Wpatrywałam się w kartkę z bezgranicznym zdumieniem. Aldebaran? Co to znaczy? Czy w taki sposób pozdrawia się nieznajomą? A może chodzi o jakieś miejsce? W Ystad nie ma gospody o takiej nazwie.
Wzruszyłam ramionami i włożywszy karteczkę do kieszeni, ruszyłam w kierunku domu. Na rogu zderzyłam się z młodą dziewczyną. Jej wygląd nie pozostawiał żadnych złudzeń. Jeszcze ktoś weźmie mnie za ulicznicę, pomyślałam, nie przystoi o tej porze kręcić się po mieście bez towarzystwa. Przyspieszyłam kroku.
Miałam jeszcze sporo do zrobienia, lecz trudy dnia dały mi się we znaki. Mimo to nie mogłam zasnąć. Przewracałam się w łóżku, obmyślając najdrobniejsze detale. Musiałam włożyć w tę pracę cały mój kunszt. Moje pierwsze samodzielne zadanie, mój debiut w roli kucharki! Chwilami przepełniała mnie duma, wiara i pewność siebie, chwilami ogarniało paraliżujące przerażenie.
Wierciłam się niespokojnie, lecz sen nie przychodził. Między fantazjami o piramidach z czekoladek i owoców i fantazyjnie udekorowanych półmiskach zjawiał się obraz pewnego młodego, przystojnego oficera. Który ponoć zaczął uganiać się za kucharkami…
Mijały godziny. Wstałam z łóżka i wypiłam kubek gorącego mleka. Dopiero wtedy zapadłam w sen, by po dwóch godzinach się zbudzić i zabrać do pracy.
Miasto było jak wymarłe, kiedy przemierzałam ulicę, kierując się do domu Fernérów. Dźwigałam kosze i torby pełne surowców, przypraw i innych niezbędnych składników. W połowie drogi ramiona odmówiły mi posłuszeństwa. Postawiłam kosze na ziemi, by chwilę odpocząć.
Wtedy to usłyszałam za sobą głęboki głos:
– Czy mogę pomóc?
To był on! Na miły Bóg, to był naprawdę on! Zaskoczona i przestraszona dałam sobie odebrać kilka pakunków.
– Jestem zbyt leniwa, by nawrócić kilka razy – wymamrotałam bliska śmierci z zażenowania.
– Tak, rozumiem – uśmiechnął się. – Idziesz do domu Fernérów, prawda?
Skinęłam głową i szybko wyjaśniłam, że nie jestem jedną z kucharek pani Fernér, lecz zostałam wynajęta do przygotowania wieczornego posiłku.
– A więc jesteś szefem kuchni? – nie przestawał się uśmiechać.
Jeszcze raz skinęłam głową. Szef kuchni… To brzmiało dostojnie.
– Proszę pozwolić mi się przedstawić – powiedział szarmancko, kłaniając się. – Nazywam się Marcus Dalin i jestem porucznikiem. A przy okazji dalekim krewnym… – zrobił przerwę, by się zastanowić. – Kim ja właściwie jestem… Krewnym szwagierki pani Fernér, tak mi się zdaje!
Roześmieliśmy się oboje. Ten wspólny śmiech sprawił, że się rozluźniłam.
– A ja nazywam się Annabella Mårtensdotter – odrzekłam. Byłam zdumiona własnym zachowaniem. Zawsze taka skromna, zamknięta w sobie, nie rzucająca się w oczy, nagle zapragnęłam rozkwitnąć jak kwiat i zwrócić na siebie uwagę. Zapragnęłam, by on zwrócił na mnie uwagę!
Tak się już chyba zresztą stało, skoro zaofiarował się z pomocą. Gdyby nie chciał, mógł po prostu udać, że mnie nie widzi.
Spojrzałam na niego ukradkiem. Może miał w zwyczaju zaczepiać obce dziewczęta na ulicy? Może to zwykły uwodziciel?
Nie wyglądał na takiego. Jego oczy spoglądały z wyrazem ciepła i szczerości, a twarz wzbudzała natychmiastową sympatię. Chyba że tak właśnie wyglądali uwodziciele…
Zapytał, co jest w koszach i torbach, więc udzieliłam mu wyjaśnień.
– A tu są kasztany, podam je a la créme – zakończyłam, uchylając wieczko jednego z koszy.
Marcus Dalin jęknął.
– Brzmi cudnie! Z góry się cieszę na dzisiejszy wieczór!
– Czeka mnie jeszcze mnóstwo pracy – westchnęłam. – Muszę przygotować nadziewane czekoladki i…
– Pomogę ci – przerwał mi z zapałem.
Uśmiechnęłam się i potrząsnęłam smutno głową. Nie mogłam na to przystać. Co by powiedziała pani Fernér, gdyby jeden z jej gości spędził cały dzień w kuchni!
– Bardzo się denerwuję – powiedziałam, dobrze wiedząc, że nie powinnam się do tego przyznawać. – Pierwszy raz pracuję sama, bez matki. To ona jest kucharką, ale dziś ma inne zajęcie.
– To nasza wina… – Marcus wyglądał na przygnębionego. – Powinniśmy byli wcześniej zawiadomić o przyjeździe.
– Nie warto o tym mówić – pospieszyłam z odpowiedzią. – Jestem jedynie strasznie przejęta.
– Dla ciebie to duże wyzwanie. – Zajrzał mi głęboko w oczy, zbijając mnie całkowicie z tropu.
– Do stołu zasiądzie siedem osób – rzuciłam z zakłopotaniem, by zmienić temat rozmowy.
– Tak, a razem z gospodarzami dziewięć – Marcus westchnął. – Towarzystwo niektórych z nich nie bardzo mnie raduje. Z wielką ochotą wyrwałbym się do kuchni!
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, lecz Marcus ciągnął dalej:
– Jedna z dam to prawdziwa femme fatale, a ja, szczerze mówiąc, nie cierpię kobiet tego pokroju.
W jego głosie pojawił się szorstki ton. Femme fatale… Kobieta, która uwiedzie każdego mężczyznę, sprawczyni kłopotów małżeńskich, tragedii i rozwodów. Dla kogoś takiego niektórzy gotowi byli popełnić samobójstwo.
– Pamiętaj, Annabello – mówił z pasją Marcus – nie wierz w to, co zobaczysz czy usłyszysz. Nie cierpię tej kobiety!
Nie pojmowałam, o co mu chodzi. Czemu kieruje takie słowa do mnie? To miło z jego strony, lecz…
Spojrzałam na niego. Szedł pogrążony w myślach. Biły od niego siła i pewność siebie, a twarz budziła zaufanie i tchnęła szczerością. Mogłabym przysiąc, że jest lojalny i odpowiedzialny. Te piękne oczy nie potrafiły kłamać.
Przytrzymał mnie, kiedy potknęłam się o krawężnik.
– Uważaj na wino! – krzyknęłam odruchowo.
– A więc popijasz? – rzucił uszczypliwe.
– Skądże znowu! – odrzekłam, czerwieniąc się. – Wina dodaję do potraw. Matka tego nie lubi. Mówi, że szkoda pieniędzy. Lecz skoro trzeba wina, to musi być wino.
– Wiesz co, Annabello – powiedział Marcus, a w jego oczach zamigotały wesołe iskierki – prawdziwy z ciebie skarb!
Jego poczucie humoru przypadło mi do gustu. Nie odważyłam się jednak spojrzeć mu w twarz, bo nie przywykłam do przyjmowania komplementów. To niepojęte, ja, Annabella Mårtensdotter, szłam ulicą w towarzystwie mężczyzny. I to jakiego mężczyzny! Sprawiał, że zapominałam o własnej niezdarności i czułam się piękna i godna jego szacunku.
Zbliżając się do domu Fernérów, zwolniliśmy kroku.
– Wczoraj pracowałaś do późna? – zapytał, spoglądając na mnie. – Słyszałem, jak buszujesz po kuchni, mój pokój jest powyżej.
– Och! Nie dałam ci zasnąć? – rzuciłam przestraszona.
– Nie myślałem o sobie.
Schyliłam głowę.
– Tak, pracowałam do późna. I wiesz co? – Spojrzałam na niego z nagłym ożywieniem. – Kiedy wracałam do domu, podszedł do mnie jakiś mężczyzna i dał mi dziwną karteczkę.
– Tutaj?
– Nie, tam, na rogu. Pod latarnią.
Nagle zatraciłam gdzieś swoją powściągliwość. Prostolinijne zachowanie Marcusa wzbudzało zaufanie.
– Zatrzymałam się w świetle latarni, by poprawić… suknię, a on zapytał mnie o statek do Trelleborga. Odrzekłam mu zgodnie z prawdą, że z Ystad nie odchodzą statki do Trelleborga.
– Ależ odchodzą – poprawił mnie łagodnie. – Pan Fernér wspomniał, że zaczęły kursować w tym miesiącu.
– Doprawdy? Więc oszukałam tego biedaka! – Spojrzałam z przestrachem na Marcusa. – To straszne!
Zatrzymaliśmy się zupełnie bezwiednie, jakby żadne z nas nie miało ochoty wejść do środka.
– Więc mężczyzna dał ci jakąś karteczkę?
– Tak. Skinął tylko głową, gdy usłyszał odpowiedź, i wcisnął mi w dłoń zwitek papieru. Bardzo się zdumiałam. Z początku myślałam, że wziął mnie za… zresztą sam wiesz, i że chciał się umówić na schadzkę…
– Nie można cię pomylić z taką dziewczyną – odrzekł z ciepłym uśmiechem. W jego ciemnych oczach pojawił się wyraz czułości.
– A jednak… – Zawahałam się. – Ja… poprawiałam podwiązkę. Mógł źle zrozumieć sytuację.
– Ach, tak. Co było napisane na kartce?
– Tylko jedno słowo. Poczekaj, mam ją przy sobie…
Grzebiąc w kieszeni, opowiedziałam mu jeszcze o spotkaniu z ulicznicą i o tym, jak nieprzyjemnie jest przemierzać samotnie ulice późną nocą.
– Mam! To ta kartka – oznajmiłam, wręczając mu arkusik.
– Aldebaran – odczytał na głos. W jego oczach pojawił się nagły wyraz zadumy.
– Co to znaczy? – nie mogłam powstrzymać ciekawości.
Marcus już otwierał usta, by mi odpowiedzieć, kiedy nagle dobiegł nas jasny kobiecy głos.
– Marcus! Tutaj jesteś!
Na widok właścicielki tego głosu Marcus wyszeptał bezgłośnie nie całkiem przyzwoity wyraz.
– A więc przyjechali! – westchnął.
Spojrzałam na tę młodą kobietę. Była tak piękna, że poczułam się przy niej jak brzydkie kaczątko. Nie zwracając na mnie uwagi, wyciągnęła ramiona w kierunku Marcusa.
– Marcus – rzekła tylko, patrząc na niego z oddaniem. Miała wielkie, zielone, kocie oczy i ufarbowane na rudo włosy. Podejrzewałam, że w rzeczywistości były bure jak u myszy.
Zarzuciła mu ramiona na szyję, nie przejmując się zbytnio pakunkami, które dźwigał.
– Uwaga na szynkę! – krzyknęłam.
– Co? – Kobieta roześmiała się, odwracając ku mnie. – Kim ona jest, Marcus?
– To panna Annabella Mårtensdotter. Jest ekspertem w sprawach kuchni i dziś przygotuje nam wieczorny posiłek – Marcus skłonił mi się lekko. – A to baronowa Marietta Lehbeck.
Dygnęłam, a Marietta wzięła Marcusa pod rękę. W tej samej chwili zbliżył się do nas młodzieniec, ten sam, z którym widziałam Marcusa poprzedniego dnia, w towarzystwie młodej dziewczyny. Dziewczyna nie wyróżniała się niczym szczególnym, miała niezgrabną sylwetkę i nosiła staromodny strój.
– Panna Annabella – przedstawił mnie Marcus – a to mój dobry przyjaciel Johan. I panna Flora Mørne.
W tak licznym gronie straciłam pewność siebie. Odebrałam Marcusowi pakunki i dziękując za pomoc, pospieszyłam do kuchni. Dobiegł mnie jeszcze głos Marietty:
– No wiesz, Marcus, jak możesz…
Płonęły mi policzki, doznałam srogiego rozczarowania. Czego się jednak mogłam spodziewać? Że porucznik prowadził życie w cnocie? Te czasy już minęły, mężczyźni pozwalali sobie na drobne miłostki. Frywolność i nieprzyzwoitość stały się modne, lecz ja dziękowałam matce za wychowanie w czystości!
Dzień zszedł mi na przygotowaniach, więc nie poświęciłam gościom wiele uwagi. Dowiedziałam się jedynie, że przybył niejaki pułkownik Lehbeck, jak się domyśliłam, ojciec Marietty.
Marcus zaszedł do mnie na krótką pogawędkę. Właśnie miesiłam składniki na ciastka zwane biedaczkami i szykowałam się do rozbicia jajek.
– Pomogę ci – powiedział. – Ile potrzebujesz?
– Trzydzieści.
– Trzydzieści? Jak nazwałaś te ciasteczka? Biedaczki? Stanowczo za dużo jajek!
– Same żółtka! – dodałam z uśmiechem. – Uważaj, by nie dostały się do białek, bo białka są mi potrzebne do innej potrawy.
– Nie pojmuję, jak nad tym wszystkim panujesz – westchnął z podziwem.
– Mam znakomite pomocnice – odrzekłam, uśmiechając się do kucharek pani Fernér. Dziewczęta zachichotały, posyłając Marcusowi długie spojrzenia.
Marcus też się uśmiechnął i z ogromną powagą zabrał się do tłuczenia jajek.
– Miło tu u was – stwierdził. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak uciążliwe jest towarzystwo tamtej kobiety.
– Jak długo zostaniecie? – spytałam.
– Tylko trzy dni. Ale wrócimy za dwa tygodnie.
– Wszyscy?
– Mam nadzieję, że nie. Ja z pewnością wrócę.
Wypowiedział te słowa z takim zdecydowaniem, jakby chodziło o przyjemność, a nie obowiązek.
Z pokojów dobiegł nas jasny kobiecy głos:
– Marcus? Czy ktoś widział Marcusa?
Marcus wykrzywił twarz w grymasie rezygnacji.
– Koniec spokoju – westchnął. – Muszę opuścić tę oazę.
Dopiero późnym popołudniem mogłam zająć się piramidą z owoców i słodyczy. Siedziałam w chłodnej spiżarni pochłonięta pracą, kiedy wpadła z impetem pani Fernér. Jej policzki pałały, z trudem panowała nad wzburzeniem. Zanim zdążyłam się przestraszyć, że ja jestem obiektem jej gniewu, zaczęła wyrzucać z siebie gwałtowne słowa.
– Ta okropna kobieta! Czemu tu przyjechała? Nie życzę sobie jej obecności pod mym dachem!
– Nie wiem, o czym pani mówi, pani Fernér – wymamrotałam.
– Czy możesz to sobie wyobrazić? Ona jest nienasycona. Wciąż musi sama sobie udowadniać swą siłę oddziaływania. Nie rozumiem, co mężczyźni w niej widzą!
Ja byłam w stanie to zrozumieć, ale nie zdradziłam się z tą myślą, bo pani Fernér miała łzy w oczach.
– Ci głupcy dają się nabrać na najprostsze sztuczki – ciągnęła.
Czułam, jak rośnie we mnie gniew. A więc Marietta Lehbeck uważała, że może zalecać się do pana Fernéra w jego własnym domu, i to na oczach żony! A pan Fernér… Jakże mógł upaść tak nisko?
Jej następne słowa podziałały na mnie jak wiadro zimnej wody.
– Biedny Marcus! Ten wspaniały, dobry młodzieniec musi się z nią ożenić!