek jadłem.
– Doprawdy? – Miło było pomyśleć, że jest się w czymś dobrym. Jej nie zdarzało się to każdego dnia.
– Dziękuję.
– W czym problem, Purdy? Jej uśmiech natychmiast zgasł.
– Jak już wspomniałam, w mojej głupocie. – Westchnęła ciężko. – Przed wyjazdem zapomniałam sprawdzić, czy bak jest pełny, i oczywiście nie był. Dlatego sterczę tu już… – zerknęła na zegarek – co, tylko godzinę? Byłam pewna, że co najmniej ze trzy.
Gdyby chociaż upał nie był tak niemiłosierny. W okolicy nie rosło żadne, najlichsze nawet drzewo, mogące dać choćby namiastkę cienia. Wszystko, co mogła zrobić, to siedzieć cierpliwie w samochodzie i modlić się o cud.
– Jasne, w takich sytuacjach czas dłuży się niemiłosiernie.
Nat wciąż patrzył na nią z uwagą, zaś Purdy z przykrością uświadomiła sobie, że musi koszmarnie wyglądać, wycieńczona i lepka od potu.
– To moja wina. Grangerowie już pierwszego dnia ostrzegli mnie, żebym nigdy nie opuszczała Cowen Creek bez sprawdzenia poziomu benzyny w baku. Ale cóż, byłam tak zabiegana, że z ledwością pamiętałam, jak się nazywam. Zabrakło mąki, cukru i mnóstwa innych rzeczy. Chciałam jak najszybciej pojechać do sklepu, by zdążyć przed obiadem. No i utknęłam tutaj.
Nie zdradziła się, co było głównym powodem jej podróży. Otóż w domu zabrakło również ulubionego puddingu Rossa.
– Zdarza się – mruknął pocieszająco. Prawdę mówiąc, ludziom, którzy mieszkali tu dłużej niż tydzień, to się nie zdarzało, bowiem podobną nieostrożność można było przypłacić życiem. Ale cóż, panna Purdy wyglądała na dosyć oryginalną osobę.
– Nie wiem, jak mogłam być tak głupia. – Westchnęła ciężko.
– Na szczęście nie aż tak głupia, żeby wysiąść z samochodu i ruszyć piechotą do domu.
Głos Nata był spokojny i nad wyraz sympatyczny, wręcz kojący. Purdy spojrzała na niego z wdzięcznością.
Cóż, nie był w jej typie jak Ross, ale sprawiał wrażenie człowieka miłego, przyjaznego i opiekuńczego. W sam raz na trudne chwile. Lepiej nie mogła trafić.
– Może masz rezerwowy kanister benzyny? – Była jeszcze szansa, by pognać do sklepu i wrócić do Cowen Creek, nim Ross zauważyłby, że jej nie ma. No i dostałby na czas swój ulubiony pudding.
– Niestety.
– Ach tak… – Z trudem ukryła rozczarowanie. – Nat, czy jedziesz do Cowen Creek?
A niby dokąd? – dodała w duchu. Niepotrzebnie pytała, bowiem droga prowadziła właśnie tam.
– Jasne, że do Cowen Creek. Mam sprawę do Billa.
– Mogę się z tobą zabrać?
Znów niepotrzebnie pytała. W tym klimacie i w takiej pustce wszyscy pomagali sobie w trudnych sytuacjach. Było to normą.
– Oczywiście… Słuchaj, a może najpierw podwiozę cię do Mathison? – Powiedział to zupełnie spontanicznie, bez zastanowienia. Coś w niej go ujęło, skrywana bezradność, a może intrygujący błysk srebrzystoszarego spojrzenia? Kiedy Purdy spojrzała na niego ze zdziwieniem, dodał: – Mogłabyś zrobić zakupy, a ja zorganizowałbym jakiś kanister.
Powiedział to tak naturalnie, jakby było czymś zupełnie oczywistym nadkładanie kilkudziesięciu kilometrów dla prawie nieznajomej dziewczyny.
– Przecież mówiłeś, że masz jakąś sprawę do Billa – powiedziała niepewnie. Była kompletnie zaskoczona tym, że to, o co modliła się przez ostatnią godzinę, nagle zaczyna się spełniać.
– Nie ma pośpiechu – odparł. Wciąż nie pojmował, dlaczego tak się zachował.
– Ale…
– Oczywiście, jeśli nie masz na to ochoty, możemy jechać prosto do Cowen Creek.
– Nie! – wykrzyknęła gwałtownie, bojąc się, że straci taką okazję. – Jeśli naprawdę możesz najpierw pojechać do Mathison, byłoby cudownie.
Otworzył drzwi ciężarówki.
– W takim razie wskakuj.
– Uratowałeś mi życie – odezwała się, zajmując miejsce w środku wozu.
– Nie przesadzaj – powiedział z lekkim zdziwieniem. – Nic ci nie groziło, dopóki siedziałaś w samochodzie. Przecież Grangerowie, jak tylko by zauważyli, że długo ciebie nie ma, rozpoczęliby poszukiwania. Zawsze tak tu robimy.
Purdy przymknęła powieki, rozkoszując się strumieniem chłodnego powietrza. Dopiero kiedy znalazła się w Australii, doceniła, jak wspaniałym wynalazkiem jest klimatyzacja.
– Wiem, że nic by mi się nie stało, bo wreszcie ktoś by mnie znalazł, ale dzięki tobie nie będę musiała tłumaczyć się przed wszystkimi, jaka ze mnie idiotka. To byłoby straszne.
– Przecież Grangerowie to świetni ludzie i na pewno by się na ciebie nie złościli ani nie kpili.
– I to właśnie jest najgorsze. Nie powiedzieliby złego słowa, ale jak ci ktoś ufa, to nie chcesz wychodzić przed nim na głupka. A wciąż mi się to zdarza… Kiedy dostałam u nich pracę, od razu wiedziałam, że nic lepszego nie mogło mi się przytrafić. Są dla mnie tacy mili… Pan i pani Grangerowie… I Ross, oczywiście. – Już samo wymienienie jego imienia przyprawiało ją o niespokojne trzepotanie serca. Miała jednak nadzieję, że Nat nie jest aż tak spostrzegawczy. – Są zbyt mili, by wreszcie powiedzieć mi, jaka ze mnie za idiotka – zakończyła z rezygnacją.
Nat spojrzał na Purdy. Z całą pewnością nie wyglądała na idiotkę. Jej twarz promieniała ciepłem, intrygowała. Łagodna linia profilu, nieuchwytny urok…
– Dlaczego mieliby tak myśleć?
– Bo taka jest prawda. Odkąd tu jestem, niczego nie udało mi się zrobić tak jak należy.
– Zaraz, zaraz. Bill Granger mówił mi, że jesteś najlepszą kucharką, jaką kiedykolwiek mieli.
– To żadna sztuka. – Wzruszyła ramionami. – A ja chcę robić to, co wszyscy tutaj potrafią, poza mną oczywiście…
– To znaczy co?
– Łapanie źrebaków na lasso, oporządzanie krów w stodole. No i sprawdzanie poziomu benzyny, zanim wybiorę się w dłuższą podróż…
Uśmiechnął się.
– Wszystko przyjdzie z czasem. Musisz przywyknąć do naszych warunków.
– Minęły już niemal trzy miesiące – powiedziała bezradnie. – Jak długo jeszcze?
– W takim razie uznaj, że taka po prostu jesteś. Nie idiotka, broń Boże, tylko trochę inna. Dlaczego jest to dla ciebie aż tak ważne?
– W tym rzecz! – wykrzyknęła, jakby dotknął jej najczulszego punktu. – Urodziłam i wychowałam się w Londynie, ale nie chcę, żeby to zdeterminowało resztę mojego życia. Nie chcę, żeby wszyscy mieli mnie tutaj za głupią gąskę, która potrafi tylko obrać parę kartofli i upiec ciasto! Chcę stać się… – Chciała stać się kobietą, którą Ross Granger mógłby pokochać i poślubić. – Chcę stać się częścią tego świata. Należeć do niego. Myślisz, że kiedykolwiek będzie to możliwe?
– Dlaczego by nie – odpowiedział, zdziwiony żarem, jaki odbijał się w jej spojrzeniu.
– Ross nie jest o tym przekonany. – Purdy opuściła wzrok. – Mówi, że trzeba się tu urodzić, by należeć do tego miejsca. Co najgorsze, chyba ma rację. Gdyby nie twoja pomoc… Przecież nie potrafię nawet wybrać się po głupie zakupy do miasta! Całe szczęście, że nikt z Grangerów nie musiał po mnie przyjeżdżać. Wszyscy są tacy zajęci…
– Niepotrzebnie się martwisz. – Nat nie odwracał wzroku od drogi. – Grangerowie cię lubią, to widać. A co najważniejsze, potrafisz gotować, a przecież właśnie tego od ciebie oczekują. Należysz tu, spełniasz swoją rolę. Dlaczego miałabyś cokolwiek zmieniać?
– Ponieważ Ross tego chce! – Słowa rozbrzmiały w powietrzu, zanim Purdy zdążyła je powstrzymać.
Zła na siebie odwróciła głowę w kierunku okna, i zdziwiony Nat ku swemu żalowi nie widział już jej profilu.
– Jesteś tego pewna? – zapytał po chwili. – Kiedy spotkałem was oboje na ślubie Ellie Walker, odniosłem wrażenie, że Ross lubi cię taką, jaką jesteś.
– Byłeś na tym ślubie? Jak to się stało, że wcale cię nie zauważyłam? – Wreszcie odwróciła się do niego.
A niby dlaczego miałabyś mnie zauważyć? – pomyślał cierpko. Nie każdy ma taki wygląd i urok jak Ross Granger.
Za to Nat zapamiętał Purdy doskonale. Tamtego wieczoru wyglądała jak ktoś, komu nagle pod stopami otworzyło się niebo. Nigdy nie zapomni jej szczęśliwego spojrzenia, gdy patrzyła na Rossa. Zazdrościł mu. To musi być wspaniałe uczucie, mieć obok siebie tak bardzo zakochaną dziewczynę.
– Odniosłem wrażenie, że nie widziałaś nikogo poza Rossem – rzucił, nie odwracając od niej spojrzenia.
No cóż, tamtego wieczoru czuła się tak niewyobrażalnie szczęśliwa, jak jeszcze nigdy dotąd. Goście, para młoda, wszystko to stało się jedynie tłem dla faktu, że była z Rossem.
To były naprawdę cudowne godziny. Ross Granger poza nią nie zauważał innych dziewcząt. Przez całą noc tańczył, rozmawiał, śmiał się jedynie z nią. A na koniec, kiedy odwoził ją do Cowen Creek, pocałował.
Następnego dnia Purdy napisała do rodziny w Londynie długi list, który dałby się streścić jednym zdaniem: Wreszcie znalazłam miłość swego życia.
I rzeczywiście tak było. Niestety, nie wyglądało na to, by również Ross znalazł swoją.
– Kocham Rossa Grangera – powiedziała cicho. Ciężar, który nosiła w sercu, z czasem stawał się nie do zniesienia, a jedyną kobietą mieszkającą w Cowen Creek, której ewentualnie mogłaby się zwierzyć, była matka Rossa…
Nat Masterman nie był prawdopodobnie idealnym słuchaczem, ale z całą pewnością mogła mu zaufać.
– Nigdy jeszcze nie czułam niczego podobnego do żadnego mężczyzny – kontynuowała, nie patrząc w jego stronę. Skoro zaczęła, nie mogła przestać. – Zakochałam się w nim, w chwili kiedy ujrzałam go po raz pierwszy. Zupełnie jak w książkach. To było tak, jakby marzenie nagle stało się jawą… – Westchnęła cicho. Obraz roześmianego Rossa, gdy witał ją na płycie lotniska, był wspomnieniem równie słodkim, co zniewalającym. – Nie chodzi tylko o jego wygląd – ciągnęła z namaszczeniem. – Ross jest zabawny, czarujący, uroczy, a przy tym mocno stąpa po ziemi. Trudno mi to wszystko wytłumaczyć… Chodzi o to, że jest jedynym mężczyzną, jakiego… jakiego do tej pory pragnęłam.
Nat zerknął w jej kierunku i zaraz odwrócił wzrok na drogę. O co, do diabła, chodzi z tym całym Rossem? Dlaczego każda kobieta w promieniu stu kilometrów, niezależnie od stanu i wieku, wodziła za nim maślanymi oczami? Ta epidemia dotknęła również Purdy…
– Więc w czym problem? – zapytał.
– Problem? – powtórzyła zdziwiona. Mówiła bardziej do siebie niż do Nata i jego pytanie trochę ją zaskoczyło. No tak, zwierza się obcemu facetowi… Ale co tam, jej już wszystko jedno.
– Nie mówiłabyś mi tego, gdyby wszystko było w porządku, prawda?
– Masz rację… – W jej głosie pobrzmiewała wyraźna rezygnacja. – Nie wszystko jest w porządku. Ross lubi mnie, ale nic więcej. Mówiąc wprost, nie kocha mnie. Nasza znajomość będzie trwać tak długo, jak długo ważna będzie moja wiza. Grangerowie zatrudniają kogoś do kuchni każdego lata. Jak przypuszczam, Ross niejednej kobiecie złamał serce. Jestem dla niego sezonową ciekawostką, niczym więcej…
Znając wyczyny Rossa, Nat musiał w duchu przyznać Purdy rację. Nie widział jednak powodu, by dzielić się z nią tą wiedzą.
– Znam Rossa – zaczął trochę wbrew sobie. – Jest porządnym facetem, tyle tylko, że jeszcze bardzo młodym.
– Co ty, przecież ma już dwadzieścia siedem lat, o dwa więcej niż ja.
– To prawda, ale Ross jeszcze nie myśli o ustatkowaniu się. Musi minąć trochę czasu, zanim…
– Zanim zacznie szukać żony – dokończyła gorzko Purdy. – Z pewnością będzie to któraś z miejscowych piękności, która da mu ciepły dom i gromadkę wesołych dzieciaków.
No cóż, ma rację, pomyślał Nat.
– Powiedział ci to wprost? – zapytał, siląc się na obojętność.
– Nie musiał. – Purdy tępo wbiła wzrok w drogę. – Dał mi jasno do zrozumienia, że przyjemnie jest spędzić ze mną trochę czasu, ale nie całe życie. – Oczy Purdy niebezpiecznie się zaszkliły. Zacisnęła powieki, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy. – Nie jestem stąd. I nigdy nie będę – dokończyła rozdygotanym głosem.
– Nie możesz winić za to Rossa – powiedział Nat, choć czuł, że nie do końca jest to prawda. – Życie tutaj jest ciężkie, ma prawo obawiać się, że nie dałabyś sobie rady.
– Wszystko, czego pragnę, to udowodnić, że tak nie jest! – wykrzyknęła. Srebrzystoszare błyski w jej oczach wydawały się być teraz ostre jak sztylety.
– A więc niczego nie musisz się obawiać – westchnął Nat. Jak dalej miał prowadzić tę rozmowę? Kompletnie nie wiedział. – Zobaczysz, zanim jeszcze nadejdzie koniec sezonu, zaczniesz się czuć w Cowen Creek tak swobodnie, jakbyś się tam urodziła. Nie jest też powiedziane, że Ross nie zmieni zdania…
– Nie mam tyle czasu – jęknęła Purdy. – Najdalej za trzy tygodnie muszę być w Londynie.
– Kończy się ważność twojej wizy?
– Nie, moja siostra wychodzi za mąż. – Ponownie odwróciła się do okna.
Prawdę mówiąc, gdyby nie ślub siostry, za nic nie opuściłaby Australii. Choć wychowana w Londynie, nie cierpiała jego szarych ulic, szarych domów i szarych chmur na szarym niebie.
Co innego Cowen Creek. Tu nawet zwykła trawa miała cudowną, intensywną, przesyconą słońcem i wiatrem barwę. A poza tym zawsze w pobliżu był Ross. Szczególnie lubiła patrzeć, jak pędził na koniu. Tak swobodnie trzymał się w siodle i tak cudownie, wprost anielsko się uśmiechał…
Purdy westchnęła ciężko.
– Tu nie chodzi tylko o Rossa – powiedziała jakby do siebie. – Po prostu kocham to miejsce. Kiedy tu przyjechałam, poczułam się, jakbym wróciła do domu. Jakbym wszystko tutaj znała od zawsze. Tę niewiarygodną ciszę, wspaniałe, palące słońce, śpiew ptaków… Nawet odgłos ciężarówki na drodze. – Rzuciła w kierunku Nata niepewne spojrzenie. – I to jest główny powód, dla którego chciałabym należeć do tego miejsca. – Zamilkła na chwilę, a potem spytała cicho: – Czy to w ogóle ma jakiś sens?
– Oczywiście, że ma. – Nat obdarzył ją ciepłym, akceptującym uśmiechem. – Tak samo myślę o naszej okolicy. Czuję podobnie jak ty. To najwspanialsze miejsce na świecie. – Wcale nie była to zdawkowa deklaracja, płynęła bowiem z głębi serca.
– Naprawdę? – Była mu wdzięczna za te słowa, a zarazem zaintrygowana.
Wiedziała już, że Nat jest spokojny, opanowany i życzliwy, lecz teraz spostrzegła coś więcej. Jakiś wewnętrzny liryzm, głębię uczuć… W każdym razie takie odniosła wrażenie.
Wreszcie przyjrzała mu się uważnie kobiecym okiem. Na swój sposób był przystojny, choć nie tak uderzająco jak Ross, który reprezentował urodę filmowego amanta. Miękkie włosy miały ciepły odcień gorącej czekolady, oczy również były brązowe. Nawet skóra na twarzy i silnych dłoniach miała ciepłą, brązową barwę. Barwę słońca.
Było w nim jeszcze coś, co nie do końca potrafiła określić. Może to ten niesamowity spokój, bijący z każdego jego ruchu? Może zaufanie, jakie wzbudzał? A może uśmiech, który w ciepły sposób rozświetlał spokojną, surową twarz i nadawał jej wyraz wszechogarniającej akceptacji?
Naprawdę szkoda, że Nat uśmiechał się tak rzadko, westchnęła w duchu na wspomnienie olśniewającej bieli zębów, ciepłych ogników połyskujących w oczach… i delikatnego, niemal niezauważalnego drżenia, jakim na ten uśmiech odpowiedziało jej ciało.
Zdziwiony ciszą, jaka zapadła, Nat odwrócił na chwilę głowę od szosy. Ich spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy. Speszona Purdy spuściła wzrok.
– Jesteś prawdziwym szczęściarzem – odezwała się po chwili. – Urodziłeś się tutaj. Nie musisz wracać do innego kraju i miasta, zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczysz to miejsce…
Nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się, ważył słowa.
– Powinnaś tu wrócić po ślubie siostry – powiedział wreszcie. – Jestem pewien, że Grangerowie z radością przyjmą cię ponownie do pracy.
– Jasne – potwierdziła bez entuzjazmu. – Kłopot w tym, że na bilet do Australii muszę oszczędzać przez wiele miesięcy. Żeby kupić następny bilet, musiałabym wszystko zacząć od początku. A najlepiej napaść na bank.
– Nie powinnaś być aż taką pesymistką. – Nat zawiesił głos, jakby chwilę rozważając coś w myślach. – Znasz się na dzieciach?
– Dzieci? – powtórzyła, zaskoczona nagłą zmianą tematu. – Mówisz o tych niepozornych istotkach, które produkują tony brudnych pieluch i uwielbiają drzeć się po nocach?
– Jak widać, dobrze znasz temat – skwitował.
– Owszem. Opiekowałam się dziećmi mojej starszej siostry, zanim nie podrosły na tyle, by pójść do przedszkola. Praca przy nich była najcięższym zajęciem, jakiego kiedykolwiek się podjęłam, ale przy tym najwdzięczniejszym. Dzieciaki są… – Przerwała w pół słowa. – Czy… czy znasz kogoś, kto potrzebuje niani?
– Owszem. – Uśmiechnął się ledwie zauważalnie. – Znam.