ROZDZIAŁ PIĄTY

Flynn nie rozumiał, jak to się stało. Przed kilkoma dniami kazał przynieść do biura siatkowe łóżeczko, żeby Dylan mógł ucinać sobie drzemkę. Łóżeczko stało tuż przy jego biurku. Dzieciak nienawidził spania i ogłaszał pełnym głosem, że protestuje przeciwko jakimkolwiek pieluszkom i drzemkom. Ale za to lubił sam wdrapywać się do łóżeczka. I gdy wreszcie padał ze zmęczenia, Flynn mógł przez krótką chwilę popracować, choć od czasu do czasu musiał sprawdzać, co dzieje się z małym.

I tak to się właśnie stało.

Dylan zasnął, Flynn jedną rękę oparł na łóżeczku, drugą stukał w klawisze komputera. Rolety były opuszczone, by złagodzić jaskrawy blask październikowego słońca.

Nagle, jakby za machnięciem czarodziejskiej pałeczki, ujrzał przy biurku Molly siedzącą wygodnie w fotelu. Oparła podbródek na dłoniach i wyglądało na to, że jest tu już od jakiegoś czasu. Przypominała mu księżnę – koronkowy kołnierzyk, kolczyki i długa, wełniana spódnica. Czasami tak się ubierała, ale zaskoczył go wyraz jej twarzy.

Nie pozbyła się rezerwy, z jaką traktowała go od kilku dni. Chociaż dzisiaj po raz pierwszy dojrzał na jej twarzy wyraz jakiegoś cieplejszego uczucia. Czoło przecinały zmarszczki, a w oczach widać było autentyczną troskę.

– Wszystko w porządku? – spytała cicho.

– Oczywiście – odpowiedział, nie mogąc zrozumieć, dlaczego zadała mu to pytanie.

– Kiedy tu weszłam, spałeś jak kamień. Nie chciałam cię budzić. Wyglądasz na bardzo wyczerpanego, Flynn.

– Ależ skąd, wcale nie spałem. To niemożliwe. Po prostu intensywnie myślałem… – Fakt, że zamierzał przemyśleć parę spraw, ale gdy spojrzał na komputer, zobaczył na ekranie migające gwiazdki, a zamiast jesiennego słońca za oknem – ponury deszczyk, którego krople spływały monotonnie po szybach. Flynn popatrzył na dziecko – Dylan spał jak zabity – a potem zerknął na zegarek. – Czy to możliwe, że już jest trzecia?

– Przez niego nie śpisz w nocy, prawda? Z każdym dniem wyglądasz coraz gorzej. Boję się, że zachorujesz, jeśli będziesz nadał wszystko robił sam.

– Wcale nie czuję się zmęczony. Jestem silny jak koń.

– Flynn przesunął dłonią po twarzy. Zdawał sobie sprawę, że to, co mówi, nie brzmi przekonywająco. Nie chciał krzyczeć na Molly, ale był w okropnym nastroju. Potrzebował chwili, by otrzeźwieć po drzemce, którą musiał jednak sobie uciąć.

– Domyślam się, że nie wpadłaś tu bez powodu?

– Przyniosłam dokumenty do podpisania. – Molly zawahała się i popatrzyła na niego badawczo. Flynn pamiętał jej typową reakcję, gdy się na nią złościł. Teraz nie był pewien, czy zaskoczyłoby ją tornado. Na szczęście, wyglądało na to, że postanowiła nie poruszać osobistych spraw. Praca zawsze była dla niej ucieczką.

Położyła przed nim papiery i podała mu pióro. Potulnie wziął je do ręki i zabrał się do wykonywania tej znienawidzonej przez siebie czynności.

– McGannon! Chociaż spójrz na to, co podpisujesz!

– Dlaczego?

– Dlatego! Ile razy mam ci to powtarzać? Przecież ja mogę cię oszukać, uciec z twoimi pieniędzmi czy źle wypełnić zeznanie podatkowe. W sprawach finansowych nie należy nikomu ufać.

Mówiła prawie szeptem – oboje machinalnie ściszyli głosy, by nie obudzić dziecka – ale nawet teraz Flynn miał wrażenie, że Molly na niego krzyczy. Z uśmiechem podpisał papiery.

– Słyszałem to już wielokrotnie, panno Weston. To dobra rada. I będę postępował zgodnie z nią wobec dziewięćdziesięciu dziewięciu procent ludzi. Ale założę się o ostatniego dolara, że wszystko, co mi tu dajesz do podpisania, jest dobrze wyliczone.

– Jesteś beznadziejny. – Molly z westchnieniem zabrała papiery i popatrzyła na śpiące dziecko. – Wygląda tak słodko. Chyba lubi to łóżeczko, prawda?

– Tak. Tylko nie mów mu, że to łóżeczko, dobrze? I nie wymawiaj również słowa „spać". – Łóżeczko było niskie, by mały nie zrobił sobie krzywdy, wypadając z niego, a na podłodze, na grubym dywanie, leżał jeszcze dodatkowo miękki koc. – Zasypia w chwili, gdy tylko się w nim ułoży. Ale jeśli powiesz coś o spaniu lub drzemce, wrzask, jaki ten smarkacz podnosi, może nawet świętego wyprowadzić z równowagi.

– Słyszałam. Słyszeliśmy jego wrzaski i to nie raz – powiedziała Molly. – Chyba wiesz, że wszyscy tu w biurze bardzo go pokochali.

Flynn zdawał sobie sprawę, że pracownicy są oczarowani – choć nie wiadomo na jak długo – faktem, że jest z nimi w biurze małe dziecko. Nawet Bailey. Ale tylko w oczach Molly pojawiła się czułość, gdy na niego patrzyła, tylko ona rozmawiała z malcem i przytulała go, choć starała się zachować dystans. Natomiast trzymanie z dala Flynna na pewno nie przychodziło jej z trudnością. Aż do dzisiaj.

Podpisał już wszystkie dokumenty, a mimo to Molly usiadła wygodniej, jakby nie zamierzała jeszcze odchodzić.

– Masz kłopoty z dzieckiem, Flynn – zaczęła łagodnie. – Myślisz, że tego nie widać?

– Przecież on ma niewiele ponad roczek i nie można mu jeszcze na razie niczego wytłumaczyć. Wszelkie konfrontacje, jak dotąd, kończyły się tym samym rezultatem. Jeden dla Dylana, zero dla mnie.

Uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała.

– Wyglądasz na zmęczonego. Wręcz wyczerpanego. Próbujesz pracować, jakby nic się nie zmieniło i jednocześnie opiekować się Dylanem. Nikt nie dałby sobie z tym rady. Musisz z czegoś zrezygnować.

– Wszystko jest w porządku – zapewnił ją pospiesznie. Z pewnością było to wierutne kłamstwo, ale przyrzekł sobie, że już nigdy nie poprosi Molly o pomoc. Nie był pewien, co chce przez to udowodnić, ale marzył przez cały czas, by odzyskać jej szacunek. I nie tylko to. Chciał odzyskać Molly. Pragnął, by znowu było tak jak przedtem.

– Może rozdzieliłbyś pomiędzy personel część swojej pracy. Pozwól Simone zająć się niektórymi sprawami. I Darrenowi.

– Zastanawiałem się już nad tym. Myślą podobnie jak ja i pewne rzeczy mogę im zlecić. Ale na to potrzeba czasu. Poza tym nie wiem, na jak długo mam te zmiany planować i co będzie dalej. – Flynn westchnął i rozsiadł się wygodnie.

– Szczerze mówiąc, za każdym razem, gdy dzwoni telefon, mam nadzieję, że to Virginia.

– Domyślam się, że się jeszcze nie odezwała? Flynn pokręcił głową.

– Nie mogę uwierzyć, że nie przyszła, by zabrać Dylana.

– Nagle zamilkł. Nie rozumiał, dlaczego ich rozmowa potoczyła się w taki sposób. Do tej chwili Molly nie pytała go o nic, a on nie zamierzał się zwierzać. Teraz, gdy wyraźnie chciała go wysłuchać, nie był pewien, co ma jej powiedzieć.

– Dzwoniłem do adwokata i lekarza.

– I czego się dowiedziałeś? Flynn przesunął dłonią po włosach.

– Kiedyś pobierano próbki krwi od dziecka i ojca, aby zbadać DNA. Teraz są nowe testy. Bierze się wymaz z wewnętrznej strony policzka. Żadnych igieł, żadnego bólu. Zrobię taki test w poniedziałek.

– Czy wynik testu będzie wiarygodny? Udowodni ojcostwo?

– Nic nie jest pewne. Ale podobno te testy sprawdzają się niemal w stu procentach. Trzeba poczekać tydzień na wyniki. Lekarz obiecał mi, że postara się to przyspieszyć. Cały kłopot w tym, Molly… Poddam się testom. Oczywiście muszę mieć pewność, że jestem ojcem Dylana. Tylko że przedtem wydawało mi się, że to wszystko wyjaśni i cały problem zostanie rozwiązany, jeśli będę znał odpowiedź. Ale to nie jest takie proste. Każde pytanie, jakie zadawałem adwokatowi, wywoływało cały szereg nowych.

– Jakich?

– Na przykład sprawa opieki nad dzieckiem jest bardzo skomplikowana. – Flynn zerwał się z fotela. Już nie był śpiący, a zdenerwowanie nie pozwalało mu siedzieć spokojnie. – Nie ma zastrzeżeń do tego, bym był opiekunem dziecka. Moje nazwisko widnieje w jego metryce, czy jestem jego ojcem, czy nie. Jeśli zacznę to sprawdzać, sprawy mogą mi się wymknąć spod kontroli.

Molly również wstała. Oboje skierowali się w najdalszy kąt pokoju, by nie obudzić Dylana.

– To znaczy?

– Opieka społeczna może zabrać dziecko. – Flynn od kilku dni tłumił w sobie troskę i teraz nie mógł się powstrzymać, by nie podzielić się nią z Molly. – Jake, mój adwokat, powiedział, że fakt zostawienia dziecka przez Virginię wywoła pytania, czy jest ona odpowiednią matką. Nie mogę powiedzieć, bym się nad tym już wcześniej nie zastanawiał. Nie wydawała się zrównoważona w dniu, gdy się tu pojawiła. Jeśli ja zrzeknę się teraz odpowiedzialności za Dylana, opieka społeczna odda go komuś innemu, aż do zakończenia sprawy.

Molly popatrzyła na niego badawczo.

– To znaczy, że nie musisz się nim zajmować, dopóki nie będzie wyników testu? Na litość boską, McGannon, przecież o to ci chodziło.

– Mol – Flynn nie pamiętał, żeby kiedykolwiek ta dziewczyna była taka tępa – przecież nie oddam trzynastomiesięcznego chłopczyka obcym ludziom. Nie będę przecież wiedział, kim oni są czy troszczą się odpowiednio o niego i tak dalej. To po prostu nie wchodzi w grę.

– Aha – szepnęła.

– Co, do diabła, ma znaczyć to twoje „aha"?

– Oczarował cię!

– Nie oczarował. Przecież to jest piszczące bezustannie połdiablę. Źle wychowane i wiecznie niezadowolone. Ale przez jakiś czas to będzie tylko moje utrapienie i muszę zadbać, by i potem nie stała mu się żadna krzywda.

– Aha.

– Nie śmiej się ze mnie. Zaczynasz mnie denerwować. Mówię ci, że wszystko, czego się tknę, okazuje się bardzo skomplikowane. Próbowałem dodzwonić się do jakiegoś pediatry. Są ich w mieście tysiące, więc wydawałoby się, że będzie to łatwe, prawda?

– Domyślam się, że znowu miałeś kłopoty?

– Nie mogłem w to uwierzyć. Chciałem tylko zarejestrować dzieciaka, tak na wszelki wypadek, żeby miał swojego lekarza, gdy zachoruje. Nie mogę przecież do byle głupstwa wzywać pogotowia. Zacząłem więc telefonować i dwie recepcjonistki po prostu odłożyły słuchawkę. Wyobrażasz sobie?

– Założę się – rzekła spokojnie Molly – że byłeś zbyt dociekliwy.

– Przecież mam prawo zapytać o kwalifikacje lekarza, zanim powierzę mu Dylana. W końcu kogoś znalazłem. Może być. Doktor Owen Milbrook, ukończył Harvard, staż zrobił w Bostonie. Jutro o czwartej jesteśmy umówieni na wizytę. Oczywiście fakt, że ma właściwe wykształcenie, nie znaczy jeszcze, że to dobry lekarz. Może Dylan go nie polubi. Wtedy natychmiast z niego zrezygnuję.

– Flynn?

– Co?

– Obiecałam sobie, że tego nie zrobię – szepnęła Molly – ale ty potrafisz zdenerwować nawet świętego. Chodź tu.

Flynn nie miał pojęcia, o co jej chodzi, ale gdy chwyciła go za koszulę, domyślił się, że chce, by podszedł bliżej. Wtedy wspięła się na palce i pocałowała go. Jej usta delikatnie dotknęły jego warg i wtedy puściła jego koszulę i zarzuciła mu ręce na szyję.

Nic z tego nie rozumiał. Co spowodowało nagrodę w formie pocałunku? Przecież gardziła nim. Ale jego wątpliwości rozwiały się w ułamku sekundy, a może i szybciej, gdy poczuł przy sobie jej ciało.

Wszystko przestało istnieć.

Biuro. Deszcz uderzający o szyby, daleki dźwięk dzwoniącego telefonu i nawet dziecko.

Była tylko Molly. Życie stawało się takie proste, gdy trzymał ją w ramionach. Jeśli planowała tylko przelotny pocałunek, to on, Flynn, z pewnością na tym nie poprzestanie.

Zaczął ją całować.

Nie broniła się.

Jej ręce wciąż oplatały jego szyję, więc zaczął powoli przesuwać dłonie po jej ramionach w dół ku talii. Jej zapach, dotyk ciała uderzyły mu do głowy jak mocna whisky. Molly była tak blisko.

Przypomniał mu się straszny sen, który prześladował go od dziecka. Biegł, szukając czegoś, co było dla niego bardzo ważne, ale zawsze budził się z pustką i nawet nie wiedział, za czym goni. A teraz był już pewny, czego szukał. Chodziło o nią. Całując ją, czuł tęsknotę. Tęsknotę za czymś, czego nie rozumiał, a co wydawało się ważniejsze od wody, powietrza czy dachu nad głową. Czuł też pożądanie. Ale ta tęsknota, brzmiąca jak blues grany na saksofonie… Żadna dotąd kobieta nie potrafiła jej wywołać. Żadna.

Molly gwałtownie chwytała powietrze. Przez moment widział jej oczy pociemniałe i zamglone, jakby wstydziła się, że jeden pocałunek mógł wywołać aż taki efekt.

Flynn oparł się o ścianę i przyciągnął ją do siebie. Ich usta łączyły się w coraz mocniejszych pocałunkach.

Uniosła głowę. Jej palce wplotły się w jego włosy, gładząc je. Rynna ogarnął żar. Miał wrażenie, że zacznie płonąć pod jej dotykiem. To tylko pożądanie, tłumaczył sobie. Nie chciał myśleć o niczym więcej. Po prostu zanurzył się w żar płynący od Molly i nie chciał, żeby ktokolwiek go ratował.

Przytulił ją do siebie i delikatnie wsunął ręce pod jej bluzkę. Pod osłoną sztywnej tkaniny kryła się prawdziwa Molly. Ciepła i szczodra.

Przez tyle dni był smutny. Użalał się nad sobą i swoim życiem, a przy Molly czuł się kimś zupełnie innym. Nabierał pewności siebie, choć przecież dobrze wiedział, ile jest wart. Ostrożnie gładził jej ciało. Miał wrażenie, że topi się pod jego dotykiem. Poddała się jego dłoniom z jękiem… a może tylko tak mu się wydawało. Obsypywał pocałunkami jej policzki i szyję. Chciał dotrzeć głębiej, ale miała tyle rzeczy na sobie. Marzył, by ją posiąść. Otworzył na chwilę oczy, ujrzał zalane deszczem okno… i nagle zrozumiał, że nie tak powinno to się odbyć. Nie na stojąco, w ciemnym kącie biura.

– Mol! – Nie wróciła jeszcze do rzeczywistości. Próbował ocucić ją łagodnymi pocałunkami. Cofnął dłonie, wygładził na niej bluzkę. Przez cały czas przekonywał siebie, że właśnie tak należy zrobić, choć całe jego ciało buntowało się przeciwko temu.

– Hej, malutka, popatrz na mnie. Tylko przez chwilkę, dobrze? – W końcu uniosła głowę. Na widok jej nieprzytomnych oczu i obrzmiałych warg cały jego rozsądek znowu go opuścił. – Mol…

Nie wiedział, jak jej to wytłumaczyć. Nigdy dotąd nie posunęli się tak daleko. Tak bardzo chciał wiedzieć, dlaczego go pocałowała. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał okazji, ale od chwili pojawienia się Dylana był pewien, że Molly już go nie lubi. Odsunął pasemko włosów z jej twarzy.

– Jedna chwila starczy, by zaniknąć drzwi i zacząć wszystko od początku, ale muszę być pewny, że ty też tego chcesz i nie będziesz potem żałować.

– Ja… – Molly wyprostowała się gwałtownie, wysunęła z jego ramion i zachwiała się, więc wyciągnął ręce, by ją przytrzymać.

Ale zaraz ją puścił. Wyraz jej oczu powiedział mu wszystko. Magia zniknęła, powróciła rzeczywistość.

– Nie mogę uwierzyć, że posunęliśmy się tak daleko. Przecież jesteśmy w biurze. I dziecko…

– Dziecko śpi jak zabite. Nikt nas nie widział ani nie słyszał naszych głosów. Tylko my wiemy, co się tutaj stało. – Bał się, że to już nigdy nie wróci. Ta bliskość. Przez kilka chwil czuł się kochany. Przez kilka chwil miał wrażenie, że Molly należy do niego. Poddał się jej czarowi, a w żyłach czuł jeszcze gorący płomień, jaki w nim rozpaliła. Niestety, teraz patrzyła na niego zupełnie inna istota.

– Przepraszam, Flynn, bardzo cię przepraszam. – Molly zaczęła poprawiać na sobie ubranie, przygładzać włosy. Na jego oczach zmieniła się z pełnej pożądania dziewczyny w surową, dystyngowaną księgową. – Wiem, że to ja pocałowałam cię pierwsza, ale naprawdę nie przypuszczałam, że tak się to skończy…

– Wytłumacz mi więc, co się stało? Dlaczego mnie pocałowałaś? – Chwycił ją za rękę, by jeszcze przez chwilę czuć jej bliskość. – Coś nas niewątpliwie łączy. Wiemy o tym prawie od początku naszej znajomości. Tak było, zanim pojawił się Dylan. Wtedy niemal przestałaś się do mnie odzywać. Pocałunek był ostatnią rzeczą, jakiej mogłem się spodziewać.

– Ja też go nie planowałam – powiedziała cicho Molly, starając się przez cały czas oswobodzić swoją rękę. Twarz miała zaczerwienioną, a głos jej drżał. – To dlatego, że zacząłeś mówić o dziecku… Do diabła, może ty tego nie widzisz, ale jesteś taki uroczy, gdy zajmujesz się Dylanem. Nawet wtedy, gdy się go boisz. Nigdy nie przypuszczałam, że możesz się bać małego dziecka. I jeszcze coś… od kilku dni obserwuję cię i widzę, że twój świat zachwiał się w posadach…

Było jej go żal. To z pewnością nie poprawiło mu humoru. Współczucie i żal były ostatnimi uczuciami, jakie chciał wywołać u Molly. A to, że uważała, iż on boi się malca, było jeszcze gorsze.

On miałby się bać tego krzykacza? Jak ona na to wpadła? Przecież od początku starał się sam zajmować Dylanem, na nikogo nie zrzucać odpowiedzialności, nie narzekać, nie skarżyć się, że dziecko go przeraża. A już na pewno nie przed Molly.

– Widzę, że cię obraziłam, Flynn. – Molly zebrała papiery z biurka i ruszyła w stronę drzwi. – Naprawdę nie chciałam cię krytykować. Wprost przeciwnie. Po to przyszłam tutaj… to znaczy… przyniosłam papiery… ale też chciałam cię przeprosić. Zbyt pochopnie cię osądziłam. I chcę ci jakoś pomóc.

– Pomóc? Skinęła głową.

– Nie jest to wiele warte. Mówiłam już ci, że nie wiem nic o dzieciach, ale ty z dnia na dzień jesteś coraz bardziej zmęczony. Boję się, że zachorujesz, jeśli nie odpoczniesz…

– Czuję się świetnie – rzekł pospiesznie Flynn, ale po chwili dodał: – Chyba że uważasz, iż robię coś źle.

– Nie, nie o to chodzi. Wszyscy widzimy, że Dylan jest zdrowy jak rybka i całkiem szczęśliwy. To ty się wykańczasz. Przecież nawet nie miałeś czasu, by przygotować się psychicznie do tej niespodzianki… a jeśli nawet nie wiesz, jak długo Dylan z tobą zostanie, nie możesz nic załatwić – ani opiekunki, ani żłobka. Nie masz możliwości, by jakoś sobie rozłożyć pracę. Ale najważniejsze jest to, że naprawdę potrzebujesz pomocy. Wiesz co… mogę pójść razem z tobą do pediatry.

– Dam sobie radę – stwierdził ze złością Flynn. Chociaż już w myślach widział zbliżający się koszmar. Dylan nienawidził wszelkich ograniczeń swojej ruchliwości, co oznaczało, że zmuszenie go, by zachowywał się przyzwoicie w gabinecie lekarskim, stawało się prawdziwym wyzwaniem. Flynn potrafił sobie natychmiast wyobrazić malca wrzeszczącego ile sił w płucach, podczas gdy on usiłuje porozmawiać z lekarzem, żonglując jednocześnie dzieckiem, pieluszkami i zabawkami…

– Przestań być taki drażliwy. Nie powiedziałam przecież, że nie dasz sobie rady. Spytałam tylko, czy można ci towarzyszyć.

– Dobrze – odrzekł, ale zaraz pokręcił przecząco głową. – Nie.

– Błyskawicznie podejmujesz decyzje diametralnie różniące się od siebie – powiedziała z ironią.

– Nie wiesz, na co się decydujesz. Nie mogę pozwolić, byś przechodziła przez to piekło.

Molly roześmiała się.

– Daj spokój. Przecież to nie może być trudne dla dwóch dorosłych osób. To tylko wizyta u lekarza.

Molly po prostu nie przeżyła tylu dni z Dylanem co on i nie wiedziała, z kim ma do czynienia.

Gdy wyszła z pokoju, Flynn usiadł i popatrzył na śpiące dziecko. Teraz właściwie nawet oczekiwał tej wizyty, bo Molly będzie z nim.

Lubił być z nią. Lubił jej towarzystwo. Ale chciał, żeby było tak jak przedtem, gdy jego męska duma nie została urażona, a Molly też lubiła go i uważała za wartościowego człowieka. Tak było w czasach, które mógł oznaczyć jako p. D., czyli „przed Dylanem".

Dziecko zmieniło wszystko, całe jego dotychczasowe życie. Zabrało mu sen i zagroziło jego zdrowiu psychicznemu.

Pocałunek Molly nie mógł mu sprawić przyjemności, jeśli oznaczał współczucie. Ale musi wykorzystać wszystkie możliwości i spędzać z nią więcej czasu, a może uda mu się przekonać ją do siebie i odzyskać jej szacunek.

Najważniejsze, żeby jej udowodnić, że nie jest nieodpowiedzialnym słabeuszem, ale facetem, który potrafi sobie poradzić z każdym kłopotem. Który jest konkretny, odpowiedzialny i stanowczy. Jeśli uda mu się przekonać o tym Molly, może sam też w to uwierzy.

Загрузка...