Obudził ją szum morza.
Zbudowany na urwistym cyplu ośrodek górował nad miastem. Okna jej sypialni wychodziły na plażę, tak jak okna domu jej dziadka, w którym mieszkała, gdy była dzieckiem. I nieoczekiwanie teraz poczuła się tak, jakby była nim znowu.
Leżała spokojnie, pozwalając, aby wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin przenikały do jej świadomości. Powoli. Krok po kroku.
Paniczny strach, że Sam może spaść, strach, że ona sama nie wytrzyma psychicznego obciążenia, nagłe objawy klaustrofobii. A potem uczucie ulgi tak ogromnej, że kiedy wyciągnięto ją na powierzchnię, rozszlochała się jak dziecko i długo nie mogła się uspokoić. W rezultacie Jonas polecił jej zażyć środki uspokajające i położyć się do łóżka.
Chciał ją zawieźć do domu, wiedziała o tym, ale Sam był w tej chwili dla niego najważniejszy i ona w pełni to rozumiała. Chris, zaprzyjaźniony z nią lekarz z okolic Bay Beach, był tu również, tak więc nie musiała już martwić się o chłopca.
Prawdę mówiąc, była tak słaba, że natychmiastowe położenie się do łóżka było w tej sytuacji jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Teraz właściwie cieszyła się, że jest sama. Tyle różnych myśli kłębiło się jej w głowie.
Do jej uszu dobiegał szum fal, a wraz z nimi wracały duchy przeszłości – dziadek i Charlie. To oni nauczyli ją kochać morze. Nauczyli kochać Bay Beach, kochać tak bardzo, że zrezygnowała z własnego życia i całkowicie poświęciła się leczeniu jego mieszkańców.
I oto nagle w jej sercu zrodziła się nieśmiała nadzieja, że być może to jej poświęcenie nie będzie już dłużej potrzebne.
Jonas… Co on powiedział? Nigdy cię nie opuszczę…
A może powiedział tak jedynie po to, żeby ją uspokoić? Chwila była taka szczególna, pomyślała ze smutkiem.
Robby… Zapomniała o Robbym. Powinna wstać i zająć się swoim dzieckiem. Ale dlaczego nie ma go przy niej? Spojrzała na zegarek i nie wierzyła własnym oczom. Ósma rano.
Sądząc po tym, co widziała za oknem, był wczesny ranek, ale to przecież niemożliwe…
A jednak możliwe. Spała bez przerwy dwadzieścia cztery godziny. Nie było jednak nikogo, kto mógłby to potwierdzić, nawet starego Bernarda. Towarzyszył jej jedynie szum morza, ale potrzeba samotności już ją opuściła.
Miała właśnie odrzucić kołdrę, gdy ktoś otworzył drzwi i tym kimś okazał się Jonas.
Jednak ten Jonas jest jakiś inny, pomyślała. Jakiś pogodniejszy, młodszy – jakby zrzucił z siebie ogromny ciężar. Jego płomiennorude włosy lśniły w promieniach porannego słońca, a w zielonych oczach igrały wesołe ogniki.
Jej Jonas…
Zajrzał do pokoju i widząc, że się obudziła, szybko się do niej zbliżył i wziął ją w ramiona.
– Moja Em – wyszeptał, tuląc ją do siebie. Musi chyba śnić. Drgnęła nagle, lecz obolałe mięśnie uzmysłowiły jej, że to jednak nie sen.
Jonas zaniepokoił się, widząc grymas na jej twarzy.
– Co się stało? – spytał. – Czyżbym coś przeoczył? Em…
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Pamiętała, że badał ją natychmiast po wyjściu na powierzchnię, aby się upewnić, czy nie doznała jakichś obrażeń. Na szczęście były to tylko otarcia i siniaki. To, o czym myślała, było znacznie ważniejsze. Jak on ją nazwał? Moja Em…
– Nic mi nie jest – uspokoiła go, po czym nieoczekiwanie zapytała: – Co powiedziałeś? Spojrzał na nią z zakłopotaniem.
– Chyba: „Co się stało?"
– Przedtem.
– Przedtem?
– Powiedziałeś: „Moja Em".
– Tak – przyznał, po czym znowu ją objął i pocałował we włosy. – Strasznie w nich dużo pyłu – dodał. – Chyba trzeba ci je będzie rozpuścić.
– Jeśli o mnie chodzi, to możesz je nawet obciąć!
– Emily! To świętokradztwo – zawołał z udanym oburzeniem, chociaż jego głos drżał od powstrzymywanego śmiechu. Było w nim jednak coś jeszcze. Miłość?
Ujął w dłonie jej twarz i patrząc głęboko w oczy, rzekł:
– Czy wiesz, że chcę, żebyś wyszła za mnie?
– Mówiłeś mi już o tym – wyszeptała.
– Tak, ale powody były niewłaściwe.
– Czyżbyś teraz miał jakieś inne?
– Powiedzmy, że zawsze je miałem, tylko że byłem za głupi, aby je dostrzec. Chciałem, żebyś za mnie wyszła, ponieważ myślałem, że ty i Robby potrzebujecie mnie. Nie rozumiałem jednak, że ja potrzebuję was o wiele bardziej.
– Ja… ja…
– Moje biedactwo, jesteś wciąż na wpół przytomna i nie powinienem teraz o tym mówić. – Jego ręka przesunęła się w kierunku jej warkocza i powoli zaczęła go rozplatać.
Uczucie było tak nieprawdopodobnie zmysłowe, że Emily miała ochotę płakać ze szczęścia.
Albo wtulić się w niego i…
– Wiesz, Sam jest w zupełnie niezłej formie – rzucił od niechcenia, nie przerywając manipulowania przy jej włosach.
– Co mówisz? Ach tak… Sam.
– Ma wprawdzie złamaną rękę i trochę stłuczeń i otarć skóry, ale na szczęście żadnych wewnętrznych obrażeń. Właśnie zasnął. Jest przy nim Anna.
– Boże, Anna! – Zerwała się nagle i spojrzała na zegarek. Czy to nie dziś? – Anna miała dziś zacząć radioterapię. Czy ktoś pomyślał, żeby to odwołać?
– Jak zawsze przede wszystkim odzywa się w tobie lekarz – roześmiał się Jonas. – Zrezygnowaliśmy z radioterapii na jakiś czas. Dokładnie na trzy miesiące. Dużo się wydarzyło, kiedy ty spałaś, moja kochana.
Moja kochana… Podoba jej się to. Zdecydowanie podoba. Starała się jednak myśleć tylko o Annie.
– Dlaczego zrezygnowaliście? – zapytała.
– Ponieważ Anna postanowiła, że najpierw weźmie chemię.
Emily spojrzała na niego w osłupieniu.
– Nie rozumiem – powiedziała.
– Nie jestem pewien, czy do końca i ja rozumiem -zauważył z uśmiechem. – Wiem jedynie, że Anna i Jim przywieźli Sama do szpitala razem, że razem przy nim siedzą i że były tam jakieś solenne przyrzeczenia, w wyniku których Anna zmieniła zdanie na temat chemioterapii.
– Ale dlaczego?
Jonas uśmiechnął się z satysfakcją.
– Anna mówi, że otrzymała ogromną szansę na przeżycie i że chce zrobić wszystko, aby dożyć nawet stu lat. Nawet gdyby miała się uzależnić od wszystkich ludzi w tym mieście. Ponieważ… – zawiesił głos – ponieważ podobnie jak ja zrozumiała, że zależność działa w obydwie strony. Widziała twarz Jima, kiedy walczył o życie jej synka. Przekonała się, jak bardzo kocha jej dzieci i ją również, i że ona tej jego miłości bardzo pragnie.
– Tak bardzo, że gotowa jest zrezygnować ze swojej niezależności?
– Niezależność wcale nie jest czymś nadzwyczajnym -odrzekł Jonas. – Tak jak Anna walczyłem o nią przez długie lata i nagle uświadomiłem sobie, jak bardzo się myliłem.
– Ponieważ? – zapytała, wstrzymując oddech.
– Ponieważ niezależność to tylko złudzenie – rzekł. – Oczywiście, byłem szczęśliwy, że Anna jest ode mnie zależna, że ty i Robby jesteście również ode mnie zależni, ale potem, gdy byłaś w tym przeklętym szybie, uświadomiłem sobie, że gdybym cię stracił…
– Już dobrze – szepnęła i wyciągnęła rękę, aby dotknąć jego włosów. – Już dobrze.
– Nie, muszę to wreszcie powiedzieć. Nie wyobrażam sobie czegoś gorszego niż utrata ciebie! Nie wyobrażam sobie. Robiłem wszystko, żeby utrzymać swoją niezależność i przegrałem. Z początku przekonywałem siebie, że stało się tak dlatego, ponieważ pokochałem tego malca i że to on był powodem zaproponowania ci małżeństwa. Ale prawda była inna.
– Jonas…
– Przekonałem się, że jego matka potrzebuje mnie również. Jednak ona odważyła się powiedzieć mi, że mnie kocha, i to zagrażało mojej niezależności. Dobrze jest być potrzebnym, ale kochanym…?
– Ja…
– Nie możesz tego zrozumieć, ponieważ nigdy nie musiałaś tego rozumieć. Zawsze wiedziałaś, co to znaczy kochać, i kochałaś. Dużo z siebie dajesz. Kochasz to miasto. Tych ludzi. Kochasz Robby'ego. Kochasz nawet tę okropną wycieraczkę, którą z takim uporem nazywasz Bernardem i która teraz wesoło spędza czas z Lori, Mattem i Ruby. Podczas gdy ja…
– Podczas gdy ty…?
– Podczas gdy ja mam zamiar być wierny i tobie, i Robby'emu, i Bernardowi… – w jego oczach zalśniły wesołe iskierki – przez długie, długie lata. – Nagle wziął ją w ramiona i przytulił z taką czułością, że miała ochotę się rozpłakać.
Jednak nie miał zamiaru jej na to pozwolić. Ujął w dłonie jej twarz, przyciągnął do siebie i zaczął całować. Kiedy się w końcu od niej oderwał, głosem ochrypłym z namiętności wyszeptał:
– Co powiesz na sześćdziesiąt lat małżeństwa? Sześćdziesiąt lat przeżytych w szczęściu. Postarajmy się o to, moja droga!