Pod koniec lunchu proboszcz uraczył markiza niezwykle ciekawym sprawozdaniem z książki na temat religii islamu, którą właśnie pisał.
– Chciałbym tylko, by w okolicy można było znaleźć opracowania, których potrzebuję – powiedział. – Pragnąłbym wybrać się do Oxfordu, ale obawiam się…
Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, Ajanta przerwała:
– Papo, nie możemy tego…
Urwała, jak gdyby nagle uświadomiła sobie, że markiz, człowiek obcy, słucha rozmowy o ich sprawach osobistych, i powiedziała sztucznie opanowanym tonem:
– Porozmawiamy o tym później, papo.
– Tak, oczywiście – zgodził się ojciec, jak gdyby uświadomił sobie, że postąpił nietaktownie.
Ajanta zwróciła się do Charis.
– Pośpiesz się, Charis. Wiesz, że czeka cię dużo pracy w domu, zanim pani Jameson przyjdzie do ciebie o piątej.
Mówiąc to przenosiła resztki puddingu z syropem ze stołu na kredens. Spojrzała potem na ojca, wiedząc, że pragnie on kontynuować rozmowę, która w tej chwili skupiła się na temacie, pochłaniającym go bez reszty.
– Papo – powiedziała – myślę, że powinieneś przygotowywać się do pogrzebu. Miałeś czekać w drzwiach kościoła, gdy przyniosą trumnę.
– Tak, oczywiście. Masz zupełną rację, moja droga – zgodził się pastor.
Podniósł się zza stołu, a gdy markiz też powstał, wyciągnął do niego dłoń.
– Cieszę się bardzo, że pana spotkałem. Żałuję tylko, że nie możemy kontynuować tej interesującej rozmowy. Rzadko spotkać można dziś człowieka, który wie cokolwiek o Wschodzie i jego niezwykle skomplikowanych systemach religijnych.
– Mnie też ta rozmowa sprawiła przyjemność – odparł markiz.
Ajanta opuszczała właśnie jadalnię, ciągnąc za sobą opierającą się Charis, która spoglądała przez ramię na gościa. Gdy weszły do hallu, dziewczynie udało się uwolnić z uścisku siostry, zbliżyła się do markiza i powiedziała:
– Ma pan wspaniałe konie, panie Stowe!
– Właśnie myślałem, że pani na pewno je doceni – odparł z uśmiechem.
Charis wahała się przez chwilę. Potem dodała nieco zniżonym głosem:
– Napisałam poemat o koniu. Chciałby go pan mieć?
– To bardzo miło z pani strony.
Mówiąc te słowa spostrzegł, że Ajanta przysłuchuje się tej rozmowie z niezadowoleniem, i bawiło go drażnienie jej.
Charis wydała z siebie cichy krzyk zachwytu i zaczęła wbiegać po schodach najszybciej, jak mogła. Gdy tylko znalazła się poza zasięgiem głosu, Ajanta powiedziała do markiza ostrym tonem:
– Proszę, panie Stowe, niech pan nie zachęca Charis. Ma dopiero szesnaście lat i wyobraża sobie, że jest zakochana w każdym mężczyźnie, którego spotka.
– Czy to takie niepokojące? – spytał.
– Dla nas, tak – odparła z prostotą Ajanta. – Kiedy Charis traci głowę dla spotkanego przypadkiem mężczyzny, snuje się bez celu całymi dniami, nie przykłada się do nauki, krzywdząc tym rodzinę, która za nią płaci.
Powiedziała to trochę surowo i wyraźnie miała mu za złe uśmieszek, który uznała za kpiący. Markiz zauważył natomiast, że jej błękitne oczy wydają się miotać na niego błyskawice, jakich nigdy dotąd nie zdarzyło mu się widzieć.
– Zdaję sobie sprawę z pani problemu, panno
Tiverton. Zatem pożegnam się od razu i raz jeszcze dziękuję za szklankę wybornego jabłecznika.
Mówiąc to wyciągnął dłoń, ale wydawało się, że Ajanta tego nie zauważyła, gdyż ruszyła w kierunku drzwi, jak gdyby chciała przyspieszyć jego odjazd.
Szedł za nią, gdy od strony schodów doleciał okrzyk i Charis szybko zaczęła zbiegać po stopniach.
Ajanta odwróciła się w drzwiach i wyciągnęła dłoń do gościa.
– Do widzenia, panie Stowe – powiedziała – i mam nadzieję, że pańskiej żonie wkrótce się polepszy. Musi się pan bardzo o nią martwić.
Zarówno markiz, jak i Ajanta zdawali sobie sprawę, że na te słowa Charis zamarła w połowie drogi. Przez chwilę wydawała się niezdecydowana, czy ma iść dalej, czy też cofnąć się. Potem szybko upuściła kawałek papieru, który trzymała w dłoni, i zeszła z kilku ostatnich stopni do hallu.
Markiz spojrzał na nią pytająco, a ona rzekła:
– Nie mogłam… odnaleźć… poematu.
Nie czekając na jego odpowiedź, przeszła przez drzwi na dwór, gdzie Darice poklepywała właśnie konie i rozmawiała z Benem o tym, jakie są wspaniałe.
– Wygrała pani pierwszą rundę, panno Tiverton! – odezwał się markiz, mijając Ajantę.
Wdrapał się na kozioł faetonu i gdy ujął lejce, Ben podbiegł, by wskoczyć na swe miejsce z tyłu.
– Do widzenia! Do widzenia!
Obie młodsze siostry stały machając rękami, gdy konie ruszyły w drogę.
Gdy markiz przeprowadził zaprzęg przez wąską bramę, obejrzał się i zobaczył, że tylko Darice stała jeszcze na schodach, obserwując jego odjazd.
Uśmiechał się podczas jazdy, myśląc, że było to bardzo zabawne wydarzenie i gdyby nie ono, dzień byłby zwykłą klęską.
Już nigdy więcej nie ujrzy Tivertonów, ale nie mógł powstrzymać się od myśli, że uroda trzech córek prowincjonalnego pastora była czymś niespotykanym, czymś, co zawsze będzie pamiętał.
Po chwili jednak jego własne problemy otoczyły go niczym chmury. Popędził konie jak najszybciej, spiesząc się do zamku Dawlishów.
Siedząc w wielkiej, raczej brzydkiej i pełnej przeciągów bawialni markiz zdawał sobie sprawę, że jego plany zostały pokrzyżowane w sposób, jakiego się z pewnością nie spodziewał.
Zaplanował, że natychmiast po przyjeździe do zamku rozmówi się z księciem. Powie mu, iż zdecydował się ożenić, że ze względu na ich długą znajomość z wyścigów i przynależność do tych samych klubów, nie mógł wyobrazić sobie nic bardziej stosownego od połączenia przez małżeństwo obu rodzin, mających równie wielkie znaczenie w historii Anglii.
Starannie ułożył swą przemowę i pewien był, że książę będzie zachwycony tą sugestią nie tylko ze względu na bogactwo i pozycję Stowe'ów.
Dobrze by było polubić nowych krewnych, myślał markiz, gdyż w przeciwnym razie mógł wyobrazić sobie czekającą go nudę, gdy przyjdzie mu ich gościć w Stowe Hall lub brać udział w uroczystościach rodzinnych w zamku Dawlishów.
Jego plany zostały pokrzyżowane, gdy po przyjeździe został wprowadzony do biblioteki i odkrył, ku swemu zdumieniu, że książę nie był sam, lecz towarzyszyło mu trzech najbliższych przyjaciół Quintusa.
Gdy książę Dawlish wyciągnął ku niemu dłoń z uśmiechem, Harry Strensham, którego markiz widział zaledwie przed dwoma dniami w klubie, zawołał:
– Do diabła, Quintusie! Próbowaliśmy ukryć przed tobą wieść o tej aukcji i przysięgam, że to nie ja się wygadałem!
– Ja też jestem niewinny – wykrzyknął drugi z przyjaciół. – Nie widziałem Quintusa od tygodnia!
– Celowo go unikałem! – oznajmił trzeci.
– O co tu chodzi? – spytał markiz.
– No, no, Quintusie! Nie musisz grać przy nas niewiniątka – zaśmiał się Harry. – To jasne, że musiałeś słyszeć o sprzedaży koni Trevellyana, a my mieliśmy nadzieję, że ten żółtodziób zapomni cię zaprosić.
Słysząc te słowa markiz doskonale zrozumiał, o czym mówi jego przyjaciel. Gdy zmarł lord Trevellyan, rozeszły się pogłoski, że być może jego syn, mieszkający za granicą, pomyśli o sprzedaży stadniny. Jednakże markiz nie słyszał nic o aukcji i ponieważ nikt mu o niej nie wspomniał, uznał, że nowy dziedzic będzie nadal wystawiał na wyścigach konie, na które jego ojciec wydał tyle pieniędzy.
Jednakże nowy lord Trevellyan, ponieważ nie znał się na koniach i nie interesował go sport królów, zdecydował się na prywatną aukcję. Przyjaciele markiza sądzili, że fakt, iż Quintus nic na ten temat nie mówi, oznaczał, że nie dostał zaproszenia. Wiedzieli też, że będą mieli większą szansę na zrobienie dobrego interesu, jeśli ich nie przelicytuje.
Markiz pomyślał, że miał jak zwykle szczęście, jeśli chodzi o konie, dlatego też całkiem przypadkowo natknął się na spisek, mający odsunąć go od aukcji. I gdyby nie miał na głowie ważniejszych spraw, bardzo by go to zirytowało.
W stadninie lorda Trevellyana było kilka bardzo pięknych koni, które chętnie by kupił, a teraz, gdy dowiedział się już o wszystkim, postanowił skorzystać z okazji.
– Muszę powiedzieć, że to bardzo podstępnie z waszej strony – powiedział, gdy ze zwykłą bystrością zorientował się w sytuacji.
– Wszystkie środki są dobre, gdy chodzi o kobiety i konie! – zaśmiał się Harry. – Ponieważ aż nazbyt często biłeś nas na mecie, uznaliśmy, że przynajmniej raz będziemy mieć uczciwą szansę.
– Zapłacisz mi za to, Harry! – powiedział dobrodusznie markiz.
– Myślałem, że to nieprawdopodobne, byś ty, Stowe, nie wiedział o czymś, co ma związek z wyścigami – rzucił książę. – Więc jak tylko dostałem twój list, wiedziałem, dlaczego chciałeś tu dziś przyjechać.
– Czy nikt się już do nas nie przyłączy? – spytał markiz.
– Tylko Eddie – odparł Harry – i uzgodniliśmy, że ze względu na to, iż jest spłukany, pozwolimy mu kupić jednego konia nie podbijając ceny.
– Jestem gotów zgodzić się na to – powiedział markiz. – Ale ciebie będę przelicytowywał, Harry, za to, jak mnie potraktowałeś. Uchodziłeś za mego przyjaciela.
– Jestem nim – odparł Harry – ale twoja sakiewka jest bardziej nabita od mojej, jak sam dobrze wiesz!
Wszyscy się roześmiali i do chwili, gdy nadeszła pora przebrania się do obiadu, rozmowa dotyczyła wyłącznie koni i ich zalet.
A teraz, siedząc po prawej ręce księżny, mając po drugiej stronie lady Sarah, jedyną niezamężną córkę gospodarzy, markiz przyłapał się na myśli, że obiad byłby niesłychanie nudny, gdyby nie obecność jego trzech przyjaciół.
Księżna potrafiła jedynie rozprawiać o nie – godziwości sąsiadów, którzy nie wspierali restauracji starego opactwa, uważanego przez nią za historyczny zabytek. Mówiła jednostajnym tonem, który sprawiał, że markiz nie mógł skupić się na przedmiocie rozmowy.
Lady Sarah, najwyraźniej, w przeciwieństwie do swej matki nie miała nic do powiedzenia.
Markiz doznał wstrząsu, gdy ja po raz pierwszy zobaczył. Ponieważ książę był dość przystojnym mężczyzną, Quintus oczekiwał, że jeśli nawet jego córka nie będzie pięknością, miło będzie na nią popatrzeć. Lady Sarah była jednak brzydka, przysadzista i jej jedyną zaletą było to, że nie gadała nieustannie jak jej matka.
Ponieważ zdecydowany był dołożyć wszelkich starań, aby osiągnąć swój cel, gdy tylko księżna zaczęła zanudzać swymi narzekaniami Harry'ego, który siedział obok niej, odezwał się do lady Sarah:
– Czy wybiera się pani jutro na aukcję?
– Nie. Nie lubię koni! Markiz był zdumiony.
– Jak to… nie lubi pani koni? – spytał, myśląc, że dotąd żadna kobieta nie powiedziała mu nic podobnego. Nawet te, które nie lubiły konnej jazdy i nie chciały polować, zawsze wyrażały zainteresowanie końmi, na których jeździł i które wystawiał na wyścigach.
– Boję się ich – wyznała lady Sarah.
– A co pani robi będąc na wsi? Pani ojciec ma tu dobre tereny łowieckie. Czy to cię, pani, interesuje?
– Uważam, że polowanie jest okrucieństwem – odparła – i nie znoszę hałasu!
– Więc co pani robi przez cały dzień? – nie rezygnował markiz.
– Nie wiem, doprawdy – rzekła lady Sarah bezradnie. – Mama zawsze ma dla mnie coś do roboty.
Markiz pomyślał, że rozmowa idzie mu ciężko, jak gdyby jechał bardzo błotnistą drogą.
– Czy lubi pani czytać? – dopytywał się. -
Pani ojciec z pewnością ma wspaniałą bibliotekę.
– Niewiele mam czasu na czytanie.
Quintus spojrzał na nią i doszedł do wniosku, że jest ona jedną z najbardziej niepociągających kobiet, jakie znał. Miała ziemistą cerę, włosy mysiego koloru z czerwonawym odcieniem, a jej rzęsy miały ten sam kolor. Pomyślał, że przypomina fretkę.
Nagle zobaczył w wyobraźni złote włosy Ajanty i jej błękitne oczy, sypiące iskry gniewu, gdyż nie chciała, aby przebywał dłużej na probostwie. Jej zachowanie stanowiło wyzwanie dla markiza, nie zdarzyło mu się bowiem, by go nie witano gorąco, i każdy z gospodarzy starał się raczej odwlec jego wyjazd, niż go przyśpieszyć.
Zdecydował się podjąć jeszcze jeden wysiłek i rzekł do lady Sarah:
– A co pani robi będąc w Londynie? Mogę zrozumieć, że woli pani mieszkać tam, gdzie można bywać na balach i licznych przyjęciach.
– Nie lubię balów – odparła. – Miałam lekcje tańca, ale przekonałam się, że trudno mi dostosować się do sposobu, w jaki tańczą panowie w Londynie.
Mówiła ospałym tonem i markiz uświadomił sobie, że i ten temat jej nie zainteresował.
Siedzieli w milczeniu i księżna skorzystała z okazji, by uraczyć go znowu opowieściami o niegodziwości ludzi, którzy nie chcą zachować starodawnych zabytków.
Nagle Quintus powiedział sobie, że nie potrafiłby tego znieść przez resztę swego życia. Oczami wyobraźni widział te długie lata, z nie kończącą się gadaniną księżnej, ospałą i pozbawioną gustu lady Sarah, nudzącą nieszczęśników, którzy musieli siedzieć przy jej boku.
– Nie mogę tego zrobić! – powiedział pół – szeptem, a potem przypomniał sobie czekającą go alternatywę. Uniósł wysoko podbródek i pomyślał, że wszystko – nawet lady Sarah – jest lepsze od hańby bycia współoskarżonym w sprawie rozwodowej swego najgorszego wroga.
Porozmawiam z księciem po obiedzie – powiedział sobie.
Jednakże nie miał ku temu okazji.
Zaraz po obiedzie panowie zasiedli do kart i gdy w końcu markiz wstał od stolika bogatszy o kilkaset funtów, okazało się, iż gospodarz oddalił się dyskretnie, czego Quintus nie zauważył.
– Gdzie jest książę? – spytał Harry'ego.
– Jego wysokość chce koniecznie być w dobrej kondycji na jutrzejszej aukcji. Przyznał, że nie może wydać dużo pieniędzy i nie ma zamiaru zmarnować nędznej sumki, którą dysponuje, na marnego konia.
Markiz zaśmiał się.
– Jestem pewien, że Trevellyan nie ma nic takiego w swej stadninie.
– Nigdy nie możesz być tego pewny na aukcji – powiedział Harry. – Pamiętaj, że nie mamy do czynienia ze starym Trevellyanem, który był zawsze bezwzględnie uczciwy, lecz z jego synem. A ten, jak słyszałem, jest nicponiem i z pewnością stać go na jakiś chwyt poniżej pasa.
– Więc musimy być bardzo ostrożni – zgodził się markiz.
Dopiero gdy udał się do sypialni i rozbierał się przy pomocy Bena, który zastępował lokaja podczas krótkich podróży, przyszedł mu do głowy nowy pomysł.
Uderzyło go nagle, że głupotą było myśleć, iż tylko małżeństwo mogłoby go ocalić. Pomysł był dobry, ale jeśli ogłoszenie zaręczyn istotnie mogło pokrzyżować plany Burnhama i powstrzymać go od wystąpienia o rozwód, nie było potrzeby, jeśli markiz wykaże się prawdziwym sprytem, by rzeczywiście stawać przed ołtarzem!
Jak mógłby związać się na całe życie z kimś tak nudnym i pozbawionym gustu jak lady Sarah?
Rozmyślając podszedł do okna i stał, patrząc nie widzącym wzrokiem w noc, a Ben, nie otrzymawszy polecenia odejścia, nie potrafił znaleźć sobie miejsca.
W końcu markiz zdecydował się.
– Przyjdź tu o szóstej rano, Ben – powiedział. – Chcę przejechać się na Rufusie. Powiedz Jimowi, by czekał na mnie z koniem, na którym przyjechał z Londynu.
Jim był to stajenny, który przywiózł księciu list markiza, powiadamiający o jego przyjeździe.
– Tak jest, jaśnie panie – odparł Ben. – Z tego, co słyszałem od służby, wasza lordowska mość będzie brał udział w aukcji.
– Nie zacznie się przed południem – rzekł markiz. – Wrócę na śniadanie i pojadę do domu lorda Trevellyana faetonem.
– Tak jest, jaśnie panie.
Ben zabrał wieczorowe ubranie markiza i skierował się ku drzwiom.
– Dobranoc, jaśnie panie.
Markiz nie słyszał go. Nadal pogrążony był w myślach. Upłynęła niemal godzina, zanim wreszcie się położył. Do tego czasu miał już ułożony cały plan. Jego ostatnią myślą przed zaśnięciem było to, że wykazał się większą przebiegłością niż zwykle.
Miał zamiar uczcić swój spryt kupując najlepsze konie, jakie będzie można nabyć na aukcji, niezależnie od tego, ile będą kosztować.
Szorując na kolanach podłogę Ajanta nuciła pod nosem. Dzień był piękny i dziewczyna zamierzała, jeśli tylko starczy jej czasu, wybrać się do lasu i popatrzeć na rosnące tam dzwonki. Wiedziała, że tylko przez jeden tydzień każdego roku las za plebanią porastał błękitny dywan, którego kolor, jak myślała w głębi duszy, przypominał barwę jej oczu. Był to uroczy widok i matka jej powiedziała pewnego razu:
– Piękno leśnych dzwonków, widzianych na wiosnę, towarzyszy mi przez cały rok i gdy jestem przygnębiona lub zmartwiona, co nie zdarza się często, myślę o nich i czuję ulgę, więc mogę znowu się śmiać.
– Jesteś bardzo romantyczna, mamo – drażniła się z nią Ajanta.
Czy mogę być inna, gdy mam twego ojca i, oczywiście, czwórkę najcudowniejszych dzieci na świecie? – odparła jej matka.
– Pójdę popatrzeć na leśne dzwonki – obiecywała sobie Ajanta – i dzięki nim zapomnę o rachunkach, które nadejdą w końcu miesiąca, i o butach do konnej jazdy, których tak potrzebuje Lyle.
Martwiła się o Lyle'a bardziej niż jej ojciec.
– Opiekuj się papą – to były ostatnie słowa jej matki przed śmiercią.
Ojciec, gdy zajmował się pisaniem, potrafił zamknąć się w swym własnym świecie, co pomagało mu zapomnieć na pewien czas o złamanym sercu i cierpieniu po śmierci żony.
Lyle był zupełnie inny. Był młody i bardzo przystojny, i nie tylko ciężko pracował, ale pragnął bawić się ze swymi przyjaciółmi w Oxfordzie. Lecz prawie niemożliwe było znaleźć pieniądze na opłaty, ubrania, jakich potrzebował, i kieszonkowe, które, choć niewielkie, było konieczne, jeśli w ogóle miał się bawić.
– Gdybym tylko mogła zarobić trochę grosza – myślała Ajanta. Jakie jednak miała na to szanse w małej wiosce, w której mieszkało mniej niż dwustu ludzi?
Jednak jasno świecące słońce i myśl o leśnych dzwonkach, które miała zobaczyć wieczorem, sprawiły, iż dalej nuciła sobie cichutko.
Nagle, tuż przed szczotką na kamiennej podłodze pojawiły się, jak gdyby wyczarowane, dwa czarne, błyszczące przedmioty, w których rozpoznała wyczyszczone do połysku buty z cholewami.
Spojrzała w górę, wydała cichy okrzyk zdumienia i przysiadła na piętach.
W kuchni stał, wyglądając niezwykle elegancko, przytłaczająco dumnie i pięknie, ten sam mężczyzna, który – jak sądziła – wdarł się do domu zaledwie wczoraj.
Jeśli Ajanta była zdumiona, to samo czuł markiz.
Zadzwonił do drzwi, a gdy nikt nie zareagował, pomyślał, iż dzwonek prawdopodobnie jest zepsuty. Wszedł więc przez otwarte frontowe drzwi do środka, spodziewając się, że napotka kogoś, kto poinformuje go, gdzie przebywa proboszcz.
Nie zastał nikogo w bawialni, która mimo ciasnoty i wytartego dywanu, miała, jak osądził markiz, wiele uroku.
Nie było też nikogo w gabinecie, od podłogi do sufitu wypełnionym książkami, które leżały też stosami na wszystkich stołach i krzesłach, a nawet na podłodze.
Markiz uznał więc, że jedyną szansą zdobycia informacji jest odszukanie kogoś ze służby. Przeszedł więc obok jadalni, kierując się, jak sądził, w kierunku kuchni, i miał właśnie odezwać się do kobiety szorującej podłogę, gdy złoty połysk jej włosów uświadomił mu, że była to Ajanta. Gdy spojrzała na niego, pomyślał, że jest jeszcze bardziej urocza niż wczoraj.
Zapomniał przez chwilę, co miał zamiar powiedzieć, i spytał tylko:
– Czy musi pani to robić? Z pewnością ktoś mógłby cię, pani, w tym wyręczyć?
– Oczywiście – odparła Ajanta. – Co najmniej dziesiątkę kobiet z wioski taka praca wprawiłaby w zachwyt, ale oczekiwałyby też zapłaty.
Potem, jak gdyby uderzona myślą, że odsłanianie swej biedy przed nieznajomym niezbyt licuje z godnością, spytała innym tonem, z wyraźną nutą agresji:
– Czego pan chce? Dlaczego pan tu przyszedł?
– Pragnę zobaczyć się z pani ojcem.
– Wyjechał na cały dzień i wróci dopiero późnym wieczorem.
Markiz zacisnął na chwilę usta, potem rzekł:
– W takim razie chciałbym porozmawiać z panią, panno Tiverton.
– O czym? – dociekała Ajanta. – Jak pan widzi, jestem bardzo zajęta.
– Sprawa, o której chcę mówić, jest niezwykle ważna i nie cierpiąca zwłoki, i tak się złożyło, że dotyczy pani.
– Mnie? – spytała Ajanta. – Nie mogę pojąć, jak coś, o czym chce pan porozmawiać z ojcem, panie Stowe, mogłoby mnie dotyczyć.
Markiz uśmiechnął się, dzięki temu wydawał się bardziej przyjacielski i bez wątpienia bardziej atrakcyjny.
– Większość młodych kobiet oczekiwałaby, że będę mówić tylko o nich.
Ajanta nie słuchała. Patrzyła na podłogę. Miała umyć jeszcze pół podłogi i zastanawiała się, czy mogłaby poprosić pana Stowe'a, by poczekał, aż skończy tę pracę. Potem pomyślała, że mógłby stać i patrzeć na nią, a to byłoby krępujące.
– Mam nadzieję, że nie potrwa to długo – powiedziała wstając. – Czeka mnie dużo sprzątania i muszę jeszcze przygotować lunch.
Markiz nie odpowiedział. Patrzył, jak zdejmuje fartuch, zrobiony z materiału na worki, pod którym miała prostą sukienkę z taniej bawełny, uszytą – jak podejrzewał – własnoręcznie. Jednakże nie kryła ona wdzięcznej figury, smukłej talii ani tego, że Ajanta miała szczupłe biodra i bez wątpienia – jak sądził markiz – długie, mocne nogi.
Przyszło mu do głowy, że miał rację, gdy zobaczywszy ją po raz pierwszy pomyślał, iż mogłaby być młodą grecką boginią i że greckie imię pasowałoby do niej lepiej niż hinduskie.
Ajanta opuściła bez pośpiechu zawinięte do łokcia rękawy i zapięła porządnie guziki. Postawiła wiadro i szczotkę do szorowania przy ścianie kuchni i powiedziała:
– Może przejdzie pan do salonu, ale proszę, by nie zajął mi pan dużo czasu, bo nie zdążę zobaczyć dziś leśnych dzwonków.
Powiedziawszy to, zorientowała się, że podążała za swymi myślami i że nie miała zamiaru mówić o sprawach tak osobistych z naprzykrzającym się nieznajomym.
Markiz zainteresował się natychmiast.
– Dzwonków?
– W lesie na tyłach ogrodu – wyjaśniała Ajanta – ale to nie może pana interesować.
Quintus nic na to nie odpowiedział, podążył po prostu za Ajantą, która szła korytarzem i otworzyła drzwi do salonu, w którym już był poprzednio.
Uświadomił sobie teraz, że część swego uroku salon zawdzięczał masie kwiatów, które stały na każdym stole. Wydawało się, iż wnoszą ze sobą promienie słońca, a złoto żonkili przypominało złoto włosów Ajanty. Gdy tak stała przy kominku, kierując na niego swe błękitne oczy, pomyślał, iż potrafi zrozumieć, dlaczego pragnęła zobaczyć leśne dzwonki.
– No więc, o co chodzi, panie Stowe? – spytała. – Gorąco proszę, by nie niepokoił pan ojca swymi problemami, jeśli to nie jest konieczne.
Poczuła nagłą obawę, że pan Stowe przyszedł, by zainteresować ojca jakąś dobroczynną akcją lub wyciągnąć od niego w jakiś sposób pieniądze. Potem powiedziała sobie, że – biorąc pod uwagę konie, którymi przyjechał, i stroje, które nosił – była to bez wątpienia śmieszna obawa.
– Czego… pan… chce? – powtórzyła, i w jej głosie zjawiła się wyraźnie nuta lęku.
– Może zechce pani usiąść? Markiz wyrzekł te słowa z taką powagą, że Ajanta podporządkowała się bez słowa sprzeciwu. Gdy usiadła w najbliższym fotelu, zwróconym w kierunku okna, markiz zajął miejsce przed kominkiem. Nadal stojąc, powiedział:
– Gdy tu wczoraj przybyłem, zorientowałem się z twych słów, pani, i z tego, co mówił pani ojciec, że z trudem możecie związać koniec z końcem.
Zobaczył, że Ajanta zesztywniała, i pomyślał, iż za chwilę powie mu, aby pilnował swego nosa. Szybko ciągnął dalej:
– Wywnioskowałem, że z trudnością udaje ci się, pani, płacić za studia brata w Oxfordzie, i powiedziałaś, że to błąd, iż Charis marnuje pieniądze, przeznaczone na naukę.
– I marnuje czas, podkochując się w panu – dodała Ajanta, jak gdyby nie mogła ukryć tego, co myśli.
– Naprawdę?
– Oczywiście, że tak! W tym wieku dziewczęta są przerażająco romantyczne, a Charis nie jest wyjątkiem.
– Ale pani to nie dotyka? – dopytywał się markiz.
– Nie sądzę, aby przyszedł pan tutaj, żeby porozmawiać o tym z papą.
– Z pewnością istnieje pewien związek – odparł – i ponieważ widzę, że pani się niecierpliwi, będę mówić dalej.
– Bardzo proszę.
– Chcę powiedzieć, że potrzebuję twej, pani, pomocy w bardzo trudnej i osobistej sprawie, i jeśli mi pomożesz, gotów jestem zapłacić za tę przysługę dwa tysiące funtów.
Gdyby markiz upuścił u jej stóp bombę, Ajanta nie byłaby bardziej zdumiona. Przez chwilę mogła tylko na niego patrzeć, wreszcie, gdy zdołała się odezwać, spytała:
– Czy to… żart?
– Nie, oczywiście, że nie. Jestem śmiertelnie poważny. Teraz myślę, że może lepiej będzie, gdy przedstawię tę propozycję tobie, pani, a nie twemu ojcu. Wydaje mi się – choć mogę się mylić – że jest on prostoduszny i sprawy pieniężne zupełnie go nie obchodzą.
– To prawda – przyznała Ajanta. – Ale dlaczego miałby pan ofiarować taką olbrzymią sumę ludziom, których tak niedawno pan poznał, i co możemy zrobić, by ją zarobić?
– Osobą, która je zarobi, jest pani, panno Tiverton.
– Ja? W jaki sposób?
– To właśnie mam zamiar pani wyjaśnić. I chcę powiedzieć, na wypadek, gdybyś wątpiła, pani, w moje intencje, że jest to bardzo poważna i niezwykle szczera prośba o pomoc.
– Powiedział pan… dwa tysiące funtów? – cichutko spytała Ajanta.
Gdy to mówiła, markiz pomyślał, że jej oczy nie potrafią niczego ukryć i że widział w nich, jak wiele te pieniądze mogłyby dla całej rodziny znaczyć. Przyszło mu na myśl, choć nie mógł być tego pewien, że ostatnią sprawą, jaką mogła brać pod uwagę Ajanta, jest najęcie służącej, by nie musiała już więcej sama szorować podłogi w kuchni.
Starannie dobierał słowa, zanim powiedział:
– W sytuacji, w jakiej się znalazłem, konieczne jest, bym się zaręczył w ciągu trzech dni. Powiedziałem zaręczył, a zaręczyny te mogą potrwać trzy, cztery, może pięć miesięcy. Potem zostaną zerwane i nie może być mowy o prawdziwym małżeństwie z osobą, z którą byłem zaręczony.
Ajanta patrzyła na niego niedowierzająco, a markiz mówił dalej:
– Dlatego potrzebuję pani pomocy, za którą jestem gotów zapłacić tysiąc funtów, gdy zaręczyny zostaną ogłoszone, i następne tysiąc, gdy zostaną zerwane. Wtedy rozstaniemy się jak przyjaciele, wyjaśniając, że oboje doszliśmy do wniosku, iż nie pasujemy do siebie.
– Myślę, że pan zwariował! – wykrzyknęła.
– Proszę panią o pomoc, panno Tiverton.
Ajanta nie patrzyła na niego.
– Odpowiedź brzmi: nie! Ten plan to niedorzeczność! Jestem pewna, że papa byłby ogromnie wstrząśnięty, gdybym udawała, iż pragnę wyjść za mąż, wiedząc przez cały czas, że to się nigdy nie stanie. Na chwilę przerwała, potem dodała z godnością:
– Myślę, panie Stowe, iż powinien pan odejść. Wysłuchałam pana propozycji i odrzuciłam ją. Nie ma sensu mówić o tym dalej.
– Rozumiem – odparł chłodno markiz. – Omyliłem się. Sądziłem, gdy byłem tu wczoraj, że kochasz swą rodzinę, pani, i zechcesz zrobić dla niej, co tylko w twej mocy. Teraz widzę, że byłem w błędzie i mogę tylko prosić o wybaczenie.
Mówiąc to, zrobił krok do przodu, jak gdyby chciał skierować się do drzwi.
– Naprawdę kocham moją rodzinę! – krzyknęła dziewczyna, gdy markiz skończył mówić. – Kocham ich i zrobiłabym dla nich wszystko, ale nie mogę…
– …pomóc im, zarabiając dwa tysiące funtów – zakończył Quintus. – Jeśli to jest miłość, to bardzo samolubna.
– Jak pan śmie mówić tak do mnie! – odparła. – Opiekuję się papą i siostrami…
– I każe pani wyrzec się swemu bratu – przerwał markiz – koni, którymi mógłby jeździć, sportów, jakie chciałby uprawiać, i wszystkich innych przyjemności, jakie oferuje Oxford.
– Lyle jest bardzo szczęśliwy w Oxfordzie – powiedziała gniewnie.
– Ale potrzebuje pieniędzy. Sam również tam studiowałem i wiem, jak drogo to wszystko kosztuje.
Ajanta podeszła do okna i stała, odwrócona do gościa plecami.
Markiz wiedział, że szukała wyjścia, tak jak on to robił poprzedniej nocy, gdy rozwiązanie pojawiło się niczym gwiazda lśniąca na ciemnym niebie. Teraz czekał z uśmiechem na ustach, patrząc na włosy Ajanty lśniące złocistym blaskiem w słońcu, pewien, że postawi na swoim.
– Jak ktokolwiek mógłby uwierzyć… że tak… nagle zapragnął mnie pan… poślubić? – spytała wreszcie Ajanta i wydawało się, że słowa wydostają się z jej ust z wysiłkiem.
– Jeśli spojrzysz w lustro, pani, przekonasz się, że większość ludzi wcale się nie zdziwi – odparł. Ponieważ wypowiedział te słowa suchym, niemal oficjalnym tonem, nie zabrzmiało to jak komplement.
Ajanta odwróciła się.
– Jestem pewna… że papa… w to… nie uwierzy.
– Więc, jeśli nie zechcesz wyznać mu, pani, prawdy – co jak sądzę, byłoby błędem – musisz być dość sprytna, by przekonać go, iż była to miłość od pierwszego wejrzenia.
– Tak właśnie… papa pokochał… mamę.
Powiedziała to niemal szeptem, ale markiz usłyszał.
– To nam wszystko ułatwi – rzekł. – Spotkałem panią wczoraj na lunchu i zrozumiałem, że jesteś tą której szukałem przez całe życie. Jego głos był kpiący.
– Takie rzeczy się zdarzają! – powiedziała ostro dziewczyna. – I nie wolno się panu z tego śmiać.
– Z pewnością nie będę się śmiać, jeśli zgodzi się pani na to, czego pragnę. Prawdę mówiąc, będę bardzo, bardzo wdzięczny.
– Doprawdy, nie sądzę… bym mogła… to zrobić – rzekła bezradnie.
– Zrobisz to, pani, ponieważ rozsądek i rozum podpowie ci, jak wiele zmienią te pieniądze w życiu twych bliskich. A ja zrobię to, gdyż uratuje mnie to z bardzo niezręcznej sytuacji, o której nie mam ochoty rozmawiać.
– I nie będzie pan… źle o mnie… myślał? – spytała.
Nie była już napastliwa, lecz wydawała się młoda i wystraszona, a także bardzo piękna, gdy jej oczy złagodniały.
– Zawsze sądziłem – odparł – że źle jest odrzucać dary bogów, niezależnie od formy, jaką przybiorą. Większość ludzi nazywa to szczęściem, ale pani ojciec, być może, nazwie to manną z nieba.
– Właśnie próbuję sobie… wmówić, że tak to można… nazwać – wyszeptała Ajanta. – A jednocześnie nie mogę… nie czuć, że robię… coś, co jest nie tylko… niegodne, ale i… przerażające.
– Nie ma powodu do lęku – rzekł markiz. – Zaopiekuję się tobą pani, będziesz musiała tylko zgodzić się, by w jutrzejszej „London Gazette” ukazało się zawiadomienie o naszych zaręczynach.
– Jutrzejszej? – powtórzyła Ajanta. – Ale to za prędko!
– Nie dla mnie.
– A co z pana rodziną?
– Potrafię dać sobie radę z moją rodziną. – A pani musi tylko zająć się swoją.
– Nie wiem… co powiedzieć… papie.
Markiz uśmiechnął się.
– Czuję, że potrafi pani sobie z nim poradzić równie dobrze jak ze swą siostrą. Czy mogę przyjąć, że od tej chwili będzie mi pani pomagać, nie próbując się wycofać?
– Jeśli dam słowo, nie złamię go – odparła Ajanta z dumą.
– Więc możemy uznać, że umowa zawarta? – spytał markiz. – Potwierdźmy to uściskiem dłoni.
Mówiąc to wyciągnął rękę, ale Ajanta spojrzała na niego lękliwie.
– Boję się… – rzekła. – Mam wykonać… skok w ciemność i nie wiem, gdzie… mogę wylądować.
– Obiecuję, że będzie to miękkie lądowanie. Zobaczył, jak lekki uśmiech pojawia się na jej ustach. Odpowiedziała:
– Może to być ciernisty krzew lub kępa ostów.
Zaśmiał się.
– Obiecuję, że to się nie zdarzy. Raczej będzie to łoże z puchowym materacem.
Ajanta zaśmiała się cicho, jak gdyby nie mogła się powstrzymać, i podała mu rękę.
Uścisk dłoni markiza był silny i w jakiś dziwny, niezrozumiały dla niej sposób – pokrzepiający. Uwolnił jej dłoń i odezwał się:
– Czy pozwoli mi pani napisać tu notatkę, którą potem mój stajenny zawiezie do Londynu?
– Tak, oczywiście, i sądzę, że najprościej będzie, gdy napisze ją pan na biurku papy, ponieważ wszystkie pióra i papier znajdują się w jego gabinecie.
– Dziękuję.
Pozwolił, by Ajanta wskazywała mu drogę, choć widział już gabinet, gdy przeszukiwał dom.
Usiadł przy biurku, a dziewczyna podeszła znowu do okna, jak gdyby potrzebowała powietrza, wpływającego przez uchylone skrzydło.
– No, teraz muszę to tylko wysłać prosto do „London Gazette” – powiedział – a tak na marginesie, zapomniałem o tym wspomnieć, ale w rzeczywistości jestem markizem Stowe!
Ajanta spojrzała nań ze zdumieniem.
– Markizem… Stowe! – wykrzyknęła. – Więc to pana koń wygrał derby w zeszłym roku.
– Tak, to był Golden Glory.
– Lyle był całkiem pewien, że on musi wygrać, i bardzo się cieszyliśmy, gdy tak się stało.
– Z przyjemnością pokażę go pani. Zapadło milczenie, potem Ajanta odezwała się z wahaniem:
– Czy sugeruje pan, że powinnam odwiedzić pana w pańskim domu?
Markiz, który przyglądał się gęsim piórom, leżącym na biurku, podniósł wzrok i odparł:
– Oczywiście! Chciałbym zabrać panią do Londynu i do rodzinnej siedziby w Buckinghamshire.
– Ale… jak mogę… pojechać z… panem? – spytała. – Muszę myśleć o Charis… i Darice.
– Będę zachwycony, jeśli zabierzesz je, pani, ze sobą – odparł – i myślałem, iż ze względu na to, że Stowe Hall oddalony jest od Oxfordu zaledwie o dziesięć mil, pani ojciec zechciałby może skorzystać z twego pobytu u mnie i przeprowadzić te poszukiwania naukowe, o których mówił wczoraj.
– Widzę, że pomyślał pan o wszystkim – rzekła Ajanta – poza tym, że pańska rodzina i przyjaciele, gdy mnie zobaczą, uznają, że nie jestem… odpowiednią dla pana narzeczoną. Prawdę mówiąc, wątpię, czy – gdy mnie… poznają – uwierzą w prawdziwość tych zaręczyn.
Przez chwilę markiz wyglądał na zaskoczonego. Potem jego oczy rozbłysły.
– Jak wszystkie kobiety – powiedział – myśli pani o strojach. Po raz pierwszy widzę, że jest pani prawdziwą kobietą, Ajanto.
– Oczywiście, że myślę o strojach – odparowała ostro. – Być może częścią pana planu jest, że powinnam wyglądać, jak żebraczka, którą szlachetny markiz znalazł w rynsztoku, ale nie jest to rola, na którą mam specjalnie ochotę.
Markiz zaśmiał się.
– Nie doceniasz mego dość wyjątkowego daru organizacji, pani – powiedział. – Oczywiście, powinnaś mieć odpowiednie stroje. Zdaję sobie sprawę, że są one niezbędne, i część z nich będzie już czekać, gdy dotrze pani do Londynu. Muszę napisać jeszcze jeden list.
– Nie mam ochoty wydać pieniędzy, które mi pan da, na takie błahostki – odrzekła szybko Ajanta.
– To nie swoje pieniądze pani wyda – odparł markiz – lecz moje.
Ajanta utkwiła w nim wzrok. Potem rzuciła:
– Na to nie mogę pozwolić! Mama by tego nie pochwaliła!
Markiz wysunął wojowniczo podbródek i dziewczyna zrozumiała, że ma zamiar postawić na swoim. Zanim jednak zdążył się odezwać, dodała:
– Mam swoją dumę, milordzie, i wiem też, co jest właściwe i zgodne z… zasadami.
A ja wiem, że to byłoby bardzo głupie i krótkowzroczne, prawdę mówiąc zupełnie idiotyczne, gdybyś płaciła, pani, za stroje pieniędzmi, które, jak ci dobrze wiadomo, potrzebne są na opłacenie nauki brata i sióstr!
Ajanta wydała cichy okrzyk protestu, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, markiz ciągnął dalej:
– Nawet dwa tysiące funtów nie starczy na całą wieczność, a jeśli nie będzie ich pani potrzebować na swoją wyprawę, to Charis z pewnością zechce wyglądać romantycznie i olśniewająco, tak samo Darice – za kilka lat.
Wyraz jej twarzy wskazywał, że częściowo ją przekonał. Mówił więc dalej:
– Doprawdy, musi mi pani pozwolić przeprowadzić tę kampanię zgodnie z moim planem. Sam siebie mianowałem dowódcą i nie mogę stale spotykać się ze sprzeciwem! Oczekuję posłuszeństwa bez żadnych pytań!
– Tak nie postępuje dowódca, lecz tyran! – wybuchła Ajanta.
– W krytycznej sytuacji należy wziąć prawo we własne ręce – powiedział wyniośle Quintus – i ja właśnie to robię, Ajanto.
Potem dodał wyraźnie i raczej podniesionym głosem:
– Niezależnie od reguł towarzyskich i tego, co robią lub nie robią stare wdowy, mam zamiar zaopatrzyć panią w potrzebne stroje, jak gdybym wystawiał sztukę w Drury Lane lub balet w Covent Garden i dostarczał kostiumów dla moich aktorów i aktorek. Czy to jasne?
Po chwili Ajanta powiedziała cicho:
– Myślę… że muszę się zgodzić.
– Gdyby pani się nie zgodziła, byłoby to bardzo niemądre. A teraz proszę mi pozwolić to zapisać, by nie było żadnej pomyłki.
Pisząc, odczytywał głośno każde słowo:
Ogłasza się zaręczyny pomiędzy markizem Stowe i Ajantą, córką wielebnego Maurice'a Tivertona i nieżyjącej już pani Tiverton.
Spojrzał na Ajantę i spytał:
– W porządku?
Na chwilę zapadła cisza, potem dziewczyna odpowiedziała:
– Ta – ak.
Quintus złożył papier, na którym pisał, wziął następny arkusz i położył go przed sobą na bibularzu.
– A teraz – powiedział – proponuję, byś poszła, pani, na górę i znalazła suknię, która idealnie na ciebie pasuje. Mój stajenny zabierze ją do krawcowej, z którą miałem już do czynienia i której gustowi ufam, a ona zaopatrzy panią w kilka sukien, które można będzie od razu nosić.
Oczy Ajanty wydawały się olbrzymie, gdy spoglądała na markiza. Miał wrażenie, że jeszcze raz ma zamiar zaprotestować i sprzeczać się z nim. Więc, gdy ich oczy się spotkały, powiedział spokojnie:
– Gdy pani będzie na górze, wypiszę czek na dziewięćset osiemdziesiąt funtów, a ponieważ sądzę, że przed wyjazdem z domu będziesz miała sporo wydatków, może na jakieś zakupy, dam ci, pani, dwadzieścia funtów w banknotach i złocie, które mam przy sobie.
Ajanta zaczerpnęła tchu.
Potem, jak gdyby czując, że markiz pokonał ją że nie może już dłużej walczyć i pozostało jej tylko podporządkować się mu, przeszła szybko przez pokój i opuściła gabinet, zamykając za sobą drzwi.