Dzień jeszcze nie zaczął się na dobre, a ja już czułam, że matce trafiło się duże zamówienie. W takich chwilach prawie zawsze ma atak migreny. Matka nie skarży się zbyt często na tę przypadłość, lecz w nawale zajęć zdarza się, że ból dopada ją z całą gwałtownością. A kiedy dowiedziałam się, że matce trafiły się dwa duże zamówienia, przyczyna ataku stała się dla mnie aż nadto oczywista.
Matka jest kucharką, doskonałą kucharką. Lepszej szukać by ze świecą w całym naszym miasteczku. Owdowiała wiele lat temu i musiała sobie sama radzić na tym świecie. Ojciec pochodził z zamożnej rodziny i póki żył, na niczym nam nie zbywało. Jego śmierć odmieniła nasz los i zmusiła matkę do szukania zatrudnienia.
Najpierw została gospodynią u barona Reedera. Zamieszkałyśmy w posiadłości barona i nie cierpiałyśmy biedy aż do jego śmierci. Kiedy zmarł, matka straciła pracę i zabrakło nam środków na utrzymanie. Wtedy to zaczęła przygotowywać przyjęcia dla szlachetnie urodzonych i bogatych mieszczan Ystad, a jej talenty kulinarne stały się wkrótce powszechnie znane, tak że zamówienia zaczęły płynąć obfitą strugą ze wszystkich stron.
Po śmierci ojca udało nam się zatrzymać dom i część pięknych sprzętów, które zdążył w nim zgromadzić. Ojciec cieszył się wielkim poważaniem w miasteczku, więc matka bez trudu znajdowała zajęcie u co znaczniejszych rodzin. Mieszkając u barona, mogła wynająć dom i zaoszczędzić trochę grosza. To pozwoliło nam później wrócić pod własny dach.
Z początku byłam zbyt mała, by zostawać sama w domu, więc matka zabierała mnie ze sobą. Gdy dorosłam, chodziłam z nią tylko wtedy, gdy miałam na to ochotę. A ochotę miałam całkiem często, uwielbiałam bowiem skrywać się w zacisznym kąciku i wdychać rozkoszne zapachy, przyglądając się maminej krzątaninie i wsłuchując w polecenia, które rzucała kuchennym pomocnicom. W zaciszu kuchni czułam się bezpiecznie, a świat poza nią napawał mnie lękiem. Nie szukałam towarzystwa rówieśnic.
Z biegiem lat matka zaczęła dopuszczać mnie do swoich tajemnic i muszę przyznać nieskromnie, że potrafię już dobrze gotować. Uważam nawet, że w niektórych dziedzinach dorównuję matce. Nigdy jej tego nie powiem, gdyż nie chcę jej zranić. Matka skąpi na surowcach, bo życie nauczyło ją oszczędności. Ja nie dbam o takie drobiazgi i traktuję każdą potrawę jak dzieło sztuki. Lubię eksperymentować i improwizować. Matka z pewnością wpadłaby w szał, widząc, jak szastam składnikami. Często jednak to właśnie moje małe dania i przystawki zbierają najwięcej pochwał. Mam szczerą nadzieję, że matka nigdy nie zwróci na to uwagi.
Za domem założyłyśmy ogródek, w którym uprawiamy warzywa. Plonów starcza na własne potrzeby, nie odmawiamy też miejskim gospodyniom, którym zdarza się wpaść po pęczek pietruszki, szalotkę czy główkę sałaty. Ogródek przynosi nam dodatkowy dochód, a uprawa i sprzedaż warzyw należą do moich obowiązków. Oprócz warzyw hoduję w nim zioła. W jednej z szafek kuchennych stoją śliczne porcelanowe dzbanuszki pełne rodzimych i egzotycznych przypraw. Matka zawsze nosi ze sobą własne mieszanki, kiedy idzie gotować. Ja przemycam swoje, wspomniałam już bowiem, że matka nie zwykła szafować składnikami.
Tego feralnego dnia wszystko szło jak po grudzie.
– Cóż przyjdzie mi uczynić, Annabello? – Matka pociągnęła nosem. Migrena coraz bardziej dawała się jej we znaki. – Nie mogę sprawić zawodu Gyldenbrandom. Dotąd ich nie zawiodłam i nigdy się tak nie stanie, choćbym stała jedną nogą w grobie! Zresztą tak się nieomal czuję! – westchnęła i pociągnęła dłonią po czole. – Więc co mam zrobić z zamówieniem od Fernérów… Spodziewają się znamienitych gości i proszą usilnie o pomoc. Do stołu siądzie dziewięć osób, a obiad ma się składać z dziesięciu dań. O deserze nie wspomnę. Nie dam rady!
– Musisz wybrać, co ważniejsze – zaproponowałam.
Matka rozpłakała się na dobre. Głowa pękała jej z bólu.
– Ależ pan Gyldenbrand kończy pięćdziesiąt lat! Wszystko już sobie zaplanowałam…
Przerwała w pół zdania i przechyliwszy w bok głowę, spojrzała na mnie przenikliwie.
– Annabello, pomagasz mi od dawna i całkiem nieźle sobie radzisz…
Wiem, pomyślałam nieskromnie. Nie byłam pewna, o co matce chodzi, i jej kolejne słowa wprawiły mnie w osłupienie.
– Annabello, nie mogłabyś zająć się obiadem u Fernérów? Proszę!
– Dziesięciodaniowym obiadem dla znamienitych gości? – spytałam przerażona. – To tak jakby rzucić się do wody, nie umiejąc pływać!
– Mówisz bzdury! Zresztą umiesz pływać – powiedziała matka. – Idź do Fernérów i dowiedz się, jakie mają życzenia. Sprawdź stan zapasów. Przygotowania i zakupy zajmą ci całą dobę. Sama zresztą wiesz, ile nocy strawiłyśmy na robieniu czekoladek.
Bardzo dobrze wiedziałam. Lubiłam czekać, aż czekoladki wyschną na tyle, by je można było dekorować. Matce zwykle brakowało snu, więc odsyłałam ją do łóżka i sama kończyłam robotę.
– Dobrze więc, pójdę tam od razu – odrzekłam.
– Idź, idź. Zresztą zaczekaj… Sprawdź najpierw, czy zacier jest gotowy. W poniedziałek będę robić likier czeremchowy.
– Ależ mamo! – wykrzyknęłam zgorszona. – Nie mogę sprawdzać zacieru przed wizytą u Fernérów!
Przyczyna mego zgorszenia była prosta. Banię z zacierem przechowywałyśmy w końskim nawozie, by utrzymać właściwą temperaturę. Doglądanie zawartości nie należało do przyjemnych zadań. Bania stała w stajni sąsiada, a ja w żadnym razie nie mogłam tam teraz pójść! Miałabym składać wizytę Fernérom, przesiąknięta stajennym zapachem?
Matka spojrzała na mnie bezradnie.
– No tak, nie możesz… Więc idź już. Sama go doglądnę. Pospiesz się!
Fernérowie mieszkali niedaleko, zaledwie kilka przecznic od naszego domu. Znałam tę rodzinę jedynie z opowiadań matki i wiedziałam, że pan domu jest kupcem tekstylnym. Ani on, ani jego żona nie wyróżniali się niczym szczególnym, za to brat pani Fernér był oficerem powiązanym z wysokimi kręgami w stolicy.
Pani Fernér, drobna kobieta o jasnych włosach, mówiła niewiele i była bezradna aż do śmieszności. Nie miała w gruncie rzeczy złej natury i nigdy nie widziałam, by kogokolwiek potraktowała niesprawiedliwie. Mimo że na co dzień chodziła w pięknych strojach, było mi jej nawet odrobinę żal, a to przede wszystkim z uwagi na osobę pana Fernéra. Pan Fernér nie wzbudzał sympatii, zwykł krzyczeć na żonę i obrzucać ją niewybrednymi epitetami, których słabe echo docierało nawet do kuchni. Często zastanawiałam się, czemu się z nią ożenił, skoro wciąż okazuje niezadowolenie. Zapewne za młodu była słodką i oddaną istotą, bezwolną lalką, jakiej pragnie większość mężczyzn. Zresztą to typowe, mężczyźni unikają kobiet rozumnych, szukają niewolnic, które mogą poniżać. Tylko wtedy czują swą siłę i wartość.
Taka jest moja opinia o mężczyznach, choć nie uważam się za ich wroga. Wręcz przeciwnie, ja też żyłam marzeniami i tęskniłam, lecz osobnicy pokroju pana Fernéra działali na mnie jak czerwona płachta na byka.
Pani Fernér otworzyła drzwi i zdumiała się na mój widok. Musiałam użyć całego daru przekonywania, by uwierzyła, że dam sobie radę z dziesięciodaniowym obiadem. W końcu westchnęła zrezygnowana i uznała, że trzeba jej rady męża.
Zostałam w kuchni, czekając na jej powrót. Drzwi do jadalni były otwarte i z miejsca, gdzie stałam, mogłam obserwować stół, wokół którego zgromadziło się parę osób. Nagle moje serce zabiło w niepokojąco szybkim rytmie.
Zwrócony twarzą do mnie siedział pewien młodzieniec, oficer, jak mogłam się zorientować. Nie wiem doprawdy, dlaczego natychmiast przykuł moją uwagę, nie był bowiem uderzająco przystojny. Za to całkowicie w moim typie, jak to się banalnie określa, miał ciemne kręcone włosy, równie ciemne oczy o przenikliwym wyrazie i zmysłowe, kształtne usta.
Poczułam, jak lęk i niepewność wzbierają we mnie gwałtowną falą. Młodzieniec omiótł spojrzeniem otwarte drzwi i na ułamek sekundy zatrzymał wzrok na mnie.
To była dziwna, nieomal magiczna chwila. Spuściłam szybko oczy ku podłodze, a kiedy odważyłam się znów podnieść głowę, młodzieńca już nie było.
Poczułam dziwną pustkę wokół siebie…
A czego się spodziewałaś, zadałam sobie w duchu gniewne pytanie, wziął cię zapewne za dziewkę kuchenną. Matka nie omieszkała opowiedzieć mi ze szczegółami, jak mężczyźni traktowali takie dziewczęta. No, może nie ze wszystkimi szczegółami… Dała mi po prostu do zrozumienia, że dżentelmeni tracą wiele ze swej godności po takich kontaktach.
Przyznaję, znałam się na gotowaniu, ale o mężczyznach nie mogłabym powiedzieć tego samego. Byłam niezwykle naiwną i wstydliwą panną.
Matka wychowywała mnie surowo. Pragnęła, bym w oczach ludzi uchodziła za porządną i przyzwoitą dziewczynę, więc za wszelką cenę unikała drażliwych tematów. Zdołała nawet wpoić we mnie przekonanie, że świat mężczyzn jest straszny i należy się go strzec. Pewnie właśnie dlatego tak mnie pociągał i fascynował. Nieznany, tajemniczy świat…
Nie mogłam zupełnie pojąć, czemu moje ciało przeniknął dreszcz, a policzki zapłonęły na widok młodego żołnierza. Czyżby to właśnie zwano miłością od pierwszego wejrzenia? Matka twierdziła, że taka miłość nie istnieje. Mówiła, że przyszłego małżonka znać trzeba całe lata, zanim pojawi się ślad uczucia, a ślubu nie godzi się brać bez odpowiednio długiego okresu narzeczeństwa. Zawsze też powtarzała, że dziewczyna musi pilnować cnoty, choć nigdy nie zdradziła, co właściwie rozumie przez te słowa.
– O takich rzeczach się nie rozmawia – kwitowała moje natrętne pytania.
Coś niecoś jednak wiedziałam, nasłuchałam się niejednego w czasie naszych kuchennych wędrówek.
Zdarzyło mi się raz popełnić straszny błąd i spytać matkę, czy była zakochana w ojcu. Boże, jakże się wtedy rozzłościła!
– Za grosz nie masz wstydu! – krzyczała, czerwona na twarzy. – Nawet przez myśl mi nie przeszło coś tak nieprzyzwoitego!
Nie odważyłam się zapytać, w czym tkwi nieprzyzwoitość, zresztą matka i tak nie dała mi dojść do słowa.
– Byłam dobrą żoną i wywiązywałam się ze wszelkich obowiązków małżeńskich. Nigdy nie upadłabym tak nisko, by pozwolić sobie na okazywanie uczuć. Żona winna być łagodna i wyrozumiała dla męża, zwłaszcza jeśli ten przeżywa trudne chwile, ma prowadzić gospodarstwo i dbać o dom i zdrowie rodziny. A jeśli on chce miłości… – matka nieomal wypluła to słowo – to niech idzie do kobiet innego pokroju!
Jej słowa mocno mną wstrząsnęły. Od tamtej chwili instynktownie zaczęłam bać się mężczyzn, choć nie wiedziałam właściwie, co jest przyczyną tego strachu.
Pani Fernér wróciła do kuchni i choć trudno w to uwierzyć, wyglądała na bardziej bezradną niż zazwyczaj.
– Miła moja, i co mam teraz zrobić? – wykrzyknęła. – Co mam uczynić?
– Poradzę sobie z gotowaniem, proszę pani – usiłowałam dodać jej otuchy.
Spojrzała na mnie zdumiona, jakby dopiero mnie zauważyła.
– Nie o to chodzi, Anna – Greta…
– Annabella.
– Tak, Annabella. Właśnie się dowiedziałam, że za dwa tygodnie mogę się spodziewać jeszcze dostojniejszych gości. Liczę na to, że twoja matka znajdzie wtedy czas dla mnie. Nie wiem, co zrobię, jeśli mi odmówi!
Nie był to dla mnie komplement, ale postanowiłam jej wybaczyć.
– Wydawało mi się, że pani goście już przyjechali – zaczęłam ostrożnie.
– Tylko troje, i to nie ci najważniejsi. Reszta przyjedzie jutro. Och, Anna – Lisa, jestem kłębkiem nerwów!
Uznałam, że nie warto jej znów poprawiać.
– Wszystko się ułoży – powiedziałam spokojnie. – Jakie ma pani życzenia? Wiem, że obiad będzie się składać z dziesięciu dań.
– Z dziesięciu! Nie, przynajmniej z osiemnastu!
– Do jutra nie dam rady – przestraszyłam się.
– Do jutra? Nie, chodzi mi o ten wystawny obiad. Jutro…
Dzień następny wydał się nagle pani Fernér na tyle nieistotny, że oddała inicjatywę w moje ręce.
– Muszę sporządzić listę surowców, które są w kuchni, no i muszę zrobić zakupy – stwierdziłam.
– Oczywiście, wszystko już zapisałam.
Bogu dzięki! Ta kobieta zachowała jeszcze resztkę rozsądku!
– Większość potraw przygotuję zawczasu – dodałam z ulgą. – Muszę jednak być tutaj, to znaczy w kuchni, i dopilnować całości.
– Oczywiście.
Nie domyślała się nawet, z jaką chęcią to uczynię. Może zobaczę raz jeszcze pewnego gościa…
Pani Fernér nie przestawała myśleć o przyjęciu, które miało się odbyć za dwa tygodnie.
– Zastanawiam się – powiedziała bardziej do siebie niż do mnie – czy nie powinnam przenieść go do mego zamku. Wszak wie pani, że należę do szlachty?
– Pani Fernér – odrzekłam, prostując się. – Moja matka i ja niechętnie przyjmujemy takie zlecenia. Byłyśmy we wszystkich większych posiadłościach, w Marsvinsholm, Svaneholm, w Tostrup. Wszyscy właściciele zatrudniają własnych kucharzy i nasza obecność prowadzi jedynie do niepotrzebnych scysji. Czują się urażeni, a nam nie pozostaje nic innego, jak przyjąć to do wiadomości.
Pani Fernér spojrzała mi prosto w oczy.
– Tak, sądzę, że masz rację, Annabello…
Więc jednak pamiętała moje imię!
– Jeszcze to przemyślę – westchnęła. – Przyjdź, kiedy zechcesz. Moje kucharki są do twojej dyspozycji.
Skinęłam głową i przyjęłam listę zleceń. Na środku stołu miał stanąć półmisek z pasztetem, sposób przyrządzenia pani Fernér zostawiła do mego wyboru. Poza tym ryba, zaproponowałam pieczonego turbota, moją specjalność. Potem rodzaj potrawki.
Kolejne pozycje na liście to stek barani i pieczona kaczka, którą udało mi się zamienić na faszerowanego indyka. I jeszcze gotowana szynka.
Część produktów miałyśmy już we własnej spiżarni. Podsuwałam pani Fernér pewne sugestie, by zaoszczędzić sobie czasu i wysiłku.
– Został nam deser – powiedziała w końcu. – Czy mogłabyś ułożyć na środku stołu piramidę z owoców i nadziewanych czekoladek? Z fontanną? I dodaj pieczone kasztany z masłem, orzechy, figi i rodzynki, rzecz jasna.
Obiecałam załatwić wszystko poza fontanną. Wprowadziłam jeszcze kilka poprawek w jadłospisie, by uniknąć banalnych potraw serwowanych zwykle przy takich okazjach.
O dziwo, pani Fernér się nie sprzeciwiła. Wręczyła mi pieniądze, a ja ruszyłam na targowisko.
Choć było jeszcze dość wcześnie, najlepsze towary dawno już zniknęły ze straganów. Obie z matką znałyśmy większość przekupek, one zaś znały nasze oczekiwania. Sztuka gotowania polega na właściwym doborze składników. Matka była w tym względzie niezwykle wymagająca, ja pozwalałam sobie na drobne ustępstwa.
Rzeźnik i handlarz ryb pojęli w lot, o co mi chodzi, i od razu zaopatrzyli mnie w niezbędne produkty. Wstąpiłam jeszcze do cukiernika, by zamówić migdałowe spody do ciast.
Wtedy to ujrzałam go ponownie. Nie był sam, szedł w towarzystwie równego sobie wiekiem młodzieńca. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom, kiedy mnie pozdrowił. Widzieliśmy się przez jedną krótką chwilę, a jednak mnie rozpoznał!
Lekko skinęłam głową. Niezbyt uniżenie i wstydliwie, ale też nie za hardo, tak w sam raz. Nie wiedziałam, kim jestem, służącą czy córką szanowanego obywatela. Jego towarzysz rzucił mi wyzywające spojrzenie. Kiedy mnie mijali, usłyszałam, jak pyta przyjaciela, czy zaczął uganiać się za kucharkami.
Reszta dnia upłynęła mi na bieganiu między domem a kuchnią pani Fernér. Moje pomocnice okazały się nadzwyczaj sprawne, ale i tak nie zdążyłam się ze wszystkim uwinąć, zanim nadeszła północ. Ruszyłam do domu, czekało mnie tam jeszcze mnóstwo zajęć.
Nie przeszłam nawet połowy drogi, gdy poczułam, jak podwiązka zsuwa mi się w dół nogi. Przystanęłam pod latarnią, by ją poprawić. Nagle usłyszałam odgłos kroków i gwałtownie opuściłam spódnicę. Za późno. Mężczyzna, który zbliżył się do mnie, musiał wszystko widzieć. Co za wstyd!
Zatrzymał się przede mną i zapytał cichym głosem:
– Czy statek do Trelleborga już odpłynął?
– Między Ystad a Trelleborgiem nie kursują statki – odpowiedziałam szybko. To nieoczekiwane spotkanie na opustoszałej ulicy odebrało mi pewność siebie.
Mężczyzna skinął głową i zanim zdążyłam zaprotestować, wsunął mi w dłoń kartkę po czym się oddalił.
Patrzyłam za nim w osłupieniu. Chciałam coś powiedzieć, ale zniknął mi z oczu. Rozłożyłam papier i przyjrzałam się mu w świetle latarni. Widniało na nim tylko jedno słowo:
ALDEBARAN…