Rebecca Winters
Tato pod choinkę

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Jilly, gdzie jest mój tatuś?

Dobre pytanie. Jill Barton sama chciałaby to wiedzieć.

– Nie wiem, ale na pewno go znajdziemy – zapewniła pięciolatka, siedzącego obok pilota.

Nigdy nie widziała ojca Kipa i nigdy wcześniej nie była w Kaslit Bay. Tymczasem samolot powoli zbliżał się do opustoszałego molo. Majaczące w oddali budynki skupione u wybrzeża zdawały się być zupełnie wyludnione. Wokół nie było żadnych śladów ludzkiej działalności. Wyglądało na to, że cała okolica pogrążona jest we śnie zimowym, a warstwa śniegu pokrywająca ziemię i suche gałęzie drzew jeszcze potęgowała to wrażenie.

Tę senną atmosferę zakłóciło po chwili pojawienie się ciężarówki, która jechała wzdłuż drogi, prowadzącej z lasu w stronę osiedla. Kiedy samolot prawie dotykał ziemi, Jill zdołała dojrzeć mężczyznę w czerwonej kurtce i czapeczce baseballowej, który machał rękami w ich kierunku. Był to prawdopodobnie właściciel sklepu, o którym opowiadała Marianne, matka Kipa. Po chwili z ciężarówki wyszedł drugi mężczyzna. Jill poczuła, jak serce bije jej szybciej. Miała nadzieję, że to właśnie jest ojciec chłopca.

Z ulgą odpięła swój pas, po czym pomogła Kipowi wyswobodzić się z fotela. Zasunęła mu kurtkę, naciągnęła na głowę kaptur i lekko pchnęła go w kierunku wyjścia.

– Dzień dobry – przywitał ich mężczyzna w baseballowej czapce, pomagając im wyjść z samolotu. – Nazywam się R.J. Ross, jestem właścicielem tutejszego sklepu. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie chciałbym wydać się pani niegościnny, ale nie rozumiem, po co pani tu przyjechała. Prawie wszyscy stąd wyjechali i wrócą dopiero wiosną.

Jill, przyzwyczajona do mrozów panujących na Alasce o tej porze roku, odczuła jednak gwałtowny spadek temperatury. Nasunęła kaptur, który zakrył jej krótkie jasne włosy, i szczelniej owinęła szalik wokół szyi Kipa.

– Przywiozłam chłopca. Ma spędzić z ojcem święta – wyjaśniła, spoglądając przez ramię RJ. Drugi mężczyzna, wyglądający na trzydzieści kilka lat, zbliżał się do nich szybkim krokiem.

Jill przyjrzała mu się uważnie. Ciemny blondyn. Około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Jego kurtka opinała szeroki tors i umięśnione ramiona. Niewątpliwie był bardzo silny. Uwagę Jill przykuły jednak jego oczy – duże, błękitne. Wydawało się, że odbija się w nich tafla wody.

Kiedyś Jill opowiadała swojej klasie historię Paula Bunyana, jednego z bohaterów ludowych. Ta opowieść niezwykle podziałała na wyobraźnię dzieci, a Kip był najbardziej nią przejęty. Stwierdził wówczas, że jego ojciec – również drwal – wygląda zupełnie tak jak Paul Bunyan. Rzeczywiście, pomyślała teraz Jill. Jedyna różnica miedzy nimi polegała na tym, że ojciec Kipa nie miał czarnych włosów.

On tymczasem omiótł wzrokiem jej twarz i sylwetkę ukrytą pod ciepłą kurtką, sprawiając, że doznała dziwnego uczucia zakłopotania. Wtedy spojrzał na chłopca, po czym skinął głową w kierunku R.J. i podszedł do pilota.

Jill zdziwiła się. Nie było czułego powitania. Chłopiec nie wybiegł ojcu naprzeciw, a ten nie wziął syna w ramiona, tak jak się spodziewała. Obydwaj zachowali się, jak gdyby byli obcymi sobie ludźmi.

Nie wiedziała, co o tym myśleć. Czy chłopiec nie widział ojca aż tak długo, aby zapomnieć, jakiego koloru są jego włosy? Zane Doyle również powinien rozpoznać syna, nawet jeśli ten na głowie miał czapkę, a jego twarz była osłonięta szalikiem.

Drżąc z zimna, objęła chłopca i delikatnie obróciła go w swoim kierunku.

– Musisz mi coś powiedzieć, kochanie. To bardzo ważne – zaczęła. – Czy ty w ogóle znasz tatusia? Spotkałeś się z nim wcześniej?

Kip nie musiał nic mówić. Spojrzał na nią ze smutkiem i pokręcił głową, po czym odwrócił się wolno i odszedł na bok.

A więc Kip nie zna swojego ojca, pomyślała z przerażeniem. Po chwili zastanowiło ją jednak coś jeszcze – czy to możliwe, aby Zane Doyle nie wiedział o istnieniu swojego syna? Cóż, po Marianne Mongrief, matce Kipa, można było spodziewać się wszystkiego.

Jill poczuła się tak, jakby ktoś ścisnął jej serce imadłem. Pomyślała, że należałoby jak najszybciej zabrać stąd chłopca. Niestety, było już na to za późno. Przystojny Zane Doyle szedł właśnie w ich stronę.

– Ja rozumiem, że szuka pani ojca tego chłopca – odezwał się nieco zakłopotanym tonem – ale to jakaś pomyłka. Ja i moja żona byliśmy bardzo szczęśliwym małżeństwem. Niestety, dziesięć lat temu zginęła w katastrofie lotniczej. Dzieci nie mieliśmy. Przykro mi, że przebyła pani taki szmat drogi na darmo.

Uwierzyła mu. Podświadomie czuła, że ten mężczyzna mówi prawdę. Ale wiedziała też coś jeszcze – odnalazła właściwego człowieka, choć ten był przekonany, że jest inaczej. Podobieństwo chłopca do Zane'a było uderzające, zbyt wielkie, by mogła być mowa o nieporozumieniu.

Kilka lat temu Marianne poznała zabójczo przystojnego faceta. Prawdopodobnie wtedy, kiedy ten próbował dojść do siebie po stracie żony. W jednej chwili wszystko, czego Marianne nie powiedziała, sprawy, których nie wyjaśniła do końca, stały się dla Jill oczywiste.

Zadrżała, czując, że coraz bardziej daje jej się we znaki wysoka gorączka. Próbowała wziąć się w garść, lecz wówczas zrobiło jej się ciemno przed oczami. Zachwiała się i pewnie byłaby upadła, gdy przed upadkiem uchroniły ją silne ręce Zane'a.

– Jest pani bardzo blada. Co się dzieje? – zapytał ze szczerą troską.

– Nic – skłamała. – Po prostu strasznie boję się o Kipa – szepnęła, odważnie patrząc mu w oczy. – Tak bardzo cieszył się na spotkanie z ojcem. Będę musiała mu powiedzieć, że to pomyłka. Prawdopodobnie skierowano nas na niewłaściwą wyspę. – Nerwowo zwilżyła językiem wargi. – Ich nazwy brzmią prawie identycznie…

– Jest pani krewną chłopca? – spytał.

– Nie – odparła. Nagle zapragnęła znaleźć się gdzie indziej, jak najdalej od tego miejsca. – Jestem jego wychowawczynią, w przedszkolu. Nazywam się Jill Barton.

Jego ręce spoczęły na jej ramionach. Przez gruby materiał kurtki czuła bijące od nich ciepło.

– Dlaczego więc to pani go tu przywiozła? Gdzie jest jego matka?

Jill spuściła głowę.

– W tej sytuacji to naprawdę nie ma znaczenia.

– Jilly, zimno mi! – poskarżył się płaczliwie Kip. – Kiedy przyjdzie tatuś?

– Poczekaj chwilę! – krzyknęła, odwracając się w jego kierunku, po czym powiedziała cicho: – Muszę już iść. Pilot czeka.

– Nie polecicie teraz – odparł Zane tonem nie znoszącym sprzeciwu; – Wiatr staje się coraz bardziej gwałtowny. Nie możecie ryzykować. Tym bardziej nie radziłbym zabierać w taką podróż małego.

– Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństw, obawiam się jednak, że nie ma innego wyjścia. Przecież nie mamy nawet gdzie przenocować.

– Możecie zostać u mnie, dopóki pogoda się nie poprawi – zaproponował. – Polecicie następnym samolotem.

Jill stanowczo potrząsnęła głową. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby zostać skazana ni towarzystwo Zane'a, który nie miał pojęcia o tym, że jest ojcem Kipa.

– Damy sobie radę – powiedziała, starając się nie zwracać uwagi na złowrogie, zaśnieżone kry sunące po wodach zatoki.

– To samo powiedziała moja żona, zanim zniknęła we wnętrzu samolotu – rzekł ze smutkiem.

Popatrzyła na jego sztywną od mrozu, zaciętą twarz i zrozumiała, że do tej pory nie pogodził się z tamtą śmiercią.

– Jeśli mieszka pani w Ketchikan, to powinna pani wiedzieć, że na Alasce każdy dom jest otwarty dla podróżnych, szczególnie podczas burzy śnieżnej. Czy pani, nauczycielka, zaryzykuje życie cudzego dziecka tylko dlatego, że boi się pani skorzystać z zaproszenia nieznajomego?

Do oczu Jill napłynęły nie chciane łzy.

– Nigdy nie naraziłabym Kipa na niebezpieczeństwo – odparła, z zażenowaniem wycierając policzki grubą rękawiczką.

– W takim razie o co chodzi? – zapytał łagodnie.

O co chodzi? O Marianne Mongrief, panie Doyle, odpowiedziała mu w myślach. Jest pan biologicznym ojcem Kipa, ale to ona będzie musiała panu o tym powiedzieć, nie ja.

– Hej! Idzie już pani? – Głos pilota wyrwał ją z zadumy. – Musimy się pospieszyć!

Ostrożnie wyswobodziła się z ramion Zane'a i podeszła do Kipa.

– Twojego taty tu nie ma, ale nie będziemy dziś wracać, bo zanosi się na burzę śnieżną. Pan Doyle był tak miły, że zgodził się, abyśmy przenocowali u niego i poczekali, dopóki pogoda się nie poprawi. Chcesz tu jeszcze zostać?

– Jak ty chcesz – powiedział cicho chłopiec.

Uczucie zawodu zawładnęło nim całkowicie, pozbawiając go radosnego podekscytowania, które towarzyszyło oczekiwaniu na ojca. Jill miałaby teraz ochotę udusić Marianne za to, że całą ich trójkę postawiła w tej niezręcznej sytuacji.

– Chyba najlepiej będzie, jeśli przeczekamy tu burzę – zwróciła się do pilota.

– Słuszna decyzja – odparł, uśmiechając się do Kipa.

R. J. otworzył drzwi swojego samochodu.

– Jeśli będzie pani czegoś potrzebowała, proszę przyjść do sklepu. Trzymajcie się! – zawołał, pomachał im ręką i odjechał.

Zane natychmiast przejął dowodzenie.

– Kip, zanieś ten karton do samochodu, dobrze? – zwrócił się do chłopca. – Na pewno sobie poradzisz. Im prędzej stąd wyjedziemy, tym szybciej znajdziemy się w ciepłym domu.

– Mogę unieść nawet więcej! – Kip postanowił zmierzyć się z wyzwaniem i ochoczo ruszył w stronę auta.

Jill była zdumiona reakcją chłopca, który zwykle stronił od dorosłych. Sięgnęła po swoją walizkę i ruszyła za Doylem i jego synem. Patrząc na malca, odkryła, że porusza się w dokładnie taki sam sposób, jak Zane.

Nagle znowu przepełniło ją uczucie złości w stosunku do Marianne. Nie zważając na uczucia innych, a szczególnie własnego dziecka, wmieszała Jill w delikatną i nazbyt osobistą sprawę, którą sama powinna była się zająć.

Po chwili ładowali już bagaże do samochodu. Ku swojemu przerażeniu Jill spostrzegła, że para przenikliwych niebieskich oczu wciąż przygląda jej się badawczo.

– Spokojnie, pani Barton – odezwał się Zane. – Niech się pani nie denerwuje. Nie jest pani na takim strasznym odludziu.

Odetchnęła z ulgą, że nie wyczytał z jej twarzy prawdziwego powodu zmartwienia.

– Nie denerwuję się. Bywałam w gorszych miejscach niż całkowite pustkowie – odparła.

Uśmiechnął się nieoczekiwanie, a potem otworzył drzwi masywnej półciężarówki.

– Kip, siadaj koło mnie. – Kiwnął ręką na chłopca. – Będziesz więcej widział.

– A co będzie widać? – Kip skwapliwie skorzystał z zaproszenia.

Wdrapał się do środka i przysunął do Zane'a, chcąc zrobić miejsce dla Jill.

– No, renifery, jastrzębie…

– Jilly mówi, że jest ich coraz mniej.

– Ma rację. Te ptaki muszą być chronione. Dlatego moja firma znajduje się wiele kilometrów od ich gniazd.

Jill spodobało się to, co powiedział.

– Ma pan swoją firmę? – spytał tymczasem Kip.

– Mhm – odparł Zane, uruchamiając silnik.

– A jak się nazywa?

Jill patrzyła na chłopca z niedowierzaniem. Zadziwiające, jak swobodnie zachowywał się w towarzystwie tego nie znanego mu wcześniej mężczyzny.

Był ożywiony i wyglądało na to, że zamierza zasypać Zane'a mnóstwem kolejnych pytań.

– Nazywa się Bellingham-Waks Pulp and Lumber – Zane nie uchylał się od odpowiedzi. – Podoba ci się?

– Jilly, słyszałaś o takiej firmie?

Owszem, dyszała. Prawdę mówiąc, nie zdziwiło jej, iż Zane Doyle przeobraził się nagle z drwala we właściciela świetnie prosperującego koncernu zajmującego się przemysłem drzewnym. Nie wyglądał na prostego robotnika leśnego.

Ich spojrzenia znowu się skrzyżowały.

– A więc? Słyszała pani? – zapytał Zane. – Słuchamy z zapartym tchem.

– Dlaczego tak panu zależy na odpowiedzi?

– Mi nie – odpowiedział – ale chłopcu. Widzę, że jest pani dla niego prawdziwą wyrocznią.

– Co to jest wrocznia, Jilly?

Wybuch tubalnego śmiechu Zane'a sprawił, że Jill również nie zdołała utrzymać powagi. Przyciągnęła chłopca do siebie i usadziła na kolanach.

– To znaczy, że twoja nauczycielka jest nieomylna – odpowiedział za nią Zane, a w jego głosie zabraniała lekka ironia.

– A co to znaczy nieomylna, Jilly?

Jill czuła, te płoną jej policzki.

– Pan Doyle lubi mi dokuczać – uśmiechnęła się. – Chciał powiedzieć, że jeśli jestem twoją nauczycielką, to muszę znać odpowiedzi na wszystkie twoje pytania.

– Przecież znasz! – obruszył się chłopiec. – Robbie mówi, że jesteś mądrzejsza niż jego tata.

– To był komplement ogromnej wagi – bezlitośnie kpił Zane. – Ciekaw jestem, co na to pan Barton?

Kip zareagował natychmiast:

– Jilly nie ma męża! Ale mamusia mówi, że mnóstwo różnych panów chce się z nią ożenić, tylko że ona czeka na księcia z bajki.

– Kip… – jęknęła Jill.

– Obawiam się, że na Alasce nie ma zbyt dużo… panów – roześmiał się Doyłe.

– A pan ma żonę? – z ust dziecka padło następne niedyskretne pytanie.

– Miałem, kiedyś.

– I co się stało?

– Moja żona umarła.

– Szkoda. A gdzie są pana dzieci?

– Nie mam dzieci.

– To okropne. Każdy powinien mieć dzieci. Dobrze, że mój tatuś ma mnie. Zna go pan?

– Odpowiem ci, jeśli powiesz mi jak się nazywasz.

– Mongrief, proszę pana.

Загрузка...