ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

– To chyba już wszystko – wysapał Nat, kładąc na podłodze ostatnią z papierowych toreb.

– A więc przeżyłeś? – zażartowała Purdy. Właśnie kończyła karmić Daisy zupką warzywną.

– O dziwo – odpowiedział z uśmiechem.

Dzisiejsza wyprawa po zakupy była pierwszym samodzielnym wypadem Nata do pobliskiego supermarketu. Mimo że miał pewne wątpliwości, Purdy przekonywała go, że na pewno poradzi sobie doskonale.

– Miałem co prawda chwilę kryzysu przy regałach z nabiałem, jednak sprężyłem się i jakoś udało mi się stamtąd wydostać. Później jeszcze tylko droga do parkingu, odnalezienie samochodu i… oto jestem. – Spojrzał na najedzonego już Williama. – Czy ty masz pojęcie, stary, ile tam było samochodów? Setki, tysiące, może nawet miliony! Całe nasze Mathison zmieściłoby się kilka razy.

Purdy roześmiała się.

– Sto razy bardziej wolę Mathison ze swoim jedynym sklepem niż wszystkie supermarkety Londynu – powiedziała. – O, nie, nie, kochanie! Daisy, stanowczo sprzeciwiam się temu, żebyś rozrzucała ziemniaki po pokoju. Słyszysz?

Nat uniósł z podłogi Williama i posadził go sobie na kolanach.

– Pamiętasz, jak zabrałeś mnie do Mathison? – zapytała zamyślona Purdy.

Pamiętał. Pamiętał doskonale. Nigdy nie zapomni łez na jej rzęsach i desperacji w głosie, kiedy mówiła: „Kocham Rossa Grangera. Jest jedynym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek pragnęłam".

– Oczywiście, że pamiętam.

– Wydaje się, że to było wieki temu – westchnęła. Sama z trudem potrafiła uwierzyć w to, że zaledwie sześć tygodni temu w jej życiu nie istniało nic i nikt prócz Rossa. Była tak pewna swojej miłości do niego, wiecznej, nigdy nieprzemijającej miłości…

Dzisiaj z ledwością mogła przypomnieć sobie jego niebieskie oczy i szeroki uśmiech.

Co innego Nat… Mogłaby z zamkniętymi oczami narysować każdy szczegół jego twarzy, z najmniejszą dokładnością opisać kolor oczu czy ruchy rąk. Znała sposób, w jaki się uśmiechał i wyraz twarzy, kiedy był zadumany. I to, jak przeczesywał dłonią włosy, kiedy coś wprawiło go w zakłopotanie.

– Dużo się zmieniło od tamtego czasu – mruknął. – Zdaje się, że oboje przeszliśmy długą drogę.

Chyba tylko w sensie geograficznym, pomyślała z goryczą o sobie Purdy. Sama czuła, że jest tam, gdzie znajdowała się sześć tygodni temu – beznadziejnie i bez wzajemności zakochana w mężczyźnie, który nigdy nie będzie jej. Tylko drobiazg, teraz był to zupełnie inny mężczyzna.

– Przyznaj się, jeszcze sześć tygodni temu nie uwierzyłabyś, gdyby ktoś powiedział ci, że niedługo znajdziesz się w Londynie, bawiąc dwoje dziesięciomiesięcznych bliźniaków.

– To prawda – poświadczyła w zamyśleniu, sadzając najedzoną Daisy na dywanie.

Nat ściągnął Williama z kolan i usadził go tuż obok siostrzyczki.

Dziewczynka zaprotestowała, najwyraźniej nie mając ochoty dzielić się z bratem leżącymi na podłodze zabawkami. William nie zwrócił na jej krzyki najmniejszej uwagi. Uśmiechał się radośnie.

– Wiesz, Purdy, bardzo się cieszę, że tamtego dnia zapomniałaś sprawdzić poziom benzyny w baku – powiedział cicho Nat. – Nie wiem, jak bym sobie bez ciebie poradził.

– Ja również się cieszę – odpowiedziała, nie patrząc na niego. – Nawet nie wiesz, jak uwielbiam być z tymi maluchami!

I z tobą, dodała w myślach.

Spojrzeli na siedzące na podłodze dzieci. Były tak pochłonięte zabawą, że kompletnie nie zwracały uwagi na to, co działo się wokół.

– Maluchy są po prostu cudowne! – po raz kolejny westchnęła Purdy, zastanawiając się, czy sama kiedyś zostanie mamą.

A Nat ojcem.

Ich wspólne dzieci…

– Jestem pewien, że i one cię pokochały – uśmiechnął się Nat, przypominając sobie, jak nieraz bywał zazdrosny o pieszczoty, jakimi Purdy obsypywała dzieci. – Jesteś urodzoną matką.

– Chciałabym, żeby tak było – odpowiedziała cicho, mając nadzieję, że Nat nie odgadł, co siedziało w jej głowie.

Nastąpiła cisza, podczas której Nat usilnie starał się przepędzić obraz Purdy, która trzyma w ramionach dziecko. Jego dziecko. Nie Rossa.

– Mam nadzieję, że dziewczyna z agencji będzie choć w połowie tak dobra jak ty – powiedział, kiedy w końcu udało mu się zapanować nad własną wyobraźnią.

Purdy zamarła.

– Jaka dziewczyna?

– Nie mówiłem ci? – zdziwił się. – Kilka dni temu zadzwoniłem do agencji w Darwin, żeby dowiedzieć się, czy nie mają kogoś do prowadzenia domu, kiedy przyjedziemy do Mack River.

– Nie, nie mówiłeś mi. – Purdy poczuła, jak lodowata dłoń ściska jej serce.

Mimo że nie miał na to najmniejszej ochoty, zmusił się, by zadzwonić do agencji. Niezależnie przecież od tego, jak Purdy pokochała bliźniaki, nie mogła zostać w Mack River na zawsze. Wiedział o tym od początku. Wiedział również, że niezależnie od tego, jak bardzo go to bolało, zasługiwała na swoje szczęście z Rossem.

– Ach, tak… – szepnęła.

Jak to się stało, że znowu zapomniała, czego tak naprawdę dotyczyła umowa i jak długo miała trwać jej opieka nad dziećmi? Nat jednak nie zapomniał.

Wstała i podeszła do lodówki, by schować zakupy.

– Co ci odpowiedzieli? – zapytała z udawanym spokojem, choć było jej smutno.

– Znaleźli kogoś odpowiedniego, ale dopiero od Bożego Narodzenia. Powiedziałem im, żeby szukali dalej.

Palce Purdy bezwiednie ścisnęły kostkę żółtego sera, którą właśnie chowała. Na myśl o „kimś odpowiednim", kto miałby zająć jej miejsce przy dzieciach, poczuła gęsią skórkę.

Więc ma czas najdalej do Bożego Narodzenia? Tylko tyle, żeby Nat tak przyzwyczaił się do jej obecności w Mack River, by nie myślał już o szukaniu na jej miejsce nikogo, choćby najbardziej odpowiedniego.

– Mogłabym zostać do tego czasu przy dzieciach, jeśli chcesz – powiedziała, starając się, by zabrzmiało to zwyczajnie.

– Sądziłem, że chcesz jak najszybciej wrócić do Cowen Creek. – Zatrzymał na niej wzrok.

– Och, tak… – wyjąkała. – Niestety, nie mam od Grangerów żadnej wiadomości. Sądzę, że nowa kucharka zadomowiła się na dobre. Poza tym… mówiłeś kiedyś, że mogę zostać w Mack River tak długo, aż nie znajdę sobie jakiegoś innego zajęcia. Pomyślałam, że skoro William i Daisy już mnie znają, może mogłabym przez jakiś czas…

Pozostawało mieć tylko nadzieję, że jej ostatnie słowa nie zabrzmiały zbyt desperacko.

– Jesteś tego pewna? – Nat niemal nie wierzył własnemu szczęściu.

– Jestem pewna – odpowiedziała, całą uwagę skupiając na kartonie mleka, które właśnie chowała do lodówki. – O gęsią skórkę przyprawiała mnie myśl, że będę musiała już niedługo rozstać się z bliźniakami.

– Byłoby naprawdę… – Cudownie. Wspaniale. Rewelacyjnie. – Byłoby naprawdę miło z twojej strony. Oczywiście zapłacę ci za opiekę nad dziećmi. A jeśli tylko nadarzy ci się okazja powrotu do Cowen Creek, wystarczy, że powiesz.

Może nie było to dokładnie to, co chciała usłyszeć z jego ust, jednak najważniejsze, że najbliższe trzy miesiące spędzi z nim i z dziećmi.

Tak dużo zmieniło się w ciągu sześciu tygodni, jak mówił Nat. Kto wie, co może wydarzyć się podczas następnych trzech miesięcy?

To chyba wystarczająco dużo czasu, by Nat zdążył zapomnieć na dobre o swej byłej narzeczonej i zrezygnować z usług agencji, pomyślała Purdy. Może nawet przez te trzy miesiące jakimś cudem zdołałby zakochać się właśnie w niej?

Na razie wolała jednak nie szaleć z fantazjowaniem.

Póki co dzielili mieszkanie Cleo, choć już nie łóżko. Purdy pozostała w pokoju gościnnym, Nat przeniósł się na sofę w salonie.

Bliźniaki miały swoją sypialnię, którą do tej pory zajmowali Cleo i Alex.

Jednak wielokrotnie w ciągu nocy zdarzało się, że oboje, Purdy i Nat, spędzali dużo czasu przy łóżeczku dzieci.

Było coś urzekająco intymnego we wspólnym, nocnym wstawaniu, kiedy wydawało się, że cały dom śpi i jedynie oni nadal są na nogach. Tym bardziej że z powodu upałów wkładali na siebie tylko to, co absolutnie konieczne.

Purdy nieraz łapała się na tym, że z zazdrością spogląda na Williama lub Daisy, słodko wtulonych w nagą, muskularną pierś Nata. Wiele by dała, by być na ich miejscu.

Na szczęście płaczące na przemian niemowlaki nie pozostawiały im zbyt wiele czasu na niepotrzebne rozmyślania. Zmęczenie i troska o Williama i Daisy sprawiały, że ich potrzeby musiały odejść na dalszy plan.

Niemal każdego ranka scenariusz wyglądał tak samo.

Purdy, budzona pokrzykiwaniami dzieci, brała je do swego łóżka, by mogły pobawić się jakiś czas razem z nią. Bliźniaki to uwielbiały.

Potem Nat przynosił jej filiżankę świeżo zaparzonej herbaty, z zasady jednak wypijała ją, gdy była już chłodna.

Pieszczoty z dziećmi, śpiewanie piosenek, buziaki i żartobliwe klapsy były tym, co zajmowało ich niemal bez reszty.

Zaraz po śniadaniu całą czwórką wybierali się na spacer. Czasami odwiedzali państwa Ashcroftów, kiedy indziej wybierali się do rodziców Purdy. Kilka razy zdarzyło im się spędzić przedpołudnie w pobliskim parku, gdzie pośród drzew zieleni trawy i błękitu bezchmurnego nieba, udawało im się zapomnieć, że są w samym sercu Londynu.

Telefon zadzwonił dokładnie w chwili, kiedy Purdy i Nat zajęci byli karmieniem bliźniaków.

Spodziewając się, że to matka, Purdy odwróciła się i sięgnęła po słuchawkę, drugą ręką przytrzymując siedzącego na jej kolanach Williama.

Natomiast Nat dzielnie usiłował poradzić sobie zarówno z zupką Daisy, jak i z nią samą. Jedzenie lądowało wszędzie, tylko nie w buzi dziewczynki.

– Trzymajcie się, zaraz wam pomogę – zawołała Purdy. – Tak, słucham?

– Purdy? To ty? – W słuchawce zabrzmiał przyjemny, męski głos. – Mówi Ross.

Purdy na chwilę oniemiała.

– Ross? – wydusiła wreszcie.

Nat uniósł głowę.

– Tak, to ja. Zadzwoniłem pod numer, który mi podałaś, a twoi rodzice skierowali mnie tutaj. Jak sobie radzisz ze wszystkim?

– Świetnie – odpowiedziała Purdy, nadal nie mogąc zebrać myśli. – Świetnie.

– Mam nadzieję, że Nat i bliźniaki nie zamęczają cię za bardzo.

– Nie… jest w porządku.

Purdy spojrzała na Nata. Pochłonięty sprzątaniem po karmieniu Daisy zdawał się zupełnie nie interesować rozmową, jaką prowadziła.

– To dobrze. Słuchaj, Purdy, dzwonię, żeby zapytać, kiedy wracasz.

– W najbliższy czwartek – odpowiedziała niepewnie. – Tak przypuszczam. Dlaczego pytasz? Czy jest jakiś problem?

William, zniecierpliwiony nagłą przerwą w dostarczaniu pokarmu, władował sobie do buzi pustą łyżeczkę. Purdy automatycznie napełniła ją zupką, ze wszystkich sił starając się skoncentrować na rozmowie.

– Nie, nic. Może tylko tyle, że całe Cowen Creek od kilku dni chodzi głodne. – Zaśmiał się. – Dziewczyna, która przyszła na twoje miejsce, nagłe zrezygnowała Purdy, byłaś najlepszą kucharką, jaką kiedykolwiek mieliśmy, słowo!

Nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa, tym bardziej że nieodgadniony wzrok Nata, który pochwyciła na sobie, sugerował, że dokładnie wie, o czym jest mowa.

– Tylko nie mów, że odmawiasz! Purdy, nawet nie wiesz, jak tu wszyscy za tobą tęsknimy. Szczególnie ja!

– Wszystko się trochę skomplikowało… – Odkładając Williama na podłogę, wstała z miejsca. – Obiecałam, że pomogę Natowi przy dzieciach i zamierzam dotrzymać słowa. Nie mogę przecież zostawić go nagle z dwójką niemowlaków.

– Och, nie będzie sam! – zaprzeczył Ross. Po jego głosie słychać było, jak bardzo cieszy go to, co ma do powiedzenia. – To następny powód, dla którego dzwonię. Jeśli pozwolisz, chciałbym zamienić z Natem kilka słów. Na pewno ucieszy się, że ktoś tak bliski jego sercu bardzo chce się z nim widzieć. I to jak najprędzej! – Nie zdając sobie sprawy, jak bardzo rani serce Purdy, dokończył: – Kathryn pytała mnie, czy mam jakieś wiadomości o Nacie. Nie może doczekać się jego przyjazdu. Nie dziwię się. Jestem pewien, że w całym Perth nie znalazłaby kogoś takiego jak Nat!

Purdy poczuła, że robi jej się słabo.

Dlaczego, do diabła, zakochała się w Nacie?! Przecież wiedziała o Kathryn. Dlaczego nie zwalczyła tego uczucia?

Ross miał rację. Nie tylko w Perth, ale na całym świecie nie znalazłby się ktoś taki jak Nat. Jego była narzeczona wreszcie to zrozumiała.

– Tak, masz rację. – Z trudem wydobyła z siebie głos.

– Więc co ty na to, Purdy? Zdaje się, że twoja pomoc nie będzie już Natowi potrzebna.

– Nie – potwierdziła drewnianym głosem. – Nie będę mu już potrzebna…

– Ale my wszyscy bardzo cię potrzebujemy – Ross nie dawał za wygraną. – Mówiłaś przecież, że chcesz wrócić, kiedy tylko będzie to możliwe.

Nie mogła zaprzeczyć. Dawno, dawno temu powrót do Cowen Creek byłby wszystkim, o czym marzyła, i telefon Rossa uczyniłby ją najszczęśliwszą kobietą na świecie. To było jednak dawno, dawno temu…

– Rzeczywiście, tak mówiłam.

Nie miała wyboru. Nawet jeśli Nat poprosiłby ją, by dla dobra dzieci została w Mack River chociaż przez jakiś czas, nie mogłaby przecież spokojnie przypatrywać się, jak on i Kathryn budują sobie szczęśliwe, rodzinne gniazdko. To byłoby ponad jej siły.

To, co proponował Ross, dawało szansę, by z całej tej pogmatwanej sytuacji wyszła z twarzą. Nie było to dużo, lecz na nic innego nie mogła liczyć.

Przywołując na twarz wymuszony uśmiech, powiedziała cicho:

– Jeśli sprawa przedstawia się tak, jak mówisz, z przyjemnością wrócę do Cowen Creek.

– Świetnie! – Ross naprawdę bardzo się ucieszył. – Rodzice wprost nie mogą się ciebie doczekać. A co do mnie, to naprawdę się za tobą stęskniłem…

– Mnie też was brakowało. – Cóż innego miała w tej sytuacji powiedzieć?

– A, i zanim zapomnę, mam dla Nata jeszcze jedną wiadomość. Od mojego ojca. Czy mogłabyś mu przekazać, że…

– Możesz to uczynić osobiście – przerwała mu. – Nat stoi tuż obok.

Przyoblekając na twarz promienny, szczęśliwy uśmiech, podała mu słuchawkę.

– Zabiorę dzieci do salonu, a ty porozmawiaj spokojnie z Rossem. Ma dla ciebie kilka ważnych informacji.

Загрузка...