Przez naddnieprzańskie stepy spowite jeszcze nocnym mrokiem wędrowało dwoje ludzi, kierując się na południe w stronę Morza Czarnego. Jonas Koppers zdążał do Kizi-Kirmen w nadziei, że uda mu się tam zdobyć zboże dla mieszkańców jego osady. Ubrany na czarno, o kamiennej twarzy, na której zastygła podejrzliwość, zahartowany przez wiatr i niepogodę, z uporem parł naprzód, od czasu do czasu upominając swą młodziutką krewną, by nieco przyśpieszyła kroku.
Lisa wlokła się z tyłu bynajmniej nie dlatego, że tempo marszu przerastało jej możliwości. Raczej odnosiło się wrażenie, że ta wyprawa w ogóle jej nie obchodzi.
Nikt w osadzie nie rozumiał Lisy. Zresztą, jak mogliby ją pojąć ci prości, pochłonięci przyziemnymi sprawami ludzie, bogobojni i chorobliwie dumni.
Dziewczyna wprowadzała niepokój w ich świecie wartości, ponieważ tak bardzo się od nich różniła. Weszła w szczególny wiek; nie była już dzieckiem, a nie stała się jeszcze kobietą. Delikatna, wręcz eteryczna, miała włosy koloru blond i wielkie błękitne oczy. Inni przy niej wyglądali ciężko i kanciasto. Wszyscy uważali, że Lisa jest trochę dziwna, a dziewczyna nie czyniła nic, by udowodnić, że jest inaczej.
Jonas zatrzymał się, żeby na nią poczekać. Nic odezwał się ani słowem, ale widać było, że jest zniecierpliwiony. Uśmiechnęła się doń przepraszająco. To właśnie ten uśmiech, który wiecznie błąkał się na jej twarzy, tak bardzo wszystkich irytował.
Och, ta Lisa, myślał Jonas, jak trudno z nią postępować. W ogóle nie obchodzi ją nasza walka o przetrwanie. Zachowuje się tak, jakby była ponad to. Ona, najbiedniejsza i najlichsza wśród dzieciaków z osady.
Już w naszych rodzinnych stronach, na wyspie Dagø, nie było z nią lepiej, jednak w czasie długiej wyprawy na Ukrainę zrobiła się zupełnie nieznośna. Może to rozpacz z powodu utraty rodziny zmąciła jej umysł? Chociaż nie, nie widać było po niej cierpienia, gdy jedno po drugim umierali jej najbliżsi.
Jak to się zresztą stało, że sama nie umarła? Czyż nie była najdelikatniejsza i najbardziej krucha? Ileż to razy podczas tragicznego marszu na południe powtarzaliśmy: „Biedne dziecko, nie zdoła wytrzymać trudów wyprawy. Trzeba się pogodzić z tym, że wkrótce ją stracimy”.
Przeszło pięciuset ludzi pożegnaliśmy po drodze, a ona przeżyła! To niesprawiedliwe! Przecież nie ma z niej żadnego pożytku. A my musimy przetrwać! Musimy!
Zasępiony ruszył dalej, stawiając długie, ciężkie kroki, a Lisa niechętnie szła za nim.
Na drugim brzegu Dniepru zaczynało się powoli rozwidniać. W oddali widać było jakiś pożar, ale blask płomieni coraz słabiej odcinał się na tle jaśniejącego nieba.
Nagle doszły ich hałaśliwe okrzyki, dudnienie w bębny, głośna muzyka. Jonas na moment przystanął. Czyżby Tatarzy? Rzucił niespokojne spojrzenie na Lisę. Z lękiem myślał o tej młodziutkiej jasnowłosej piękności i pozbawionych jakichkolwiek skrupułów Tatarach.
Był rok 1783 i południowa Ukraina stanowiła, łagodnie mówiąc, niespokojny zakątek Europy. Caryca Katarzyna ostatecznie przyłączyła naddnieprzańskie stepy do imperium rosyjskiego. Podjęła przy tym próbę skolonizowania tych terenów. Na jej rozkaz przesiedlono w te rejony szwedzkich chłopów z wyspy Dagø.
To prawda, że uciemiężonym przez arystokrację chłopom nie wiodło się najlepiej na rodzinnej ziemi. Ale wyspa na Bałtyku była przecież ich ojczyzną. Tu zaś wszystko było obce. Zostali zmuszeni do osiedlenia się na dalekim nieurodzajnym stepie na południowo-zachodniej Ukrainie w sąsiedztwie innych narodów. Musieli walczyć o zachowanie odrębności kulturowej i religijnej, a jednocześnie, jak zaplanowała caryca, dawać odpór ewentualnym atakom z zewnątrz.
Wśród łez i lamentu opuściło wyspę Dagø tysiąc dwustu ludzi.
Po dwunastu miesiącach wędrówki, pierwszego maja 1782 roku, wycieńczona resztka pozostałych przy życiu przesiedleńców dotarła do miejsca, jakie im wyznaczono na stepie. Zaledwie pięćset osób zdołało wytrzymać trudy tułaczki, ale w nowej ojczyźnie padali jak muchy, dziesiątkowani przez szalejące epidemie chorób, wobec których – tak jak i wobec nowego klimatu – ich organizmy okazały się bezbronne. Nie potrafili się też obronić przed napadami rozbójników. Niewielka grupka Szwedów, przedstawicieli dumnego i miłującego wolność narodu, stopniała katastrofalnie.
Ale powoli zwyciężyła w przybyszach wola życia. Płacz i marzenia umarły w codziennej walce o przetrwanie.
– Pospiesz się – mruknął Jonas. – Musimy minąć to niespokojne miejsce, póki jeszcze się całkiem nie rozwidniło.
Znajdowali się bardzo blisko granicy z imperium osmańskim i choć chwilowo Rosja nie prowadziła wojny z Turcją, w przygranicznych rejonach nigdy nie panował pokój. Tatarzy bardzo często grabili tereny, które zostały im odebrane.
Ciekaw jestem, ile prawdy zawiera plotka, że ojcem Lisy jest bogaty arystokrata, który kiedyś odwiedził Dagø, zastanawiał się Jonas. Nigdy się tego nie dowiemy, bo matka dziewczyny nie żyje. Ale ta mała w niczym nie przypomina mojego kuzyna, który uchodził za jej ojca. Delikatne, szlachetne rysy twarzy… Jej błękitne niczym niezabudki oczy zdają się skrywać jakąś tajemnicę, a mimo to spoglądają jakby bez wyrazu. Skąd się w niej to wzięło? Doprawdy, nie mogła tego odziedziczyć po członkach naszej społeczności!
Nagle Jonas skulił się odruchowo, bo oto z mroku przed ich oczyma wyłoniło się obozowisko, w którym roiło się od pokrzykujących Tatarów. Zapewne przez całą noc raczyli się marnym piwem drożdżowym.
– Szybko, ukryjmy się w zaroślach nad brzegiem rzeki – syknął. – Może uda nam się tamtędy przemknąć.
Posuwali się ostrożnie pod osłoną suchych, kłujących krzewów. Kiedy znaleźli się mniej więcej na wysokości ogniska, Lisa przystanęła gwałtownie.
– Popatrz, wuju! – szepnęła. – Co oni robią?
Jonas zacisnął zęby. Wprawdzie Szwedzi sami doświadczyli wielu nieszczęść, jednak to nie stłumiło w nich wrażliwości na cudzą krzywdę.
– Złapali jeńca. Biedak!
Lisa szeroko otwartymi oczyma przypatrywała się okrutnemu spektaklowi. Tuż przy ognisku, przy wbitym w ziemię palu, tkwił przywiązany za ramiona mężczyzna. Wokół nieszczęśnika krążyli pijani Tatarzy z płonącymi pochodniami i smagali go ogniem, inni zaś ciskali weń kamieniami. Do uszu Jonasa i Lisy dochodziły jęki maltretowanego.
– To przecież młody chłopak – powiedziała dziewczyna przerażona.
– Kozak zaporoski, poznaję po stroju – mruknął Jonas. – Kozacy zaporoscy są śmiertelnymi wrogami Tatarów, więc ten młodzieniec zapewne nie zdąży się zestarzeć. Chodź! Musimy już iść.
Lisa nie ruszyła się z miejsca. Nie mogła oderwać wzroku od przywiązanego do pala mężczyzny oświetlonego blaskiem płomieni. Z jego ramion zwisała w strzępach nadpalona rubaszka. Pod gęstymi, mokrymi od potu i klejącymi się do czoła włosami dziewczyna ujrzała twarz niezwykłej urody. Teraz malowały się na niej wyczerpanie i ból.
– Ależ oni go zabiją! Musimy mu pomóc.
– Oszalałaś? Chcesz zawisnąć obok niego? Szybko, uciekajmy, póki jeszcze nie jest za późno!
Jonas pociągnął Lisę za sobą.
Gęsta zasłona obojętności znów opadła na jej oczy i świadomość.
Pospiesznie szli brzegiem toczącego wartkie wody Dniepru, a hałas za nimi z wolna ucichał. Jonas był zaskoczony reakcją Lisy. Po raz pierwszy od długiego czasu dziewczyna czymś się zainteresowała.
Po południu wracali do domu z Kizi-Kirmen, dawnej twierdzy tatarskiej, której na rozkaz carycy nadano nazwę Berysław.
Szli dźwigając różne towary, które zakupili dla rodziny, dla mieszkańców osady mieli zaś dobrą wiadomość: obietnicę, że wkrótce zostaną zaopatrzeni w zboże.
Obozowisko tatarskie opustoszało, zniknęły kolorowe namioty i tylko strzępy ubrań, kawałki drewna i popielisko przypominały o niedawnych wydarzeniach. Lisa prześlizgiwała się spojrzeniem po zniszczeniach, jakich dokonali Tatarzy.
– Pośpiesz się, dziecko. Mogli zostawić nad wodą straże. Często tak właśnie robią. Czego szukasz?
Nie odpowiedziała. Jonas Koppers pociągnął ją na stromą skarpę i w tej samej chwili Lisa jęknęła przerażona.
– Wujku, popatrz! W zaroślach coś leży!
Jonas wychylił się ostrożnie.
– To ten Kozak. Pewnie porzucili go tam nieprzytomnego.
– Czy on…?
– Jeszcze nie słyszałem, by ktoś przeżył tatarskie tortury.
– Ale musimy sprawdzić! Może go specjalnie tu zostawili, żeby umierał powoli. Zdolni są do takiego okrucieństwa.
– Nigdzie nie pójdziesz! – powstrzymał ją ostro Jonas. – Czy wiesz, jak wygląda ciało zmarłego po całym dniu leżenia w słońcu? Poza tym skąd możemy wiedzieć, czy nie ma w pobliżu Tatarów.
– Ale jego ręka… poruszył palcem!
– Wmawiasz sobie niestworzone rzeczy. Co cię obchodzi ten Kozak?
Lisa spuściła wzrok i wyszeptała:
– On mnie potrzebuje.
Gdyby Jonas Koppers lepiej rozumiał tajemnice ludzkiej duszy, może umiałby uspokoić Lisę. Ale on nic nie pojmował.
– A nawet jeśli żyje, to co? Niebawem zjawią się po niego te dzikusy, jego kompani. Zaporożcy nie są ani trochę lepsi od Tatarów, powinnaś o tym wiedzieć. To prawdziwe diabły w ludzkiej skórze. Stronią od wszystkiego, co w życiu piękne, a najważniejsze dla nich to upić się do nieprzytomności Nie ma dla nich żadnej świętości. Ten, który tam leży, pochodzi zapewne z Przepastnego Jaru. Tam schroniły się te zbóje i stamtąd wyruszają na grabieże. Przed wieloma laty wszyscy Kozacy zaporoscy mieli być przesiedleni na lewy brzeg Dniepru, ale wielu z nich udało się uciec. Temu pewnie też. Chodź już!
Lisa rzuciła wyrażające bezradność spojrzenie na poturbowanego mężczyznę i niechętnie ruszyła za wujem.
– Czy ci Kozacy z Zaporoża byli dumnym narodem?
– Zbyt dumnym. Dążyli do samodzielności Ukrainy i nie chcieli ukorzyć się przed carem Rosji. Wywalczyli sobie nawet swobody, które zagrażały imperium, i dlatego ostro się z nimi rozprawiono.
Za zakolem rzeki ujrzeli osadę. Na twarz Lisy znów wróciła obojętność…
Dziewczyna nasłuchiwała. Leżała w łóżku nie rozebrana i czekała, aż wszyscy pójdą spać.
– Czy to ma nam wystarczyć aż do zbiorów? – usłyszała za ścianą ostry głos ciotki. – Lisa nie mogła przynieść trochę więcej? Byłby z niej chociaż jakiś pożytek. A tak tylko mamy z nią utrapienie.
Wreszcie zapadła cisza i wtedy przez drzwi wymknął się jakiś cień. Lisa, ukrywając pod peleryną kosz wypełniony po brzegi tym, co udało się jej podebrać z domu, podążyła wzdłuż rzeki na południe.
Kozak leżał nieruchomo w tej samej pozycji i w tym samym miejscu, co poprzednio.
Ostrożnie zeszła ze skarpy. Właściwie nie łudziła się nadzieją, że mężczyzna żyje. Jednak musiała sprawdzić, czy na pewno nie może nic dla niego uczynić. Po prostu wydawało się jej to bezwzględnym nakazem. Był taki bezradny, obudził w niej ogromną potrzebę, by coś dla kogoś znaczyć, a nie być ciągle jedynie zawadą.
Podeszła do nieszczęśnika i dotknęła go. Nie był zimniejszy niż każdy inny człowiek, który leżałby na nocnym chłodzie. Z bliska jednak zobaczyła dokładniej, jak strasznie był pokaleczony, i jęknęła w poczuciu bezsilności. Może jeszcze tliło się w nim życie, ale czy na długo?
Dziewczynie wydawało się, że kości ma całe, ale przeraził ją widok strasznych śladów oparzeń. Tatarzy zabawiali się, przykładając mu ogień do bosych stóp.
Lisa wzięła się w garść. Zamiast płakać nad losem nieznajomego młodzieńca, chwyciła go pod ramiona i przeciągnęła w bezpieczniejsze, bardziej zaciszne miejsce u stóp stromej skarpy. Było jej przykro, że przyczynia mu dodatkowych cierpień, ale przecież taka drobna dziewczyna jak ona nie była w stanie przenieść dorosłego mężczyzny.
Rozpostarła cienki pled, który zdjęła ze swego łóżka, i położyła na nim rannego. Miała nadzieję, że nikt w domu nie zauważy braku koca.
Przyniosła trochę wody z rzeki i ostrożnie obmyła zakrzepłą krew z twarzy, nóg i piersi Kozaka, Ostrożnie zdjęła z niego resztki rubaszki, podarła je na paski i obandażowała rany, jak zdołała najlepiej w nocnych ciemnościach.
Potem otuliła zmaltretowanego pledem i położyła obok nóż i jedzenie.
Długo siedziała i patrzyła na obcego, ale on nawet się nie poruszył. Usiłowała przypomnieć sobie jego twarz, obraz jednak jakby rozmył się w pamięci. Zapamiętała jedynie, że Kozak wydał jej się niezwykle urodziwy. W mroku pokryte ranami oblicze sprawiało wrażenie takiego młodego i bezbronnego. Lisa pragnęła nade wszystko, by ten młodzieniec nie umarł – o ile jeszcze znajdował się wśród żywych. Bo przecież od rana upłynęło tyle czasu, mógł nie przetrzymać.
Ale nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Wiele razy przykładała ucho do piersi nieszczęśnika i nasłuchiwała bicia serca, sprawdzała, czy oddycha. Wmawiała sobie, że tli się w nim życie.
Złożyła ubrudzone dłonie i modliła się gorąco jak nigdy dotąd.
Zbliżał się świt, a Kozak nie odzyskał przytomności. Lisa nazbierała gałęzi i kamieni i ułożyła wokół rannego. Miała nadzieję, że osłoni go w ten sposób przed groźnymi drapieżnikami i równie groźnymi Tatarami.
Odchodziła niechętnie. Nie miała ochoty opuszczać jedynego człowieka, który potrzebował jej pomocy.
Tego ranka Lisa spała znacznie dłużej niż zwykle i za karę musiała wykonać dwa razy tyle pracy. Ludzi w osadzie zdziwił jednak niezwykły blask jej oczu.
Kiedy zapadł zmrok, dziewczyna znów pośpieszyła nad Dniepr. Z drżeniem podeszła do „ogrodzenia” z kamieni i gałęzi, które poprzedniej nocy ułożyła wokół Kozaka.
Był tam nadal, tak jak się spodziewała. Jej oczy, choć przywykły do ciemności, z trudem rozróżniały szczegóły.
Czyż nie leży w trochę innej pozycji? A jedzenie? Kubek na mleko stoi pusty! To pewnie jakieś zwierzę, a może…?
W tej samej chwili ranny jęknął i obrócił się. Popatrzył na Lisę szeroko rozwartymi oczami i wykonał ruch, jakby chciał się obronić albo zaatakować dziewczynę.
Lisa zadrżała i potrząsnęła głową. Nie była w stanie wymówić słowa.
Leżącemu zabrakło sił, by uderzyć. Opadł bezradny i tylko spoglądał na nią z agresją w oczach.
– Nie bój się – powiedziała uspokajająco łamanym rosyjskim, którego nauczyła się w czasie długiej wędrówki z północy. – Jestem twoim przyjacielem.
Jego głos zabrzmiał chrapliwie i tak jak spojrzenie wyrażał wrogość.
– Czy to ty…?
Potaknęła żarliwie.
– To ja. Widziałam razem z moim wujem, jak Tatarzy ciebie torturowali, i wróciłam tu wczoraj w nocy.
– Usiądź! Nie widzę twojej twarzy. Kim jesteś?
Usadowiła się obok niego, już trochę pewniejsza, i odrzekła:
– Nazywam się Lisa.
– Lisa? Nic mi to nie mówi. – Miał poparzone usta i gardło i każde słowo wypowiadał z ogromnym wysiłkiem. W zamyśleniu przyglądał się dziewczynie. – Skąd się, na Boga, tu wzięłaś? – spytał po chwili zdziwiony. – Wprawdzie w ciemnościach nie widzę cię dokładnie, ale jeszcze nie spotkałem dziewczyny o tak jasnych włosach i cerze jak twoja. W okolicy Kijowa żyją potomkowie wikingów i oni mają włosy w takim samym kolorze, ale tu się ich nie spotyka. Pochodzisz stamtąd?
– Nie, nazywam się Lisa Koppers i mieszkam w osadzie szwedzkiej niedaleko stąd.
– Widziałem mieszkańców tej osady – powiedział marszcząc czoło. – Nie są tacy jak ty.
– Nie… – szepnęła Lisa zwiesiwszy głowę, a jej głos zdradzał, jak bardzo odczuwa swą odmienność.
Zapadła cisza. Kozak milczał, podejrzliwy i niepewny, dziewczyna zaś czekała, co powie.
– Dlaczego to zrobiłaś? Czemu mi pomogłaś? – przemówił wreszcie. – Gdybyś była młodą kobietą, zrozumiałbym twoje zainteresowanie, ale ty przecież jesteś jeszcze dzieckiem!
– Nie wiem – odrzekła cicho Lisa. – Po prostu musiałam. Wydawało mi się to konieczne.
– Potrzebujesz czegoś ode mnie? – Kozak najwyraźniej nie wierzył w ludzką bezinteresowność.
Popatrzyła na niego z przestrachem.
– Nie, nie, wcale nie! Ale ty byłeś sam, zupełnie sam wśród obcych.
Czujność w jego oczach z wolna znikała. Długo nie spuszczał z niej wzroku, jakby chciał przejrzeć ją na wylot.
– Jak masz na imię? – spytała po chwili.
– Wasyl.
– To znaczy, że wołają na ciebie Wasia, prawda?
– Tak.
Onieśmielona dziewczyna mówiła szeptem, jakby przepraszając, że w ogóle o coś pyta.
– Czy pochodzisz z Przepastnego Jaru?
– Tak. Wracałem do swoich, kiedy schwytali mnie Tatarzy. – W jego głosie zabrzmiał ostrzejszy ton.
– A twoje rany? – zainteresowała się Lisa. – Czy nie trzeba ich opatrzyć?
– Nie, zostaw je. Podaj mi lepiej coś do jedzenia, bo nie mogę zgiąć ręki.
Wasia nie rozczulał się ani nad sobą, ani nad innymi. Przywykł do twardego życia, które pozbawiło go wszelkich złudzeń. Ale Lisa cieszyła się ogromnie, że może komuś pomóc. Tak bardzo pragnęła coś znaczyć dla drugiego człowieka.
Wkładała mu do ust drobne kawałki jedzenia, ostrożnie i cierpliwie. Wargi Kozaka były spierzchnięte i zakrwawione, zęby zaś tak obolałe, że z trudem żuł i przełykał.
– Musisz zdobyć dla mnie spirytus! – zażądał nagle stanowczo.
– Nie, tego nie zrobię! Nie chcę! – zaprotestowała, patrząc na niego wielkimi, przestraszonymi oczami.
– Potrzebuję go, żeby oczyścić rany, ty głupia! – warknął zniecierpliwiony. – Postaraj się przynieść, jak przyjdziesz następnym razem.
– Spróbuję.
Nie okazał najmniejszej wdzięczności, ale Lisa i tak nie posiadała się ze szczęścia. Zaakceptował ją i rozmawiał jak z równą sobie. To jej wystarczało.
– Muszę już wracać – rzekła niespokojnie. – W osadzie niektórzy wstają na długo przed świtem. Czy jeszcze coś ci przynieść?
– Kiedy znów przyjdziesz?
– Jutro w nocy o tej samej porze.
– Nie wcześniej?
– Nie, wcześniej nie mogę.
– Czy mogłabyś posłać kogoś do Przepastnego Jaru z wiadomością, że tu jestem?
– Nie. Nie mam odwagi komukolwiek wspomnieć o tobie.
Próbował się uśmiechnąć, ale twarz wykrzywił mu grymas.
– Wyobrażam sobie. Nie tak dawno moi kompani splądrowali wasze miasteczko i zabrali stamtąd co nieco.
Oczy Lisy pociemniały.
– Dlaczego? Przecież my sami cierpimy niedostatek.
Nawet nie starał się odpowiedzieć.
Lisa upewniła się, czy Kozak ma w zasięgu ręki wszystko, czego potrzebuje, i odeszła.
Zatrzymała się nie opodal i odwróciwszy głowę popatrzyła w stronę skarpy, na której tle majaczył niewyraźny cień. Jej oczy lśniły czułością, a twarz rozjaśnił promienny uśmiech.
Tego dnia ciotka Lisy odkryła, że zniknął pled.
Dziewczyna pośpieszyła z wyjaśnieniami, ale brzmiały one dość nieprzekonująco.
– Zaplamiłam go, więc wzięłam nad rzekę, żeby uprać.
– Dlaczego nic nie powiedziałaś?
Oczy dziewczyny były puste, a blady uśmiech nic nie wyrażał.
– Gdzie jest pled?
– Nad rzeką. Rozłożyłam go na krzakach, ale chyba jeszcze nie wysechł.
Żona Jonasa nie spytała o nic więcej, bo w tej samej chwili rozgorzała bijatyka między jej dziećmi.
Lisa z żalem pomyślała, że będzie zmuszona zabrać Wasylowi przykrycie. Teraz biedak zmarznie…
Kiedy kolejnej nocy przyszła nad rzekę, ranny wyraźnie czuł się lepiej. Mógł już nawet siedzieć oparty o skarpę.
– Zdobyłaś spirytus? – spytał natychmiast, gdy zdyszana dobiegła do niego.
– Tak. Ukradłam sąsiadce z kredensu – zaśmiała się wesoło. – Ale niewiele tego jest. Bałam się wziąć więcej.
Wyrwał jej z ręki niewielką butelkę.
– Tu! Szybko, oczyść ranę, którą mam w boku!
– Och! – krzyknęła Lisa przerażona. – Wygląda okropnie!
– Pośpiesz się i nie trać czasu na pustą gadaninę. Skrzywił się z bólu, kiedy dezynfekowała mu ranę. Dziewczyna czuła pod palcami rozgrzaną gorączką skórę Kozaka i bijący od niego żar.
Spytała, czy ma więcej takich obrażeń, ale zapewnił ją, że pozostałe goją się dobrze.
Chwycił butelkę i wychylił łyk. Lisa wykonała gest, jakby chciała ochronić cenny płyn.
– Nie powinieneś pić… Spirytus jest ci potrzebny do czego innego. A ja nie mam odwagi zabrać sąsiadce więcej. A poza tym to nieładnie pić wódkę.
– Ech – skrzywił się szyderczo, ale odstawił butelkę. – Rzeczywiście jesteś wzorem wszelkich cnót, dziecino!
– Nie jestem dzieckiem. Wkrótce skończę piętnaście lat – rzekła urażona.
Uśmiechnął się.
– Sądziłem, że masz najwyżej dwanaście. Jesteś taka dziecinna.
Lisa spuściła wzrok. Właściwie powinna już była przywyknąć do nieprzyjaznych słów, a jednak tym razem poczuła się dotknięta.
Nagle Kozak spoważniał i wyciągnął rękę, by dotknąć jej włosów. Powoli przeczesywał je palcami.
– Strzeż się Tatarów – szepnął miękko.
Twarz Lisy się rozjaśniła.
– Wasyl, opowiedz trochę o sobie – odważyła się poprosić.
– Ech, zamknij się! – burknął, zły na siebie za tę chwilę słabości.
Lisa odwróciła głowę. Zapadła cisza, którą nieoczekiwanie przerwały słowa Kozaka:
– Niewiele mam do opowiadania. Moje życie jest piękne i swobodne, choć często cierpimy niedostatek. Grabimy i plądrujemy, walczymy z Tatarami i Rosjanami. Nieraz dokucza nam głód, a serca rozdziera żal za utraconą Ukrainą. Kiedy caryca wydała rozkaz przymusowego przesiedlenia naszego narodu, część Kozaków postanowiła ukryć się w Przepastnym Jarze. Garstka młodych chłopców, w tym i ja, z zapałem podążyła za nimi. Minęło parę lat, dorośliśmy, ale jaką mamy przed sobą przyszłość? Kilku ze starszyzny zostało popami w okolicznych osadach. Ale jak sądzisz? Czy ja nadaję się na pasterza ludzkich dusz?
Lisa nie mogła sobie wyobrazić Wasi, silnego, rosłego mężczyzny o nieokiełznanym temperamencie, w roli pobożnego popa.
– Kiedy Tatarzy mnie pojmali, mój koń zdołał uciec – ciągnął swą opowieść Kozak. – Pewnie dotarł już bezpiecznie do Przepastnego Jaru, bo nauczony jest wracać do domu, gdy ja tymczasem leżę tu bezradny.
Naraz ścisnął mocno nadgarstki Lisy. Dziewczyna przestraszyła się niebezpiecznych błysków w jego oczach.
– Liso, jasnowłosa dziewczyno o twarzy najpiękniejszej, jaką kiedykolwiek widziałem… Czy myślisz, że nie pojmuję, co dla mnie uczyniłaś? Ale pomyśl, jak się może czuć Kozak zaporoski całkowicie uzależniony od dziewczęcia tak kruchego, że silniejszy podmuch wiatru mógłby je porwać? Zastanów się!
Mówił coraz głośniej, z gniewem wyrzucając z siebie słowa. Lisa zadrżała.
– Wasia, proszę, nie złość się na mnie! Nie ty! Narwę ci kwiatów! Możemy w coś zagrać, znam mnóstwo gier w słowa, kamienie…
Odsunął ją od siebie.
– Kwiaty! Gry! – rzekł z politowaniem.
– Nie złość się, Wasia – prosiła żałośnie. – Przecież to nie ty mnie, ale ja potrzebuję ciebie!
Popatrzył na nią uważnie.
– Może to i racja – powiedział cicho. – Gdybym tylko mógł cię zobaczyć. Tutaj jest tak ciemno!
Lisa pośpiesznie zaczęła szukać czegoś w koszyku.
– Mam! – zawołała radośnie. – Przyniosłam ci krzesiwo. – Drżącymi dłońmi skrzesała iskrę i zapaliła pochodnię.
Długo patrzyli na siebie w blasku płomienia, nic nie mówiąc. Lisa ujrzała znów tę niezwykłą twarz, która nabrzmiała od sińców i ran. Ciemne wąskie oczy wpatrywały się w nią badawczo, a bił z nich niespotykany żar. Przeraziła ją siła i odwaga tkwiąca w egzotycznych rysach Kozaka. Ta twarz budziła grozę, było w niej coś demonicznego, ale i niezwykle pociągającego.
Trudno było określić wiek rannego. Wydawał się taki silny, dojrzały, lecz odznaczał się nieposkromionym, iście młodzieńczym temperamentem. Lisie wydawało się, że liczył sobie około dwudziestu lat.
Tak bardzo różnił się od niej, stanowił całkowite przeciwieństwo jej samej. Jak to się więc stało, że czuła się z nim tak mocno związana?
Zaskoczenie, jakie pojawiło się w jego spojrzeniu, zdziwiło dziewczynę.
– Ależ ty jesteś piękna! – szepnął. – Piękniejsza niż przypuszczałem. Te duże błękitne oczy, delikatne rysy… Sądziłem, że jedynie twoja dusza jest taka szlachetna i czysta.
Bezwiednie jedną ręką ujął ją pod brodę, a drugą pogładził po policzku. W jego oczach pojawiło się coś nowego: tkliwość i czułość.
– A przecież jesteś jeszcze dzieckiem… To niemożliwe, żebyś miała czternaście lat.
– Ależ tak! To prawda. Niedługo skończę piętnaście.
Zaśmiał się krótko.
– U nas czternastoletnie dziewczyny nie pamiętają już o swym dzieciństwie. Liso, nie pozwól, bym zapomniał, że twe spojrzenie wciąż jeszcze wyraża dziecięcą ciekawość i niewinność.
– O czym ty mówisz?
– Och, idź do diabła! – krzyknął nagle i odwrócił się na bok.
– Ale, Wasia, ja już nie jestem dzieckiem.
– Chcesz, bym traktował cię jak dorosłą?
– Oczywiście, że chcę!
– Nie wiesz, o czym mówisz – burknął ze złością. – Zgaś tę przeklętą pochodnię i wracaj do domu, smarkulo!
Wokół nich znów zapadły ciemności.
– Przyjdę jutro wieczorem – powiedziała spłoszona. – Jeśli chcesz…
– Czy chcę? – warknął. – A mam jakiś wybór? Nie mogę przecież stanąć na poparzonych stopach ani czołgać się na kolanach.
Było jej przykro, że musi zabrać mu pled, ale Wasyl zapewnił ją, że noce są ciepłe.
Lisa wypłukała w Dnieprze plamy z krwi i zabrała koc do domu. Miała nadzieję, że ciotka nic nie zauważy.
Następnego dnia ciotka zwróciła jedynie uwagę na zmęczone oczy dziewczyny i jej ciągłe ziewanie.
Po ciężkim pracowitym dniu, kiedy cała rodzina zapadła w mocny sen, Lisa znów wymknęła się nie zauważona przez nikogo i pobiegła nad rzekę. Z takim samym gorączkowym pośpiechem jak w poprzednie wieczory.