ROZDZIAŁ DRUGI

Molly wybiegła z gabinetu Flynna szukać dziecka. Nawet się nie denerwowała. Pomyślała, że gdyby małemu się coś stało, słychać byłoby płacz. Poza tym w biurze byli przecież ludzie. Chciała tylko sprawdzić, dokąd dziecko powędrowało. W końcu nie było to zbyt bezpieczne miejsce dla raczkującego malucha.

Gabinet Flynna wychodził na okrągłe pomieszczenie nazywane centralą mózgów. Niewątpliwie architekt zaprojektował tu normalne pokoje z drzwiami i ścianami, ale Flynn, jak zwykle, zlekceważył to, co nakazywała logika.

Kabina rzeczywistości wirtualnej, do której zajrzała Molly w poszukiwaniu malucha, znajdowała się w okolicy drzwi. Na środku centrali mózgów stał olbrzymi stół. Wygodne krzesła przypominały bardziej łóżka. Sufit pokryty był plakatami przedstawiającymi postacie z kreskówek, gwiazdy rocka i krajobrazy. Molly z początku uważała to za wariactwo, ale po kilku miesiącach pracy z szaleńcami doszła do wniosku, że za bardzo ich lubi, by zwracać uwagę na ich ekscentryczny styl bycia.

Zaglądała wszędzie, w każdy zakamarek, których tu naprawdę nie brakowało. Nigdzie nie było śladu małego stworzonka.

Czuła, że serce zaczyna jej bić coraz szybciej. Wytłumaczyła sobie, że to dlatego, iż dziecko uciekło, ale to nie była prawda. Zdenerwowała się już wcześniej. Ta cała scena z matką Dylana wywołała ściskanie w żołądku, a, co gorsza, w jej pamięci ciągle jeszcze tkwił obraz, jak to zachęcała Flynna do pieszczot.

Poczuła ucisk w gardle. Wybiegła z centrali mózgów i popędziła do sali odpoczynku. W zasadzie pieszczota to nie było właściwe słowo. Chciała się kochać z Flynnem. Prawdopodobnie zrobiłaby to, gdyby im nie przeszkodzono w ostatniej chwili.

Myśli przelatywały w jej głowie jak błyskawice. Do diabła, czy to jest naprawdę jego dziecko? Czy Flynn rzeczywiście spał z tą kobietą – kobietą, której nawet nie poznał?

Molly była pewna, że zna go dobrze. Jego impulsywność i to, że nie można było przewidzieć, co zrobi, czyniły z niego ciekawego mężczyznę, choć te cechy jego charakteru trochę ją niepokoiły. Był szalony, to prawda, ale nie sądziła, że mógłby być tak nieodpowiedzialny. Wierzyła, że ma dobre serce, a tymczasem…

Niczego nie można być pewną, pomyślała. Jedynie tego, że gdzieś tutaj pełza puszczone samopas dziecko i ktoś musi je znaleźć, zanim mu się coś stanie.

Zapaliła światło i zajrzała do łazienki – pusto. Zamknęła drzwi i weszła do pokoju obok. Ponieważ nikt z pracowników Rynna, oprócz niej, nie przestrzegał normalnych godzin pracy, w pomieszczeniu były rozkładane łóżka, telewizor i wieża. Można tu było spotkać ludzi o różnych porach dnia, ale teraz nie było nikogo.

Nerwowo zaglądała pod łóżka, nie mogąc pozbyć się myśli o Flynnie. Czyżby rzeczywiście spędził noc z nieznajomą, którą potraktował po prostu jak zabawkę na jedną noc? Czy tak właśnie traktował wszystkie kobiety?

Molly zdawała sobie sprawę z własnej nieugiętości. Nawet jej ojciec powtarzał, że dałaby się zabić dla zasad, ale to nie powstrzymało nieprzyjemnego uczucia, które zaczynało ją opanowywać. Za każdym razem, gdy Flynn w żartach próbował ją uwieść, miała wrażenie, że jest dla niego kimś szczególnym, wyjątkowym. I to, co się dzieje między nimi, też jest wyjątkowe. Naprawdę tak myślała… Cóż, to były tylko złudzenia.

Wbiegła do następnego pokoju, ale zamiast na dziecko, natknęła się tam na główną programistkę, Simone Akumi. Jak wszyscy pracownicy McGannona, Simone była dziwna. Miała ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, twarz w kolorze ciemnego mahoniu i silną osobowość. Jej iloraz inteligencji wybiegał poza skalę, ale miała trudności w nawiązywaniu rozmowy ze zwykłymi śmiertelnikami. Zazwyczaj owijała się długą, powiewną tkaniną w afrykańskie wzory, a na sztywnych, siwiejących włosach nosiła słuchawki. To był znak, że pracuje, i tylko ktoś, kto pragnął szybkiej śmierci, zdecydowałby się jej wtedy przeszkodzić. Molly błyskawicznie obrzuciła pokój spojrzeniem.

Szklane drzwi prowadziły na patio porośnięte trawą – Flynn często urządzał tam pikniki dla swoich ludzi. Ale dziś były one, na szczęście, zamknięte, by nie wpuścić jesiennego chłodu, więc dziecko nie mogło się tędy wydostać. Tuż obok stała olbrzymia lodówka, w której można było znaleźć najprzeróżniejsze rzeczy: od tajemniczych potraw z mięsa, przez sushi, pizzę, aż po wiśnie w syropie. Trzy ekspresy ustawicznie bulgotały, bo każdy pracownik miał swój ulubiony gatunek kawy.

Simone nalewała sobie kolejny kubek aromatycznego płynu.

– Widziałaś może małe dziecko kręcące się tutaj? – zapytała Molly.

– Jeśli masz na myśli tego diabełka poruszającego się na czworakach… Wielkie nieba, czy to naprawdę dziecko Flynna? – Simone po raz pierwszy w życiu nie była wściekła, że jej ktoś przeszkadza.

Ale Molly nie chciała tracić czasu na pogawędki.

– Nie wiem. Mały po prostu zniknął, gdy rozmawialiśmy.

– Widziałam go sunącego za Baileyem. Biedactwo. Jest zbyt malutki, by umieć sobie dobierać towarzystwo. A Bailey wyglądał na przerażonego. – Nałożyła słuchawki na uszy i ponownie skoncentrowała się na pracy.

Molly niemal biegiem ruszyła do wskazanej przez Simone części budynku. Jej serce biło jak oszalałe. Może do tej pory niezbyt przejmowała się dzieckiem, ale Bailey był jeszcze bardziej roztargniony niż Simone, a biura programistów były bardzo niebezpieczne dla maleństwa. Komputery i drukarki ustawicznie terkotały, a telefony, druty i inny sprzęt były łatwo dostępne dla małych rączek.

Pierwszy pokój należał do Ralpha, który siedział na swoim, przypominającym tron, pomarańczowym fotelu, stanowiącym niemiły kontrast z czerwonym dywanem. Ralph miał dwadzieścia cztery lata, zazwyczaj pracował boso, a jego jasne, cienkie włosy, związane w kitkę, unosiły się w górę przy każdym ruchu ich właściciela. Pisał coś na dwóch klawiaturach – prawie jednocześnie – i z pewnością nie zauważyłby nawet tornada, gdyby tu wtargnęło, a co dopiero pełzającego dzieciaka.

Minęła jego pokój, potem pokój Simone i Darrena, który dziś pracował w domu – i skręciła w korytarz, gdzie było biuro Baileya. Zamarła przed drzwiami i przyłożyła dłoń do piersi, by uspokoić szalejące serce.

Poszukiwania zostały zakończone.

Bailey też pełzał na czworakach, jego łysiejąca głowa błyszczała w blasku świetlówki. Czasami sprawiał wrażenie wariata, nakładając swój szczęśliwy płaszcz, ale tak naprawdę był geniuszem. Może nie potrafił zachowywać się jak normalni ludzie, ale niespodziewane problemy inspirowały go do działania i zawsze podchodził do nich z tą samą upartą, metodyczną ostrożnością. Molly najpierw ujrzała jego siedzenie, a potem dostrzegła dziecko. Bailey, z wyrazem powagi na twarzy, postanowił widocznie sprowadzić ten akurat problem pod biurko. Wnioskując z dużej ilości zgniecionych w kuble papierów, musieli grać w piłkę.

– Bailey, na litość boską! Szukałam go wszędzie! – Molly wreszcie udało się wypuścić powietrze z płuc.

– Najwyższy czas, żeby pojawił się ktoś i uratował mnie. – Bailey ze smutkiem w głosie odsunął się od dziecka. – Prawie przeżyłem zawał. Przypełzł tutaj za mną i wrzeszczał tak, że omal nie oszalałem. Nie wiedziałem, czego chce. Przecież nigdy nie miałem dzieci! Flynn pobiegł za tą kobietą, nie wiedziałem więc, gdzie jesteś, i nie miałem pojęcia, co robić…

– Bailey, ty wariacie! Ja też nic nie wiem o dzieciach, ale nie mogę uwierzyć, że siedziałeś tu, pozwalając mu jeść papier!

– Ja? Ja mu pozwoliłem?! Jakbym mógł coś na to poradzić. Pierwszą rzecz, jaką zrobił, to wpakował papier do buzi i zaczął przeżuwać. Spróbuj mu go zabrać, a zobaczysz, co się będzie działo.

– Wrzeszczy?

Bailey był bardzo dokładny.

– Czy wrzeszczy? Ten dzieciak ma płuca jak syrena.

Molly przykucnęła. Mały miał pełną buzię papieru, a mimo to pracowicie wpychał do niej następny kawałek. Molly musiała coś zrobić, by mu to zabrać. Spojrzała na malca badawczo i nagle poczuła ściskanie serca. Scena w gabinecie Flynna rozegrała się tak szybko, że nie miała okazji przyjrzeć się Dylanowi.

Dziecko miało pulchne ciałko, klockowate nóżki i… niesamowicie znajomą twarz. Podbródek bojownika, wyraziste rysy, skrzywiony nosek – Dylan z pewnością nie zostałby wybrany do reklamowania produktów Gerbera, ale wyrośnie na człowieka z charakterem, co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Miał niesforną szopę kasztanowych włosów w identycznym kolorze, jak Flynn. I choć nie był piękny, jego oczy… miały błękit nieba i były pełne życia, światła i ironii – jak oczy Flynna.

Molly zamarła. Nie chciała wierzyć tamtej kobiecie. Virginia była zdenerwowana, nie panowała nad sobą. Z pewnością nie była wiarygodna. Ale wygląd Dylana zmieniał wszystko. Nie mogła zaprzeczyć, że między Flynnem a Dylanem istniało duże podobieństwo.

Dziecko spojrzało na nią z zainteresowaniem.

– Cześć, malutki, cześć, Dylan…

– Zabierzesz go stąd, dobrze? – nerwowo dopytywał się Bailey.

– Jeśli pozwoli mi się wziąć na ręce. Nie chcę działać zbyt szybko, by go nie przestraszyć. Na litość boską, przecież on mnie nie zna. Prawda, malutki? – mówiła cichym głosem, próbując się uśmiechnąć.

Chłopczyk odpowiedział uśmiechem, ukazując dwa śliczne białe ząbki i buzię pełną przeżutego papieru.

– Czy pozwolisz mi wyjąć papier?

Uśmiech zniknął, a buzia dziecka zamknęła się błyskawicznie.

– Już dobrze, dobrze. Nie mówmy na razie o tym. A może pójdziesz ze mną? Pokażę ci moje biuro, jedyne normalne miejsce w tym chaosie. A może w kuchni znajdziemy herbatniki? Pójdziesz z Molly?

– Dylan pójdzie z Molly – podpowiedział z naciskiem Bailey.

Dylan uśmiechnął się do Molly, potem do Baileya, uniósł pupę i powędrował na czworakach w przeciwnym kierunku.

Molly pomyślała przelotnie, że na tym świecie jest jeszcze tylko jeden człowiek z tak przewrotnym charakterem, i ruszyła za małym rudzielcem.

Minęło ponad pół godziny, nim Molly usłyszała pukanie do drzwi swego biura. Flynn musiał wreszcie ją odnaleźć, choćby ze względu na dziecko. Nie wiedziała tylko, ile czasu mu zajmie rozmowa z matką małego… a raczej próba rozmowy. Siedziała za biurkiem, gdy Flynn wsunął głowę do środka.

– Simone powiedziała, że dziecko jest u ciebie.

– Tak. Całe, zdrowe i bezpieczne.

Zawsze miała wrażenie, że gdy tylko Flynn pojawiał się w jej pokoju, miejsce to przestawało być bezpieczne.

W przeciwieństwie do innych pomieszczeń tego biura, u niej było normalnie. Zwykłe biurko. Kartoteki. Dwa wysokie krzesła. Zaostrzone ołówki ustawione równo w kubku z reprodukcją Moneta. Zdjęcie rodziców i dwóch młodszych sióstr, różnokolorowe teczki poukładane równiutko na biurku. Ta bezpieczna, spokojna atmosfera zmieniała się natychmiast, gdy tylko pojawiał się Flynn. Zawsze tak było. Molly nie mogła zrozumieć, jak mu się udawało zmienić cichy, spokojny dzień w piekło. Coś pojawiało się w powietrzu, jak zwiastun burzy. W jednej chwili była zrównoważoną członkinią Stowarzyszenia Księgowych, a w następnej okazywało, się, że myśli tylko o tym, czy dobrze wygląda i czy się podoba Flynnowi. Wielokrotnie próbowała rozwiązać ten problem, ale nie mogła znaleźć żadnej odpowiedzi poza jedną – przy Flynnie kobiety czują się niepewnie, potrzebują jego aprobaty.

Ale teraz to Flynn był zdenerwowany.

– Poszła sobie – powiedział. – Ciągle nie mogę w to uwierzyć. Nie mogłem jej przekonać. Po prostu poszła sobie i już.

Molly oparła się wygodnie i przyglądała się, jak jej szef chodzi po pokoju.

– Obawiałam się, że tak będzie. Gdy weszła do twojego biura, sprawiała wrażenie osoby zdecydowanej na wszystko. Jednak myślę, że wróci. Była tylko bardzo zdenerwowana. Żadna matka nie zostawiłaby swojego dziecka.

– Mam taką nadzieję. Ale naprawdę nie wiem, co mam teraz robić. Czuję się tak, jakby ktoś rzucił mi na kolana bombę. A co będzie, jeśli dziecko zachoruje? Kto będzie za to odpowiedzialny? Nawet nie wiem, czy jestem uprawniony do opieki nad nim. Boże, ja nawet nie jestem pewny, czy to moje dziecko!

Molly rozumiała jego obawy. Spadło to wszystko na niego jak grom z jasnego nieba. Przy tym była przekonana, że nie zdążył przyjrzeć się dziecku – ani wcześniej podczas sceny z Virginią, ani teraz.

Dylan był bezpieczny. Molly zabrała jego pieluszki, przyniosła koc z pokoju wypoczynkowego, kubek mleka z kuchni i herbatniki, które zachęciły malca do wyplucia przeżutego papieru. Łobuziak jeszcze parę minut raczkował po jej pokoju, a potem zwinął się w kłębek na kocu i zasnął.

Flynn musiał go zauważyć, bo choć poruszał się po pokoju bardzo szybko, ani razu nie nadepnął na koc.

– Muszę natychmiast zrobić parę rzeczy. Po pierwsze: zatelefonować do adwokata. Potem sprawdzić, jacy pediatrzy pracują w tym mieście. A może powinienem też skontaktować się ze swoim lekarzem… do diabła, nawet nie wiem, jakie badania powinienem zrobić, aby ustalić ojcostwo.

– Flynn!

– Co? – Zatrzymał się nagle i spojrzał na nią z uwagą. Molly miała czas, żeby nieco ochłonąć, by zebrać siły, przywołać zdrowy rozsądek i odsunąć na bok emocje. Ale nie potrafiła patrzeć na pustkę w oczach Flynna. Zwykle reagował na wszystko bardzo gwałtownie, ale nigdy w ten sposób. Nawet w najtrudniejszych chwilach jego oczy nie były tak zupełnie pozbawione wyrazu.

– Uważam, że masz rację, mówiąc o tym wszystkim, ale są jeszcze ważniejsze rzeczy do zrobienia – zaczęła cicho.

– Jakie? – Flynn uniósł brwi.

– Dziecko, McGannon. Dziecko potrzebuje jedzenia, pieluszek i ubrania.

– Molly… – Flynn opadł na krzesło po drugiej stronie biurka. Wpatrywał się w nią swymi niebieskimi hipnotyzującymi oczami. – Ja tego nie potrafię. Nigdy nie miałem do czynienia z dziećmi. Nie mam pojęcia, co kupić, czego ono potrzebuje…

– Ja również. Co to, to nie, Flynn.

– Nie? Przecież cię o nic nie prosiłem.

– Ale miałeś taki zamiar. Zajęłam się nim trochę i cieszę się, że mogłam ci pomóc. Ale to, że jestem kobietą, nie czyni ze mnie eksperta w opiekowaniu się małymi dziećmi. Ja również nie miałam z nimi do czynienia. I wiem o nich tyle samo, co ty.

– Powinnaś wiedzieć więcej – wymruczał Flynn i przesunął dłonią po włosach. – Każdy wie o nich więcej niż ja. Nawet liść na drzewie. Beton. Mam na biurku stos papierów, nie skończone projekty, telefon dzwoni bez przerwy… Jak mam to wszystko rzucić i zająć się dzieckiem…

– Flynn – rzekła cicho, ale stanowczo. – Spójrz na niego. Ale on nie patrzył na dziecko. Spoglądał na nią tymi niesamowitymi oczami, w których było tyle siły i charyzmy. A jednocześnie tyle lęku, że jato rozbrajało.

– Wiem, że to nie twoja sprawa, Molly – powiedział z wahaniem. – Ale nie wiem, kogo jeszcze mogę prosić o pomoc. Przynajmniej dopóki się nie zastanowię, co z tym zrobić.

Molly westchnęła. Nie wyobrażała sobie, żeby Bailey albo Simone potrafili rozwiązać to zagadnienie.

– No cóż. Mały teraz śpi. Wiem, że musisz skontaktować się z kilkoma osobami i jakoś uporządkować pewne sprawy. Mogę tu zostać, zanim się obudzi.

Flynn nie ruszył się. Patrzył na nią tym bezradnym wzrokiem, aż Molly uniosła ze zniecierpliwieniem ręce.

– Dobrze, dobrze. Potem pójdę z tobą po zakupy. Może ci być trudno robić je z dzieckiem. Ale z góry ostrzegam. Niczego ci nie doradzę. Nic nie wiem! Jedyne, co mogę wymyślić, to kupno podstawowych rzeczy potrzebnych dla niemowlaka.

Niech to diabli, pomyślała. Pewnie Flynn tego chciał – żeby zaoferowała mu pomoc. Ale mimo że to zrobiła, nie wyglądał ha zadowolonego. Nieustannie popadał w najdziwniejsze kłopoty, ale nie robiło to na nim dotąd wrażenia.

– Jesteś na mnie zła, prawda? Inaczej na mnie patrzysz, inaczej ze mną rozmawiasz. To ona cię zdenerwowała.

– Lepiej nazywaj ją po imieniu. Virginia, a nie ona. To matka twojego dziecka i wypadałoby choć to pamiętać.

– Nie jestem jego ojcem – rzekł cicho, ale wyraźnie.

– Spójrz na dziecko, a zmienisz zdanie – powiedziała jeszcze raz.

Nie posłuchał jej.

– Nieważne, co powiedziała… ani co ty myślisz… nigdy nie zachowałem się nieodpowiedzialnie wobec kobiety. Nigdy! Mam powody, by się z żadną nie wiązać i nigdy nie mieć dzieci. Nie mówię, że jestem świętym, ale, Molly, nigdy bym nie podjął takiego ryzyka. Proszę, uwierz mi.

– Wierzę ci. To przecież Virginia przyznała, że zapomniała wziąć pigułki…

– Pamiętam, co powiedziała. Słyszałem każde cholerne słowo z tego, co mówiła.

– McGannon… – Molly nie rozumiała, o co mu chodzi, czego od niej oczekuje. – Posłuchaj, teraz nie czas, by o tym mówić. Musisz się jakoś pozbierać. Nie wiem, jak długo potrwa drzemka małego, ale każda chwila jest cenna. Spróbuj załatwić, co możesz.

Wydawało się, że Flynn chce się jej sprzeciwić. Ale nie zrobił tego. Podniósł się z krzesła i wyszedł. Molly ścisnęła palcami skronie i popatrzyła na śpiące dziecko.

Zachowanie Flynna zaskoczyło ją. Zazwyczaj w trudnych sytuacjach jej szef ciskał się, wrzeszczał, bo taki miał styl bycia i natura wyposażyła go w tak ogromny temperament. Uwielbiał wyzwania. Im trudniejsza była sprawa, tym bardziej się do niej zapalał.

Ale nie tym razem. Każdy mężczyzna doznałby szoku, gdyby nagle w jego życiu pojawiło się dziecko, ale tu… kryło się coś więcej. Głos Flynna był zimny, twarz kamienna, gdy mówił, że istnieją powody, dla których nie chce mieć dzieci. Musiało się za tym kryć coś bolesnego. Molly żałowała, że nie wie, co. Flynn nigdy nie mówił nic o sobie, nigdy nie przyznał się do niczego. To, że był z nią szczery aż do bólu, znaczyło, że był bardzo wstrząśnięty.

Ona też tak się czuła. Przeżyła wstrząs. Była w Rynnie zakochana, mocno i boleśnie. Aż do tej chwili nie wiedziała, że taki był jego stosunek do ojcostwa. Jak można kochać człowieka, który nie pragnie dziecka i nawet nie spojrzy na tę cudowną twarzyczkę wtuloną w kocyk?

Chyba go jednak nie znała. Podobał jej się… no i wiedziała, że jest impulsywny i niebezpieczny. Urok, jaki roztaczał, niekoniecznie oznaczał, że był dobrym materiałem na męża. Mimo to nie mogła uwierzyć, że mógł się tak zachować. A może nie chciał postępować inaczej. Traktował każdą znajomość jak zabawę.

A na dywanie leżało śpiące dziecko, którego nikt nie kochał i nie chciał. Molly z łatwością potrafiła sobie wyobrazić siebie zajmującą się Dylanem. Rozumiała też, że Flynn potrzebuje pomocy. I to natychmiast – ale przecież nie jest sam na tym świecie. Ma jakąś rodzinę, przyjaciół. Nie może mu pozwolić, by swoje kłopoty zrzucił na nią.

Coś ciągnęło ją do śpiącego dziecka.

Na początku trochę Flynnowi pomoże. Zrobi to dla małego. Nie dla swojego szefa.

Загрузка...