Wynurzyli się z lasu jedno po drugim, w odległości jakichś dwunastu metrów od siebie. Mężczyzna, który wyszedł na polanę pierwszy, cofnął się natychmiast, by pojawić się po chwili ponownie, tym razem jednak za plecami wysokiego bruneta, który, jak z tego wynikało, dowodził całą grupą. Trzecia była kobieta. Z tak dużej odległości mogłam o niej powiedzieć tylko tyle, że ma płomiennorude włosy niezwykłej urody.
Zbliżając się do rodziny Edwarda, mieli się wyraźnie na baczności i trzymali się blisko siebie, jak zresztą przystało na trojkę drapieżników, które napotykają na drodze nieznane, liczebniejsze stado tego samego gatunku.
Gdy podeszli dostatecznie blisko, uświadomiłam sobie, jak bardzo różnią się od Cullenów. W ruchach nieznajomych kryło się coś kociego, jakby w każdej chwili gotowi byli do sprężystego skoku. Strojem nie odstawali zbytnio od zwykłych turystów – wszyscy mieli dżinsy i grube flanelowe koszule. Ubrania te były już jednak mocno wystrzępione, stóp przybyszów zaś nie chroniło obuwie, Obaj mężczyźni mieli krótko przystrzyżone włosy, ale w imponującej ognistą barwą grzywie kobiety roiło się od liści i innych leśnych pamiątek.
Carlisle wyszedł im naprzeciw w asyście Emmetta i Jaspera. On także zachowywał wszelkie zasady ostrożności. Nieznajomi przyjrzeli mu się uważnie. Wyglądał przy nich jak dystyngowany mieszczuch na wakacjach przy grupie prostych drwali. Musiało ich to nieco uspokoić, bo niezależnie od siebie wyprostowali się i rozluźnili.
Z całej trójki najbardziej urodziwy był z pewnością przywódca grupy. Pod charakterystyczną bladością kryła się piękna, oliwkowa cera, pasująca do lśniących czernią włosów. Mężczyzna nie wyróżniał się wzrostem ani wagą, ale z pewnością wielu zazdrościło mu muskulatury, choć rzecz jasna daleko mu było do Emmetta. Uśmiechając się, odsłaniał olśniewająco białe zęby.
Kobieta była bardziej dzika, jej oczy rozbiegane. Zerkała wciąż to na Carlisle'a i jego świtę, to na pozostałych, którzy stali rozproszeni bliżej mnie. Jej potargane włosy drgały w podmuchach lekkiego wieczornego wiatru. Nadal przypominała mi kota. Drugi mężczyzna trzymał się z tyłu, nie narzucał się ze swoją obecnością. Był nieco niższy i wątlejszy od bruneta, miał jasnobrązowe włosy o przeciętnym odcieniu, a w regularnych rysach jego twarzy nie było nic, co przykuwałoby uwagę. Jego oczy, choć zupełnie nieruchome, wydały mi się najbardziej czujne.
To właśnie kolor oczu najbardziej ich wyróżniał. Spodziewałam się, że będą złote lub czarne, tymczasem miały złowrogą barwę burgunda. Po ich ujrzeniu trudno było dojść do siebie.
Nadal się uśmiechając, przywódca grupy podszedł do Carlisle'a.
– Wydawało nam się, że gra tu ktoś z naszych – odezwał się swobodnym tonem. W jego głosie pobrzmiewały śladowe ilości francuskiego akcentu. – Jestem Laurent, a to Victoria i James. – Wskazał na swoich towarzyszy.
– Mam na imię Carlisle, a to moi najbliżsi: Emmett i Jasper, a tam dalej Rosalie, Alice i Esme, i Edward z Bella. – Nie przedstawił nas po kolei, tylko z rozmysłem parami bądź trójkami. Drgnęłam, gdy wymówił moje imię.
– Znajdzie się miejsce dla kilku nowych zawodników? – spytał Laurent przyjaźnie.
– Właściwie już kończyliśmy – odparł Carlisle podobnym tonem. – Ale możemy umówić się na później. Planujecie na dłużej zatrzymać się w okolicy?
– Po prawdzie kierujemy się na północ, byliśmy tylko ciekawi kto tu jeszcze przebywa. Od bardzo dawna nikogo nie spotkaliśmy.
– W tej części stanu jesteśmy tylko my, no i czasami trafiają się przypadkowi wędrowcy, tacy jak wasza trójka.
Napięcie stopniowo opadało, a wymiana zdań zamieniała w towarzyską pogawędkę. Domyśliłam się, że to Jasper steruje emocjami nowo przybyłych, wykorzystując swój cudowny dar.
– Jak daleko zapuszczacie się na polowania? – zapytał Laurent. Ot, pytanie kolegi z innego kółka łowieckiego.
– Trzymamy się gór Olympic, tylko czasami odwiedzamy Nadbrzeżne. Osiedliliśmy się na stałe tu niedaleko. Znamy jeszcze jedną rodzinę, mieszkają na północ stąd, koło Denali *.
Laurent odchylił się nieco na piętach.
– Na stałe? – spytał szczerze zdumiony. – Jak wam się to udało?
– To długa historia – odparł Carlisle. – Zapraszam do nas, do domu, tam będziemy mogli rozsiąść się wygodnie i porozmawiać.
Na dźwięk słowa „dom” James i Victoria wymienili zdziwione spojrzenia. Laurent lepiej się kontrolował.
– Brzmi to zachęcająco. – Wydawał się naprawdę uradowany. – Pięknie dziękujemy za zaproszenie. Polowaliśmy całą drogę z Ontario i od dłuższego czasu nic mieliśmy okazji doprowadzić się do porządku. – Zmierzył wzrokiem schludnie odzianego doktora.
– Mam nadzieję, że się nie obruszycie, jeśli poprosimy was, abyście powstrzymali się od polowań w najbliższej okolicy. Sami rozumiecie, nie możemy manifestować swej obecności.
– Nie ma sprawy. – Laurent skinął głową. – Nie mamy zamiaru naruszać waszego terytorium. Poza tym najedliśmy się do syta pod Seattle – dodał z uśmiechem. Ciarki mi przeszły po plecach.
– Jeśli chcecie podbiec z nami, wskażemy wam drogę. Emmett, Alice, zabierzcie się z Edwardem i Bella jeepem – dodał jak gdyby nigdy nic, choć tak naprawdę był to rozkaz, mający zapewnić mi maksymalne bezpieczeństwo.
Kiedy mówił, trzy rzeczy wydarzyły się błyskawicznie jedna po drugiej. Silniejszy podmuch wiatru zmierzwił mi włosy, Edward zamarł, a James odwrócił raptownie głowę i wbił we mnie wzrok. Jego nozdrza pulsowały. Przysiadł gotowy do skoku.
Wszyscy znieruchomieli. Edward przybrał podobną pozycję, obnażając zęby, a z głębi jego gardła dobył się zwierzęcy charkot, niemający nic wspólnego z wesołym warknięciem, którym postraszył mnie w żartach rano. Był to najbardziej przerażający odgłos, jaki dane mi było kiedykolwiek usłyszeć. Od czubka głowy po podeszwy stóp wstrząsnął mną zimny dreszcz.
– A to co ma być? – Laurent nie krył zadziwienia. Jamek i Edward trwali w swoich pełnych agresji pozach, nie zwracając na nikogo uwagi. Gdy obcy wampir zamarkował wyskok w lewo, Edward natychmiast przesunął się w odpowiednią stronę.
– Ona jest z nami – oświadczył Carlisle stanowczym tonem. Zwracał się do Jamesa. Laurent najwyraźniej miał mniej wyczulony zmysł powonienia, ale i on zorientował się już, o co chodzi.
– Przynieśliście przekąskę? – spytał z niedowierzaniem, odruchowo robiąc krok do przodu.
Edward zawarczał ostrzegawczo, jeszcze bardziej dziko. Jego górna warga drżała podwinięta nad połyskującymi złowrogo zębami. Laurent się cofnął.
– Powiedziałem już, ona jest z nami – powtórzył dobitnie Carlisle głosem nieznoszącym sprzeciwu.
– Ależ to człowiek! – zaprotestował Laurent. Nie wymówił tego ostatniego słowa z obrzydzeniem, po prostu czegoś takiego nie spodziewał.
– Zgadza się – powiedział wpatrzony w Jamesa Emmett. Zwracając uwagę na swoją osobę, chciał zapewne przypomnieć - kto w razie czego ma przewagę, i to nie tylko liczebną. James wyprostował się powoli, nie spuszczał jednak ze mnie wzroku, a jego nozdrza pozostały rozszerzone.
– Cóż, widzę, że nie wiemy o sobie paru rzeczy – stwierdził Laurent z udawaną swobodą, starając się rozładować napięcie.
– W rzeczy samej – przyznał Cariisle chłodno.
– Ale nadal jesteśmy gotowi przyjąć wasze zaproszenie. – Zerkał nerwowo to na Carlisle'a, to na mnie. – Rzecz jasna, waszej ludzkiej dziewczynie włos z głowy nie spadnie. Jak już mówiłem, nie mamy zamiaru polować na waszym terytorium.
Wzburzony James spojrzał na kompana z niedowierzaniem, a potem zerknął na Victorię, która skakała wciąż oczami od twarzy do twarzy.
Przez chwilę Cariisle przyglądał się przywódcy grupy w milczeniu.
– Wskażemy wam drogę – przemówił w końcu. – Jasper, Rosalie, Esme? – Wywołane podeszły do Jaspera. Stanęli ramię w ramię, zasłaniając mnie przed gośćmi. Alice błyskawicznie znalazła się u mojego boku, Emmett zaś odłączył się od doktora i podszedł do nas niespiesznym krokiem, cały czas mając oko na poczynania Jamesa.
– Chodźmy, Bello – powiedział cicho Edward. Był w bardzo ponurym nastroju.
Przez ostatnie kilka minut siedziałam jak przygwożdżona sparaliżowana strachem. Edward musiał schwycić mnie w łokciu i pociągnąć mocno, żeby wyrwać mnie z otępienia. Alice i Emmett osłaniali tyły. Powlokłam się niezdarnie ku drzewom, nadal oszołomiona. Być może pozostali opuścili już polanę, ale nic nie słyszałam. Wyczułam tylko, że idącego obok mnie Edwarda irytuje wymuszone moimi możliwościami ślimacze tempo.
Zaraz po wejściu do lasu, nawet na moment nie zwalniając, wziął mnie na barana i natychmiast nabrał prędkości. Uczepiłam się go kurczowo. Alice i Emmett pędzili tuż za nami. Głowę trzymałam nisko, ale moje szeroko otwarte ze strachu oczu nic chciały się zamknąć. Las tonął w mroku, zapadał już zmierzch. Musieliśmy przypominać przemykające się ostępami zjawy. Edward, zwykle tak podekscytowany wampirzym tempem, tym razem kipiał gniewem, co pozwalało mu biec jeszcze szybciej. Nawet ze mną na plecach nie dawał się prześcignąć pozostałym.
Ani się obejrzałam, a już byliśmy przy aucie. Edward cisnął mnie bezceremonialnie na tylne siedzenie i w mgnieniu oka zasiadł za kierownicą.
– Przypnij ją – rozkazał Emmettowi, który wślizgnął się za mną do jeepa. Alice zdążyła już zająć swoje miejsce, a Edward od palić silnik. Burczał coś pod nosem, ale wyrzucał z siebie słowa w takim tempie, że nie byłam w stanie nic wychwycić. Brzmiało to w każdym razie jak stek wulgaryzmów.
Wyboje jeszcze bardziej dawały mi się teraz we znaki, a otaczające nas ciemności tylko pogłębiały moje przerażenie. Emmett i Alice wyglądali zasępieni przez boczne szyby.
Wyjechawszy na główną drogę, znacznie przyspieszyliśmy. Zorientowałam się, że zmierzamy na południe, w przeciwnym kierunku niż Forks.
– Dokąd jedziemy? – spytałam zaniepokojona.
Nikt mi nie odpowiedział. Nikt nawet na mnie nie spojrzał.
– Edward, do cholery! Dokąd mnie wywozicie?
– Nie możesz tu zostać. Musimy cię odstawić jak najdalej stąd. Jak najprędzej. – Nie odrywał wzroku od szosy. Według prędkościomierza jechał sto siedemdziesiąt kilometrów na godzinę.
– Zawracaj, kretynie! Odwieź mnie do domu! – Próbowałam zerwać krępujące mnie pasy.
– Emmett – rzucił Edward tonem brutalnego gangstera.
Siłacz posłusznie unieruchomił moje dłonie swoim żelaznym uściskiem.
– Nie! Edward! Nie możesz mi tego zrobić!
– Nie mam wyboru, Bello. A teraz ucisz się, proszę.
– Nie mam zamiaru! Charlie powiadomi FBI! Prześwietlą całą waszą rodzinę, Carlisle'a i Esme! Będą musieli wyjechać, ukrywać się bez końca!
– Uspokój się, Bello! – Wionęło od niego chłodem. – Już to przerabialiśmy.
– Ale nie z mojego powodu! Nie pozwolę ci ich narażać z mojego powodu! – Rzucałam się i wyrywałam ile sił – na próżno.
Wtedy po raz pierwszy odezwała się Alice:
– Edwardzie, zatrzymaj się, proszę.
– Nic nie rozumiesz – zagrzmiał z rozpaczą. Przez sekundę myślałam, że ogłuchnę. Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś tak głośno krzyczał – w zamkniętej przestrzeni jeepa było to nie do zniesienia. Edward miał już na liczniku prawie sto osiemdziesiąt. – To tropiciel, Alice, nie widziałaś? To tropiciel!
Poczułam, że siedzący obok mnie Emmett cały zesztywniał. Zachodziłam w głowę, czemu akurat słowo „tropiciel” tak bardzo ich przeraża. Chciałam się tego dowiedzieć, ale nie miałam szansy się odezwać.
– Zatrzymaj się, Edwardzie – powtórzyła spokojnie Alice. W jej głosie zabrzmiała nieznana mi władcza nuta.
Wskazówka prędkościomierza przekroczyła sto dziewięćdziesiąt.
– Edwardzie, proszę.
– Posłuchaj, Alice. Czytałem mu w myślach. Tropienie to jego pasja, obsesja. Chce ją dorwać, Alice, właśnie ją, tylko ją. Lada chwila wyruszy na polowanie.
– Przecież nie wie, gdzie ona…
– Jak sądzisz – przerwał jej – ile czasu zabierze mu złapanie tropu, gdy już dotrze do miasteczka? Zaplanował to sobie, jeszcze zanim Laurent zdążył się odezwać.
Złapie trop i dokąd on go naprowadzi? Na kogo? Jęknęłam głośno, gdy to sobie uświadomiłam.
– Charlie! Nie możecie go tam zostawić! Nie! – Miotałam się spętana pasami.
– Ona ma rację – powiedziała Alice.
Edward nieco zwolnił.
– Stańmy choć na minutę i przemyślmy wszystko – zaproponowała przebiegle dziewczyna.
Samochód zaczął coraz wyraźniej wytracać szybkość, aż nagle zjechał na pobocze i ostro wyhamował. Wyrzuciło mnie do przodu, ale szelki zadziałały i przygwoździły z powrotem do siedzenia.
– Tu nie ma się nad czym zastanawiać – wycedził Edward.
– Nie zostawię tak Charliego! – wrzasnęłam. Zignorował mnie.
– Musimy ją odwieźć – odezwał się wreszcie Emmett.
– Nie! – Edward nawet nie chciał o tym słyszeć.
– Jest nas więcej. Nie przechytrzy nas. Nic będzie miał szans jej tknąć.
– Przyczai się. Emmett się uśmiechnął.
– My też możemy zaczekać.
– Nie czytałeś mu… Ech, nic nie rozumiesz. Wybrał już ofiarę, teraz nic go nie powstrzyma. Musielibyśmy go zabić.
Wizja ta wydawała się nie martwić Emmetta.
– Zawsze to jakaś alternatywa – mruknął.
– Jest jeszcze ta ruda. Są parą. A jeśli trzeba będzie się bić, Laurent też do nich dołączy.
– Mamy przewagę.
– Istnieje inne wyjście – wtrąciła Alice szeptem.
Edward spojrzał na nią z furią.
– Nie ma żadnego innego wyjścia!!! – W jego głosie brzmiało co raz więcej agresji niż kiedykolwiek.
Emmett i ja wpatrywaliśmy się w niego zszokowani, ale Alice najwyraźniej spodziewała się podobnej reakcji. Zapadła cisza. Alice i Edward patrzyli sobie prosto w oczy. Przez ciągnącą się w nieskończoność minutę toczyli niemy pojedynek.
To ja go przerwałam.
– Czy nikt nie chce poznać mojego planu?
– Nie – uciął Edward. Nie spodobało się to Alice. Po raz pierwszy wyglądała na zagniewaną.
– Wysłuchaj mnie, błagam. Wpierw zabierzcie mnie do dom.
– Nie! – przerwał mi Edward.
Spojrzałam na niego tylko wilkiem i ciągnęłam dalej:
– Wpierw zabierzcie mnie do domu. Powiem ojcu, że chcę wracać do Phoenix. Spakuję się. Poczekamy, aż ten cały tropiciel namierzy mój dom, i wtedy wyjedziemy. Facet ruszy za nami w pogoń i zostawi Charliego w spokoju, z kolei Charlie nie naśle FBI na waszą rodzinę. A potem możecie mnie wywieźć, gdzie wam się żywnie podoba.
Cala trójka była zaskoczona tym pomysłem.
To nie taki zły manewr – stwierdził Emmett. Był szczerze zdziwiony. Mogłabym się za to na niego obrazić.
– Może się udać. – Alice myślała intensywnie. – Wiesz dobrze, że nie mamy prawa zostawić jej ojca na pastwę losu.
Wszyscy przenieśli wzrok na Edwarda.
– To zbyt niebezpieczne. Nie chcę, żeby zbliżał się do niej nawet na sto mil.
Emmett okazał się niesłychanie pewny siebie.
– Edwardzie, w razie czego na pewno go powstrzymamy.
– Nie widzę, żeby miał zaatakować. – Alice skorzystała ze swojego daru. – Spróbuje poczekać na moment, kiedy zostawimy ją samą.
– A szybko się zorientuje, że taki moment nie nastąpi.
– Żądam, aby odwieziono mnie do domu! – Starałam się, by zabrzmiało to dostatecznie stanowczo.
Edward przycisnął palce do skroni i zamknął oczy.
– Proszę – powiedziałam, spuszczając z tonu.
Nie podniósł głowy, a kiedy się odezwał, miał bardzo zmęczony glos.
– Wyjedziesz jeszcze dzisiaj, niezależnie od tego, czy tropiciel zobaczy, czy nie. Powiedz Charliemu, że nie wytrzymasz w Fors ani minuty dłużej. Powiedz mu zresztą cokolwiek, byle podziałało. Wszystko mi jedno, jak na to zareaguje. Spakuj, co będziesz miała pod ręką, i załaduj się do swojej furgonetki. Daję ci na to piętnaście. Piętnaście minut od wejścia do domu, słyszysz?
Jeep ożył raptownie. Edward zawrócił z piskiem opon. Wskazówka prędkościomierza znów zaczęła przesuwać się w prawo.
– Emmett? – Wskazałam głową swoje uwięzione dłonie.
– Ach, przepraszam, zapomniałem. – Zwolnił uścisk.
Przez kilka minut słychać było tylko warkot silnika, a potem Edward powrócił do wydawania instrukcji:
– Zrobimy to tak. Staniemy pod domem. Jeśli tropiciela tam nie będzie, odprowadzę Bellę do drzwi. Będzie miała piętnaście minut. – Zerknął gniewnie na moje odbicie w lusterku wstecznym. – Emmett, zajmiesz się otoczeniem domu. Alice, zajmiesz się furgonetką. Będę w środku tak długo, póki nie skończy. Gdy wyjdziemy, możecie odwieźć jeepa do domu i opowiedzieć o wszystkim Carlisle'owi.
– Ani mi się śni – przerwał mu Emmett. – Zostaję z tobą.
– Emmett, zastanów się. Nie wiem, jak długo to potrwa.
– Dopóki się tego nie dowiemy, zostaję z tobą. Edward westchnął.
– A jeśli tropiciel już czeka – dokończył – nawet się nie zatrzymamy.
– Zdążymy przed nim – oświadczyła pewnie Alice.
Edward przyjął tę uwagę bez zastrzeżeń. Może nie podobały mu się niektóre jej pomysły, ale przynajmniej teraz jej ufał.
– Co zrobimy z jeepem? – zapytała. Znów się najeżył.
– Odwieziecie go do domu!
– Nie, nic sądzę – odpowiedziała spokojnie. Z ust Edwarda posypały się przekleństwa.
– Zmieścimy się wszyscy w furgonetce – szepnęłam. Edward udał, że mnie nie słyszy.
– Uważam, że powinniście pozwolić mi wyjechać samej – dodałam jeszcze słabszym głosikiem.
Tym razem mnie nie zignorował.
– Bello, ten jeden jedyny raz zrób, jak ci każę – wycedził przez zaciśnięte zęby.
– Posłuchaj, Charlie nie jest imbecylem. Jeśli i ty znikniesz zacznie coś podejrzewać.
– To nie ma znaczenia. Dopilnujemy, żeby nic mu się nie stało. Tylko to się liczy.
– A co z tropicielem? Widział, jak się dziś zachowałeś. Domyśli się, że jesteśmy razem.
Emmetta po raz drugi zaskoczyła moja przebiegłość.
– Edwardzie, nie lekceważ jej. Myślę, że Bella ma rację.
– Też tak myślę – przyznała Alice.
– Nie ma mowy – syknął Edward.
– Emmett też powinien zostać – wyjawiłam dalszy ciąg mojego planu. – Ten cały James dobrze mu się przyjrzał.
– Ja też mam zostać? – obruszył się Emmett.
– Będziesz miał więcej okazji, żeby mu dokopać, jeśli zostaniesz – zauważyła Alice.
Edward spojrzał na siostrę z niedowierzaniem.
– Naprawdę sądzisz, że powinienem pozwolić jej jechać samej?
– Nie samej, nie – sprostowała Alice. – Będę ją osłaniać z Jasperem.
– Nie ma mowy – powtórzył Edward, ale już z mniejszym przekonaniem. Logika mojego planu zaczęła do niego przemawiać. Doszłam do wniosku, że mam szansę go przekonać, i zaczęłam działać.
– Przeczekaj tydzień, no, kilka dni – poprawiłam się, widząc w lusterku jego minę. – Pokazuj się w miejscach publicznych chodź do szkoły. Niech Charlie upewni się, że mnie nie porwałeś, a gdy James ruszy w pogoń, dopilnuj, żeby podchwycił zły trop. To wszystko. Potem przyjedź do mnie, byle okrężną drogą. Jasper i Alice wrócą do domu, a my znowu będziemy mogli być razem.
Widać było, że zaczyna traktować moje urojenia na poważnie.
Zamyślił się.
– A dokąd pojedziesz?
– Do Phoenix. – Gdzieżby indziej. Przecież to właśnie powiesz ojcu. Tropiciel jak nic będzie podsłuchiwał.
– A ty zrobisz wszystko, żeby był przekonany, że chcemy go wykiwać. W końcu to, że będzie podsłuchiwał, to dla nas żadna tajemnica. Jest tego świadomy. Nigdy nie uwierzy w to, że naprawdę pojadę tam, dokąd obiecałam.
– Ta dziewczyna jest niesamowita. Aż się jej boję – zachichotał Emmett.
– A jeśli nie da się nabrać?
– Zobaczymy. Przecież w Phoenix mieszka kilka milionów ludzi.
– Ale nietrudno zaopatrzyć się w książkę telefoniczną.
– Nie wrócę do siebie.
– Nie? – Zaniepokoił się.
– Edwardzie, nie będziemy odstępować od niej ani na krok – przypomniała mu Alice.
– I co zamierzacie robić w Phoenix? – spytał cierpko.
– Nie wychodzić na dwór.
– Hm – mruknął Emmett w zamyśleniu. – Nie ma co, brzmi nieźle. – Chodziło mu zapewne o możliwość dokopania Jamesowi.
– Zamknij się, Emmett.
– Sam pomyśl. Jeśli spróbujemy się z nim porachować, gdy Bella będzie gdzieś w pobliżu, istnieje o wiele większe prawdopodobieństwo, że komuś stanie się krzywda – jej albo tobie, gdy rzucisz się ją bronić. Ale jeśli dorwiemy go, gdy będzie sam… – Emmett przerwał znacząco i uśmiechnął się do swoich myśli. A jednak miałam rację.
Wjechaliśmy do Eorks. Edward zwolnił. Mimo że przed chwilą stwierdziłam, że jestem gotowa na wiele, poczułam teraz, że ciarki przechodzą mi po plecach. Pomyślałam o Charliem, siedzącym samotnie w domu, i spróbowałam wykrzesać z siebie, choć trochę odwagi.
– Bello – odezwał się Edward czule. Alice i Emmett wbili wzrok w szyby. – Jeśli dopuścisz do tego, by coś ci się stało, cokolwiek, będziesz za to osobiście odpowiedzialna, rozumiesz?
– Tak. – Przełknęłam głośno ślinę.
– Czy Jasper sobie poradzi? – spytał Edward siostrę.
– Okaż mu choć odrobinę zaufania, Edwardzie. Jak na razie mimo wszystko, spisuje się bez zastrzeżeń.
– A ty, poradzisz sobie?
W odpowiedzi Alice, ta zwiewna, gibka istota, wykrzywiła znienacka twarz w potwornym grymasie i warknęła gardłowo niczym tygrysica. Przerażenie wbiło mnie w fotel.
Edward uśmiechnął się, ale zaraz rzucił ostrzegawczo:
– Tylko zapomnij o swoim pomyśle.