Zatrzymaliśmy się przed drzwiami pokoju, który, według opisu Edwarda, służył jego przyszywanemu ojcu za gabinet.
– Wejdźcie, proszę – zachęcił nas glos Carlisle'a.
Sufit był tu bardzo wysoko, a okna wychodziły na zachód. Podobnie jak w hallu, ściany pokrywała boazeria, tym razem z ciemniejszego drewna, można było ją jednak podziwiać jedynie w kilku miejscach, ponieważ większość przestrzeni zajmowały sięgające sufitu regały. Jeszcze nigdy, poza biblioteką, nie widziałam tylu książek.
Doktor siedział w obitym skórą fotelu za wielkim mahoniowym biurkiem. Umieszczał właśnie zakładkę pomiędzy stronicami opasłego tomu. Tak właśnie wyobrażałam sobie zawsze gabinet dziekana jakiegoś słynnego college'u, tyle że Carlisle wyglądał stanowczo zbyt młodo jak na profesora.
– Czym mogę wam służyć? – spytał uprzejmym tonem, pod nosząc się z miejsca.
– Chciałem przybliżyć Belli naszą historię – wyjaśnił Edward – Tak właściwie to twoją historię, nie naszą.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy – wtrąciłam.
– Nie, skąd. Od czego chcielibyście zacząć?
– Od tego, skąd się wzięła twoja filozofia życiowa – oświadczył Edward. Położył mi rękę na ramieniu, po czym odwrócił delikatnie tak, abym stała przodem do drzwi. Za każdym razem, gdy mnie dotykał, choćby nie wiem jak swobodnie, serce zaczynało walić mi jak dzwon. Teraz słyszał to nie tylko on, ale i Carlisle, i było mi z tego powodu jeszcze bardziej wstyd niż zwykle.
Ściana, na którą teraz patrzyłam, była inna niż pozostałe. Zamiast półek z książkami pokrywały ją ramy i ramki: różnorakie szkice, obrazy, zdjęcia i ryciny wszystkich możliwych formatów, niektóre wielobarwne, inne czarno – białe. Przez chwilę błądziłam po nich wzrokiem, próbując się domyślić, jaki jest temat przewodni tej kolekcji, ale na próżno.
Edward podprowadził mnie pod wiszący po lewej stronie obrazek olejny w skromnej, kwadratowej, drewnianej ramie. Namalowany różnymi odcieniami sepii, nie wyróżniał się zbytnio – sporo tu było większych prac o żywszych kolorach. Obrazek ów przedstawiał panoramę jakiegoś miasta sprzed kilku wieków – nad gęstwiną stromych dachów górowało kilka kościelnych wież. Pierwszy plan wypełniała szeroka rzeka z jednym jedynym mostem pokrytym czymś w rodzaju miniaturowych katedr.
– Londyn w połowie siedemnastego wieku – wyjaśnił Ed.
– Londyn z czasów mojej młodości – dodał doktor. Okazało się, że stoi za nami. Drgnęłam – nie zauważyłam, kiedy podszedł.
– Chcesz sam jej wszystko opowiedzieć? – Odwróciłam się, żeby zobaczyć reakcję Carlisle'a. Nasze oczy spotkały się, a on sam się uśmiechnął.
– Z chęcią bym się wami zajął, ale zrobiło się już późno, muszę się zbierać. Rano dzwonili ze szpitala – doktor Snow się rozchorował. Poza tym – dodał, spoglądając na Edwarda – znasz te historie równie dobrze jak ja.
Brzmiało to wszystko bardzo groteskowo. Oto przeciętny, zapracowany lekarz z małego miasteczka tłumaczy się, czemu nie może opowiedzieć mi o swoim życiu w siedemnastowiecznym Londynie.
Czułam się też dziwnie, ponieważ zdawałam sobie sprawę, że wypowiada swoje myśli na głos tylko ze względu na mnie.
Obdarowawszy mnie kolejnym ciepłym uśmiechem, Carlisle pospieszył do szpitala.
Po jego wyjściu przez dłuższy czas wpatrywałam się w panoramę jego rodzinnego miasta.
– To co się stało, kiedy uświadomił sobie swoją przemianę? – spytałam w końcu obserwującego mnie Edwarda.
Przeniósł wzrok na inny z wiszących na ścianie obrazów. Było to jedno z większych płócien, krajobraz o stonowanych jesiennych barwach. Przedstawiał pustą, zacienioną polanę. Za lasem, na horyzoncie, majaczył samotny skalisty szczyt.
– Carlisle wiedział, czym się stał – powiedział Edward cicho – i nie miał zamiaru się z tym pogodzić. Chciał ze sobą skończyć, ale nie było to takie proste.
– Co takiego robił? – wymknęło mi się.
– Rzucał się z wielkich wysokości, próbował się utopić – wymienił Edward beznamiętnym tonem – ale był za silny, a od przemiany upłynęło za mało czasu. To niesamowite, że miał dość samokontroli, by nie zacząć polować. Na samym początku pragnienie przesłania wszystko. Czuł do siebie jednak tak wielkie obrzydzenie, że wolał umrzeć z głodu, niż zniżyć się do mordu. To ten wstręt właśnie pomagał mu się powstrzymać.
– Czy możecie zagłodzić się na śmierć? – spytałam słabym w głosem.
– Nie. Istnieje bardzo niewiele sposobów, w jaki można nas zabić.
Chciałam o nie zapytać, ale szybko podjął przerwaną opowieść.
– Robił się coraz bardziej głodny, a w rezultacie coraz słabszy. Zdawał sobie sprawę, że maleje też siła jego woli, dlatego trzymał się jak najdalej od siedzib ludzkich. Długie miesiące wędrował nocami w poszukiwaniu takich bezpiecznych miejsc, nadal niepogodzony ze swoją nową naturą.
Pewnego razu jego kryjówkę mijało stado jeleni. Byt już oszalały z głodu, nie wytrzymał, zaatakował. Gdy się nasycił i wróciły mu siły, zorientował się, że oto odkrył sposób na to, jak żyć, nie mordując ludzi. Zwierzęta nie budziły w nim wyrzutów sumienia – przecież w poprzednim życiu też nie stronił od dziczyzny. Tak narodziła się jego nowa filozofia życiowa, którą dopracowywał przez kolejne miesiące. Nie musiał być potworem. Pogodził się ze swoim przeznaczeniem.
– Wiedząc, że ma przed sobą nieskończenie wiele lat życia, zaczął lepiej wykorzystywać dany mu czas. Zawsze był bystry, skory do nauki. Po nocach czytał, za dnia planował, co dalej. Przepłynął kanał La Manche i we Francji…
– Przepłynął kanał La Manche?
– Nie on jeden tego dokonał, Bello – Edward przypomniał mi cierpliwie.
– No tak. Po prostu w tym kontekście zabrzmiało tak jakoś nieprawdopodobnie. Mów dalej.
– Jesteśmy dobrymi pływakami, bo…
– We wszystkim jesteście dobrzy. Rzucił mi rozbawione spojrzenie.
– Już dobrze, dobrze. Więcej nie będę przerywać, obiecuję.
Prychnął i dokończył:
– Bo tak właściwie nie musimy oddychać.
– Nie…
– Obiecałaś! – Śmiejąc się, przyłożył mi palec do ust. – Chcesz w końcu usłyszeć tę historię, czy nie?
– Nie możesz wyskakiwać co chwilę z czymś takim i spodziewać się, że będę siedzieć jak mysz pod miotłą – wymamrotałam zza przyłożonego palca.
Widząc, że ta metoda nie działa, przeniósł dłoń na moją szyję. Serce mi przyspieszyło, ale pieszczota nie zadziałała na tyle, żebym zapomniała o tym, co mnie nurtowało.
– Nie musicie oddychać? – żądałam wyjaśnień.
– Nie jest to niezbędne. To po prosu kwestia przyzwyczajenia. – Edward wzruszył ramionami.
– I jak długo tak możecie?
– Chyba bez końca. Nie wiem, nie próbowałem. Czuję się trochę nieswojo z nieczynnym węchem.
– Trochę nieswojo? – powtórzyłam oszołomiona.
Musiałam zrobić przy tym jakąś szczególną minę, bo Edward spoważniał nagle i opuścił rękę. Stał tak nieruchomo przez dłuższy czas, wpatrując się we mnie ze smutkiem.
– O co chodzi? – szepnęłam, dotykając jego skamieniałej twarzy. Mój gest sprawił, że rozchmurzył się nieco.
– Wciąż czekam, kiedy to nastąpi – westchnął.
– Co takiego?
– Jestem przekonany, że w pewnym momencie powiem coś takiego lub będziesz świadkiem czegoś, co zupełnie wytrąci cię z równowagi i uciekniesz z krzykiem. – Uśmiechnął się smutno. – Niee będę cię wtedy zatrzymywał. Po prawdzie chciałbym, żeby do tego doszło, bo zależy mi na twoim bezpieczeństwie. Zależy, ale pragnę również być z tobą. Tych dwóch rzeczy nigdy nie da się pogodzić…
– Nie mam zamiaru uciekać.
– Zobaczymy.
Zmarszczyłam czoło.
– No, dalej, opowiadaj. Carlisle popłynął do Francji i…
Edward nie zaczął mówić od razu – wpierw zerknął na kolejny z obrazów. Miał on nie tylko najbardziej ozdobną ramę ze wszystkich, ale wyróżniał się także najżywszą kolorystyką i rozmiarami był bowiem dwukrotnie szerszy od drzwi, koło których wisiał. Roiło się na nim od jaskrawych postaci w rozwianych szatach, krzątających się w kolumnadach bądź wyglądających z marmurowych balkonów. Część postaci unosiła się w powietrzu, wśród chmur. Nie umiała powiedzieć, czy to scena mitologiczna, czy biblijna.
– Carlisle popłynął do Francji, a później przemierzył całą Europę, odwiedzając uniwersytety. Nocami zgłębiał muzykologie przyrodoznawstwo, medycynę – i to właśnie ona okazała się jego powołaniem. Ratowanie ludzkiego życia stało się dla niego formą pokuty za bycie potworem. – Po minie Edwarda widać było, jak wielkim podziwem darzył Carlisle'a. – Nie jestem w stanie opisać, ile wysiłku włożył w to, by osiągnąć swój cel. Przez dwa stulecia w mękach pracował nad samokontrolą. Teraz jest zupełnie obojętny na zapach ludzkiej krwi i może wykonywać pracę, którą kocha, nie cierpiąc katuszy. Tam, w szpitalu, odnalazł wreszcie spokój…
– Przez dłuższą chwilę Edward spoglądał w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, aż nagle ocknął się i postukał palcem ramę największego z obrazów.
– Kiedy studiował we Włoszech, natrafił tam na pobratymców, różnili się oni jednak znacznie od włóczęgów z londyńskich kanałów. Byli wszechstronnie wykształceni i mieli doskonałe maniery.
Wskazał na cztery postacie na najwyższym z balkonów, które w odróżnieniu od całej reszty zdawały się stać nieruchomo, lustrując ze spokojem panujący w dole chaos. Przyjrzawszy się im uważniej, zdałam sobie ze zdumieniem sprawę, że jedna z nich jeszcze nie tak dawno przebywała z nami w tym samym pokoju.
– To Solimena *. Nowi znajomi Carlisle'a często byli dlań inspiracją. Nieraz przedstawiał ich jako bogów. – Edward prychnął.
– Aro, Marek i Kajusz, nocni mecenasi sztuki.
– Ciekawe, co się z nimi później stało – zastanowiłam się na głos niemal dotykając palcem płótna. Dwóch z mężczyzn miało kruczoczarne włosy, trzeci bielusieńkie.
– Nadal tam są. – Edward wzruszył ramionami. – - Nikt nie wie, ile to już tysiącleci. Carlisle towarzyszył im zaledwie przez kilkadziesiąt lat, podziwiał ich obycie, ich wyrafinowanie. Niestety uporczywie usiłowali go wyleczyć z awersji do, jak to określali „przyrodzonego źródła strawy”. Oni starali się przekonać jego on ich – bez skutku. W końcu Carlisle postanowił sprawdzić, jak żyje się w Nowym Świecie. Był bardzo samotny. Marzył, że znajdzie tam kogoś, kto będzie podzielał jego poglądy.
Przez dłuższy czas nie napotkał nikogo z naszych, ale ponieważ ludzie stopniowo przestawali wierzyć w istnienie jemu podobnych istot, odkrył, że łatwiej mu się z nimi integrować – po prostu niczego nic podejrzewali. Zaczął praktykować jako lekarz. Mimo wszystko, nie mógł jednak ryzykować bliższej znajomości z człowiekiem, nadal więc doskwierał mu brak towarzystwa.
Kiedy wybuchła epidemia hiszpanki, pracował na nocną zmianę w szpitalu w Chicago. Przez wiele lat dojrzewał w nim pewien pomysł – teraz był wreszcie gotowy wcielić go w życie. Skoro nie udało mu się znaleźć kompana, trudno, sam go dla siebie stworzy. Długo się wahał. Nie miał pewności, jak taki zabieg przeprowadzić, a i nie dopuszczał do siebie myśli, że miałby komuś odebrać dawne życie, tak jak odebrano jemu. I wtedy trafił na mnie. Nie było dla mnie nadziei, leżałem już na oddziale dla umierających. Carlisle opiekował się wcześniej moimi rodzicami, wiedział więc, że zostałem sam na świecie. Postanowił spróbować…
Te ostatnie słowa Edward wypowiedział niemal szeptem, po czym wpatrzony w las za oknem zamyślił się głęboko. Byłam ciekawa, jakież to obrazy stają mu teraz przed oczami – z własnej przeszłości, czy też te znane z opowieści przyszywanego ojca. Nie musiałam mu przerywać. Kiedy w końcu na mnie spojrzał, na jego twarzy malował się delikatny, anielski uśmiech.
– I tak oto wróciliśmy do punktu wyjścia – podsumował.
– I już nigdy się nie rozstawaliście?
– Prawie nigdy. – Objął mnie w talii i poprowadził do drzwi. Na progu zerknęłam po raz ostatni na ścianę pełną obrazów zastanawiając się, czy kiedykolwiek poznam pozostałe historie.
Edward nie powiedział nic więcej, więc w hallu spytałam – Prawie nigdy?
Westchnął. Najwyraźniej nie był skory zdradzić mi więcej szczegółów.
– Cóż, jak każdy młody człowiek nieco się buntowałem. Nie byłem przekonany do abstynencji, byłem zły na Carlislea, że mnie ogranicza. Jakieś dziesięć lat po moich narodzinach, przemianie czy jak by to nazwać, spędziłem trochę czasu, wędrując samotnie.
– Naprawdę? – Zaintrygował mnie tym raczej, niż przestraszył, a poniekąd powinnam była się przestraszyć.
Edward wyczul w moim glosie zainteresowanie.
– To cię nie przeraża?
– Nie.
– Dlaczego?
– Czy ja wiem… Wydaje mi się, że była to całkiem sensowna decyzja.
Zaśmiał się krótko i głośno.
Weszliśmy już po schodach na drugie piętro. Hall tutaj też był wyłożony drewnem.
– Z początkiem nowego życia – podjął opowieść Edward – zyskałem dar czytania w myślach zarówno swoich pobratymców, jak i ludzi. To dlatego dopiero po dziesięciu latach przeciwstawiłem się Carlisle'owi – od podszewki znalem jego szlachetne pobudki, rozumiałem doskonale, co nim kieruje.
Starczyło kilka lat, żebym przekonał się do jego sposobu postępowania i wrócił. Doszedłem do wniosku, że uniknę w ten sposób… ech… depresji… depresji, która bierze się z wyrzutów sumienia. Z początku nic miałem takich problemów. Znając ludzkie myśli umiałem wybierać na swoje ofiary wyłącznie zwyrodnialców. Skoro mogłem w ciemnym zaułku zajść drogę niedoszłemu mordercy, który śledził właśnie jakąś dziewczynę, skoro ratowałem jej życie, nie byłem chyba taki zły.
Wzdrygnęłam się, wyobrażając sobie z detalami podobną scenę – jakże niedawno sama znalazłam się w podobnej sytuacji. Zaułek, noc, wystraszona dziewczyna i złowrogi cień podążającego za nią krok w krok mężczyzny. I Edward. Edward na polowaniu, straszny, – zarazem porażający urodą niczym młody bóg. W takiej chwili nic nie mogło go powstrzymać. Ale czy dziewczyna była mu po wszystkim wdzięczna, czy może jeszcze bardziej przerażona?
– Z biegiem lat zacząłem się jednak coraz bardziej postrzegać jako potwora. Nic mogłem sobie wybaczyć, że odebrałem życie aż tylu ludziom, niezależnie od tego, jak bardzo na to zasługiwali. Wreszcie wróciłem do Carlisle'a i Esme. Powitali mnie jak syna marnotrawnego. Nie zasługiwałem na takie przyjęcie. Stanęliśmy przed ostatnimi drzwiami korytarza.
– Mój pokój – wyjaśnił Edward, otwierając drzwi. Puścił mnie przodem. Jedną ścianę pomieszczenia, podobnie jak na parterze, zajmowało ogromne, wychodzące na południe okno. Podejrzewałam, że cała elewacja ogrodowa jest ze szkła. Rzeka Sol Duc wiła się przez dziewiczą puszczę aż po pasmo gór Olympic, które okazały się być bliżej, niż przypuszczałam.
Druga ścianę, te po prawej, zajmowały półki z płytami CD. Było tu ich więcej, niż w przeciętnym sklepie muzycznym. W rogu stała ekskluzywnie wyglądająca wieża stereo, jedna z tych, których bałam się choćby tknąć, przekonana, że zaraz coś uszkodzę. Nie było łóżka, tylko szeroka, wygodna kanapa obita czarną skórą. Podłogę pokrywała gruba, złocista wykładzina, a na ścianach udrapowano zwoje ciemniejszej o ton tkaniny.
– To dla lepszej akustyki? – zgadłam. Skinął głową z uśmiechem.
Włączył wieżę pilotem. Muzyka nie była głośna, a jazzowy utwór należał do spokojniejszych, ale zdawało się, że zespół znajdował się w tym samym pokoju co my. Podeszłam do regałów, by przyjrzeć się zapierającej dech w piersiach kolekcji płyt.
– Masz je poukładane w jakiś specjalny sposób? – spytałam, nie mogąc doszukać się żadnego klucza.
– Ehm… – Wyrwałam go z zamyślenia. – Rokiem wydania, a potem od najbardziej ulubionych.
Odwróciłam się. Przyglądał mi się z dziwnym wyrazem twarzy.
– Co jest?
– Myślałem, że poczuję ulgę. Wiesz już wszystko, nie musze nic przed tobą ukrywać. Ale to coś o wiele, wiele więcej. I podoba mi się. Jestem taki… szczęśliwy. – Wzruszył ramionami, uśmiechając się niepewnie.
– Cieszę się. – I ja się uśmiechnęłam. Martwiłam się, że będzie żałował swojej szczerości. Dobrze było wiedzieć, że tak nie jest.
Tymczasem Edward nagle spochmurniał.
– Wciąż się spodziewasz, że lada chwila rzucę się do ucieczki?
Kąciki jego ust uniosły się lekko ku górze. Pokiwał głową.
– Przykro mi, że sprowadzam cię z chmur na ziemię, ale wcale nie jesteś taki straszny, jak ci się wydaje. Ja to już w ogóle się ciebie nie boję. – Rzecz jasna, kłamałam jak z nut.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, ale zaraz uśmiechnął się dziko.
– Jeszcze pożałujesz, że to powiedziałaś – rzucił.
Wpierw wydał z siebie niski, gardłowy warkot, odsłaniając rząd idealnych prostych zębów, a następnie zamarł napięty w pół przysiadzie, niczym wielkie lwisko gotowe do skoku.
Zrobiłam kilka kroków do tylu, nie odrywając od niego wzroku.
– Chyba żartujesz…
Nawet nie zauważyłam, kiedy na mnie skoczył – wszystko działo się zbyt szybko. Poczułam tylko, że coś podrywa mnie do góry, a potem padliśmy z impetem na sofę, uderzając nią z hukiem o ścianę. Edward trzymał mnie przy tym w żelaznym uścisku, zamortyzował siłę wyrzutu. Mimo tej ochrony oddychałam teraz szybciej, zapewne od nadmiaru adrenaliny, próbowałam usiąść prosto, ale mój kompan miał inne plany – ułożoną w pozycji płodowej przytulił mnie mocno do piersi. Równie dobrze mogłabym próbować zerwać żelazne łańcuchy. Obleciał mnie strach, ale gdy zerknęłam na twarz Edwarda, znikły wszelkie moje obawy. Kontrolował się znakomicie, szczęki miał rozluźnione, a oczy błyszczały mu wyłącznie z podekscytowania. – Coś mówiłaś? – zamruczał z ironią w głosie. – Tylko to, że jesteś bardzo, bardzo strasznym potworem.
– Wciąż ciężko dyszałam, więc moja żartobliwa odpowiedź nie zabrzmiała zbyt przekonująco.
– Tak lepiej.
– Czy mogę już usiąść normalnie? – spytałam, niezdarnie wyrywając się mu z objęć.
Tylko się zaśmiał.
– Można? – miły głos zapytał zza otwartych drzwi. Ponowiłam próbę wyswobodzenia się, ale Edward ani myślał mnie puścić – usadził mnie jedynie na swoich kolanach nieco bardziej przyzwoicie. Na progu stała Alice, a za nią Jasper. Spiekłam raka, Edward jednak nic okazał zmieszania.
– Zapraszam. – Nadal trząsł się ze śmiechu.
Alice nie wydawała się ani trochę zdziwiona tym, w jakiej pozie nas zastała. Przeszedłszy tanecznym krokiem na środek pokoju, z niesamowitą gracją usiadła na podłodze. Jasper zawahał się jednak w drzwiach ze ździebko zszokowaną miną. Wpatrywał się przy tym w Edwarda. Byłam ciekawa, czy sonduje właśnie atmosferę w pokoju, korzystając ze swojej nadzwyczajnej wrażliwości na ludzkie nastroje.
– Tak łupnęło – oświadczyła Alice – że myśleliśmy już, iż kosztujesz Belli na lunch, i przyszliśmy zobaczyć, czy i nam coś nie skapnie.
Zamarłam na sekundę, ale rozluźniłam się, gdy zdałam sobie sprawę, że Edward uśmiecha się szeroko. Nie wiedziałam tylko, czy rozbawiło go to, co powiedziała Alice, czy też cieszy się, że nareszcie częściej się boję.
– Przykro mi, nie podzielę się. Nie mam jej jeszcze dosyć. Jasper wszedł wreszcie do pokoju, mimowolnie się uśmiechając.
– Tak naprawdę to Alice twierdzi, że wieczorem zapowiada się niezła burza, więc Emmett rzucił hasło „mecz”. Będziesz grał?
Każda wiadomość z osobna zabrzmiałaby niewinnie, jednak słysząc je w takim połączeniu, nie potrafiłam zrozumieć, co ma burza do jakiegoś meczu. Wiedziałam jedno – Alice przewidywała pogodę nie gorzej od biura prognoz.
Edward ożywił się natychmiast, ale zawahał się z odpowiedzią.
– Oczywiście możesz przyprowadzić Bellę – zaszczebiotała Alice. Wydało mi się, że Jasper zerknął na nią zaskoczony.
– Co ty na to? – zwrócił się do mnie Edward. Bardzo był tą wizją podekscytowany.
– Dla mnie bomba. – Za nic nie chciałam, żeby tak cudowny uśmiech zniknął z jego twarzy. – A tak w ogóle, to dokąd chodzicie grać?
– Najpierw czekamy na pioruny. Inaczej się nie da. Zobaczysz, dlaczego – obiecał Edward.
– Będę potrzebować parasola? Cała trójka wybuchła śmiechem.
– Będzie? – spytał Jasper Alice.
– Nie, nie – odparła z przekonaniem. – Burza rozpęta się nad miasteczkiem. U nas na polanie nikt nie zmoknie.
– Fajno. – Entuzjazm Jaspera był zaraźliwy.
Poczułam nagle, że mam wielką ochotę do nich dołączyć, chociaż jeszcze przed chwilą byłam pełna obaw.
Alice w kilku podskokach pokonała drogę do drzwi. Na jej widok każda balerina załamałaby się nerwowo.
– Zobaczymy, może i Carlisle da się namówić – rzuciła.
– Jakbyś już nie wiedziała – żachnął się Jasper, zamykając za obojgiem drzwi.
– W co będziemy grać? – spytałam Edwarda. – Ty będziesz tylko widzem – sprostował. – A my pogramy baseball.
Wywróciłam oczami.
– To wampiry lubią baseball?
– To w końcu amerykański sport narodowy – oświadczył Edward z udawaną powagą.
Pozostawało mi tylko czekać do wieczora.