ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Do recepcji ściągnął dosłownie cały szpital. Lizzie na ten widok poczuła nieodpartą chęć ucieczki. Nie bądź tchórzem, upomniała się w duchu. Przed kim zresztą miałaby uciekać? Przed Edwardem?

Był to rzeczywiście on we własnej osobie. Przyjechał bez uprzedzenia, ale za to miał na sobie jedno z dwóch eleganckich włoskich ubrań, które kazał sobie uszyć podczas zeszłorocznego pobytu w Mediolanie. Edward był wziętym radiologiem i lubił to podkreślać. Ale dyskretnie. Twierdził, że nie uznaje ostentacji. Z wyżyn swej wiedzy i umiejętności nader dobrotliwie traktował istoty mniej uprzywilejowane. Lizzie nigdy nie zdołała uświadomić Edwardowi, że jego rzekoma dobroduszność jest podszyta protekcjonalnością.

Podobnie jak jego cierpliwość. Był wobec Lizzie tak nieskończenie cierpliwy i wyrozumiały, że czasami miała ochotę go udusić.

– Jak się masz, Lizzie – rzekł na powitanie, idąc ku niej z rozpostartymi rękami. – Jak widzisz, Mahomet postanowił odwiedzić górę, skoro ta nie chciała przyjechać do Mahometa.

– Ja niby mam być tą górą? Nie jestem aż tak gruba – odparła z przekąsem. Wyciągnęła do niego rękę, a on objął ją i pocałował. Stojący obok Harry i Emily przyglądali się temu z żywym zainteresowaniem.

– Nie wiedziałam, że jesteś zaręczona – zauważyła Emily.

– Harry wie – powiedziała szybko, ale zaraz się poprawiła: – To znaczy, nie jestem zaręczona.

– Przywiozłem pierścionek zaręczynowy – rzekł Edward, a Lizzie jęknęła w duchu.

– Edward, czy…

– Kiedy wracasz do domu? – przerwał jej.

– Phoebe jeszcze się nie oszczeniła. A skoro o niej mowa…

– Wszystko załatwiłem. Jak tylko szczeniaki się urodzą, przyjmą cię razem z całym dobytkiem do samolotu.

– To niemożliwe. Jedno szczenię obiecałam pewnej dziewczynce stąd. Nie można go oddzielić od matki wcześniej jak po ośmiu tygodniach.

– No to odeślemy go, jak trochę podrośnie, i problem załatwiony.

– Później o tym porozmawiamy. Teraz muszę się zająć Phoebe. Lada moment zacznie rodzić. – Lizzie była zadowolona, że w ten sposób przynajmniej na pewien czas odsunie grożące jej niebezpieczeństwo. – Jutro zastanowimy się nad powrotem do Queenslandu.

– Ale doktor Darling miała mnie zastępować, dopóki nie wrócę z podróży poślubnej – zaprotestował Harry.

Na twarzy Emily pojawił się chytry uśmieszek.

– Zapominasz, że nie wyznaczyłeś jeszcze daty ślubu – wtrąciła. – Zdążysz znaleźć kogoś innego.

– Ale ja wolę ją.

– Harry…

– Nie widzisz, że mam złamaną nogę? – poskarżył się. – Potrzebuję pomocy.

– Bardzo mi przykro, ale Lizzie naprawdę musi wracać – oświadczył Edward, przybierając lekko protekcjonalny ton. – Gdybym mógł przewidzieć, że to potrwa tyle czasu, nigdy bym nie pozwolił, żeby Lizzie przyjęła tę posadę.

– Że co? – wykrzyknęła Lizzie. – Ty byś mi nie pozwolił?

– A kiedy macie się pobrać? – zapytała Emily.

Edward popatrzył na nią z wyraźnym zainteresowaniem. Emily faktycznie robiła wrażenie wystrzałowej laski, podczas gdy wygląd Lizzie pozostawiał wiele do życzenia. Gdyby wiedziała o jego przyjeździe, nie włożyłaby na siebie byle czego. Edward nie znosił zaniedbanych kobiet.

Co nie zmienia faktu, że pod skromnym ubraniem była tą samą kobietą, z którą dziesięć lat temu postanowił się ożenić. A Edward nigdy nie odstępował od raz podjętych decyzji.

– Jak tylko Lizzie pozwoli ustalić datę ślubu. Moja matka już wszystko zaplanowała.

– Moja też! – Emily ucieszyła się z okazji podjęcia bliskiego jej sercu tematu. – Tylko Harry ciągle robi trudności. Nie rozumiem, dlaczego nie może sobie znaleźć sześciu drużbów, skoro ja mogłam wybrać sześć druhen?

– U nas jest na odwrót – odparł Edward. – Lizzie w ogóle nie chce druhen…

– Naprawdę? – zapytał Harry, spoglądając z uznaniem na Lizzie.

– Tak się akurat składa, że moje przyjaciółki nie lubią szyfonowych sukien – burknęła Lizzie na odczepnego.

Cała ta idiotyczna sytuacja zaczynała ją przerastać. Może trzeba się wreszcie na coś zdecydować. Jej związek z Edwardem trwał, z przerwami, od czasu studiów. Edwardowi należy się chyba nagroda za stałość.

– Może zdołam jakimś cudem skłonić Phoebe, żeby niosła obrączki.

– Jeszcze by je połknęła – zauważył Harry z szelmowskim uśmiechem.

No i masz. Ten jego uśmiech! Za każdym razem, kiedy myślała już, że odzyskuje rozsądek, on jednym uśmiechem niweczył jej najlepsze postanowienia.

Jak ma wyjść za Edwarda, pamiętając o istnieniu mężczyzny, który umie się tak uśmiechać? Już otwierała usta, by coś powiedzieć, kiedy do szpitala weszła młoda kobieta w wysokich gumowych butach. Kim, pani weterynarz. Jej widok uświadomił Lizzie, że od pół godziny nie zaglądała do Phoebe. Ale dlaczego Kim przyszła do recepcji?

– Czy coś się dzieje? – zwróciła się do Kim.

– Byłam w kuchni, ale Phoebe tam nie ma. Jej legowisko też znikło. Czy przeniosłaś ją gdzie indziej?

– Nie. A ty, Harry?

– Nigdzie jej nie zabierałem. Jeszcze dziesięć minut temu była w kuchni.

– Przepraszam, ale mamy coś ważnego do omówienia – wtrącił się Edward, ujmując Lizzie za ramię. Ona jednak stanowczym ruchem uwolniła się od jego ręki.

– Mam w tej chwili inne sprawy. Jeśli chcesz, porozmawiaj sobie z Emily o druhnach i drużbach, ale ja muszę przede wszystkim zająć się Phoebe i jej szczeniakami.

– Liz, tak nie…

– Przepraszam, nie powinnam tak mówić, jestem trochę zdenerwowana. Jeszcze raz przepraszam. – To powiedziawszy, odwróciła się i poszła szukać Phoebe.


Phoebe znikła bez śladu. Lizzie bezradnie wpatrywała się w kąt kuchni, w którym ostatnio suka spędzała coraz więcej czasu. Na początku protestowała za każdym razem, kiedy Lizzie zostawiała ją samą w służbowym mieszkaniu, ale w końcu oswoiła się z nowym otoczeniem. Polubiła Harry’ego, polubiła mieszkańców, którzy nieustannie przynosili jej prezenty i nie protestowała, gdy zabierali ją na część dnia do siebie. Im bliżej porodu jednak, tym bardziej niechętnie opuszczała swoje miękkie legowisko. Dziś rano Lizzie wyszła w przeświadczeniu, że Phoebe nie ruszy się zeń aż do rozwiązania. A tymczasem znikła.

– Może chciała sobie poszukać jakiegoś spokojnego miejsca w ogrodzie – zasugerowała Kim.

Lizzie pokręciła głową.

– I co, zabrała ze sobą legowisko? Nie sądzę. Usłyszały stukot kuli Harry’ego.

– Gdzie ona jest, u licha?

– Co zrobiłeś z Edwardem i Emily?

– Znaleźli wspólny temat. Dyskutują o wszelkich możliwych typach uroczystości ślubnych. Gdzie się podziała Phoebe?

– Nie wiem. Wyparowała. – Lizzie rozłożyła ręce. Harry pokuśtykał w kąt kuchni i uważnie przyjrzał się śladom na podłodze.

– Ktoś wywlekł legowisko na dwór. Spójrz na tę smugę.

Nie zamiatana od dwóch dni drewniana lakierowana podłoga była pokryta kurzem, w którym rysował się wyraźnie przetarty szlak, ciągnący się z kąta aż do drzwi na dwór.

– Chyba nie podejrzewasz, że to sprawka Phoebe?

– Rzeczywiście trudno ją o to podejrzewać – zgodziła się Kim. – Mam nadzieję, że się nie obrazisz, jeśli powiem, że chyba nie ma dość na rozumu na to, żeby wynieść się z domu razem ze swoim legowiskiem.

– Raczej nie – zawtórował jej Harry.

– Czyli wychodzi na to, że ktoś ją wywlókł – skonstatowała Lizzie. – Tylko po co? Kto by kradł starego grubego basseta, w dodatku w jej stanie. Nie jest nawet czystej rasy. Babcia znalazła ją porzuconą przy drodze.

– Ktoś się w niej zakochał. Miłość, jak wiadomo, jest ślepa – zażartował Harry. – Ale mówiąc poważnie, kradzież wydaje się mało prawdopodobna. A może ktoś zajrzał do kuchni, chociażby Jim, i zabrał ją do siebie?

– Tylko po co wlókłby ją po podłodze razem z legowiskiem? – zauważyła Lizzie.

– Jeśli nie chciała się ruszyć, byłoby to o wiele prostsze niż brać takiego grubasa na ręce.

– Harry może mieć rację – zgodziła się Kim. – Przepraszam was, moi drodzy, ale muszę zajrzeć na chwilę do mojej krowy. Wprawdzie już się ocieliła, ale chciałabym sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Wrócę za pół godziny. W razie czego dzwońcie do mnie na komórkę.

– A ja zadzwonię do Jima – powiedział Harry. Kim znikła za drzwiami, ale Lizzie nadal wpatrywała się w miejsce, gdzie ostatni raz widziała Phoebe. Nie powinnam była zostawiać jej bez opieki, myślała. Nawet na pół godziny.

Lizzie czuła się za Phoebe odpowiedzialna wobec zmarłej babki. Ale nie tylko. To coś więcej niż poczucie odpowiedzialności. Chodziło o samą Phoebe. Po prostu przywiązała się do tego wielkiego, niezdarnego i niezbyt mądrego psa. Ona, która jak ognia unikała wszelkich więzi. Przywiązała się tak, że nie umiałaby bez niej żyć. A co gorsza, przywiązała się do całego miasteczka, do jego mieszkańców. Zwłaszcza do jednego z nich.

Jak ma żyć bez niego?

Głupoty chodzą ci po głowie, skarciła się w duchu. Pomyśl lepiej o Phoebe.

– Pójdę poszukać Jima – powiedziała. – I rozejrzę się po ogrodzie.

– Na wypadek, gdyby Phoebe zachciało się opalać? – zakpił Harry.

– Na przykład – burknęła Lizzie ze złością. – Daj mi spokój. – Wyszła na dwór, trzaskając drzwiami.

Idąc prowadzącą w głąb ogrodu alejką, zobaczyła biegnącą ku niej z naprzeciwka Amy. Dziewczynka płakała i wyglądała na przerażoną.

– Amy, co się stało?

Mała w pierwszej chwili nie była w stanie wymówić słowa. Rzuciła się Lizzie w ramiona.

– No już dobrze, kochanie, uspokój się – czułym głosem przemawiała do niej Lizzie. Zdjęła Amy okulary, wytarła je do sucha, i włożyła z powrotem. – A teraz przestań płakać i powiedz, co się stało.

– One są podłe! Mogły ją zabić… Stoczyła się na dół… Phoebe.

Lizzie zamarło serce, zdołała się jednak opanować.

– Kto mógł zabić i kogo?

– One zabrały Phoebe. To znaczy Kylie i Rosę.

Uważały, że zrobią wszystkim kawał. Wsadziły ją na taczkę i powiozły na skały. Chciały schować Phoebe do groty. Teraz, kiedy ma szczeniaki!

– One ci tak powiedziały?

– Nie, wiem od Billa, brata Kylie, chodzi ze mną do jednej klasy. Czułam, że coś knują, bo od wczoraj nic tylko coś sobie szeptały i chichotały. Billy jest miły, nie taki jak one. Więc go zapytałam i wszystko mi powiedział. Dlatego poszłam za nimi, żeby zobaczyć, dokąd ją wiozą. Taczka była bardzo ciężka, ledwo ją pchały po kamieniach, no i przechyliła się na zakręcie… i zaczęła zjeżdżać w dół… Rosie nie utrzymała jej, puściła i…

– I co? – Lizzie poczuła się słabo.

– Taczka stoczyła się z urwiska, spadła na dół i rozbiła się o skały. Kylie i Rosę uciekły. Chciałam do niej zejść, ale nie dałam rady. Ona tam leży. Nie rusza się. Chyba się zabiła. – Amy znowu zaniosła się płaczem.

Lizzie wzięła głęboki oddech. Musisz myśleć spokojnie, powiedziała sobie.

– Gdzie to się stało? – spytała.

– Na końcu tej drogi. Zaraz za zakrętem.

– Dobrze się spisałaś, Amy. Teraz kolej na mnie. A ty biegnij do szpitala i powiedz o wszystkim pierwszej napotkanej pielęgniarce albo najlepiej doktorowi McKayowi. Niech natychmiast dzwonią po weterynarza.

Lizzie wpatrywała się w opadający w dół skalny uskok. Na samym dole rozciągała się kamienista plaża, dostępna tylko od strony morza. Phoebe leżała jednak nie na plaży, ale na skalnej półce, jakieś pięć metrów poniżej krawędzi urwiska.

Stok był kamienisty i niesłychanie stromy. Lizzie bez trudu wyobraziła sobie przebieg wypadku. Na stoku widniały ślady osuwającej się w dół obciążonej taczki, która uderzając o skalną półkę, rozleciała się na kawałki. Zostało tylko koło. Reszta najwidoczniej spadła do morza.

A obok koła leżała Phoebe. Nie poruszała się.

– Phoebe! – zawołała Lizzie, ale pies ani drgnął.

Nie, to niemożliwe. Babciu! Harry!

Te trzy istoty stopiły się w jej świadomości w jedno. Jeszcze miesiąc temu była niezależną panią doktor. A dziś? Śmierć babci skruszyła pierwszy ochronny pancerz. Uczyniła ją podatną na emocje. Emocje tak silne, że stojąc nad groźnym urwiskiem, nie wahała się ani chwili.

Może to wariactwo, ale rozsądek przestał się dla niej liczyć. Usiadła na krawędzi, opuściła wyprostowane nogi i zaczęła się zsuwać po kamienistym stoku. Grube dżinsy stanowiły pewną ochronę, ale zjeżdżała zbyt szybko, by panować nad wydarzeniami. Co będzie, jeżeli nie zatrzyma się na skalnej półce i wpadnie do morza, albo spadnie na nieszczęsną Phoebe? W ostatniej chwili zdołała skręcić lekko w bok i zaprzeć się nogami o wystający kamień.

Z głośnym okrzykiem wylądowała na plecach. Leżała przez chwilę bez ruchu i ciężko oddychała.

Żyję. Poruszyła rękami i nogami, sprawdzając, czy czegoś sobie nie złamała. Jest o dziwo cała i zdrowa, oczywiście nie licząc pokancerowanego mimo dżinsów siedzenia.

Phoebe. Zajmij się Phoebe.

Przewróciła się na bok, by się przyjrzeć suce. Phoebe nie ruszała się, ale jej boki miarowo podnosiły się i opadały. Oddycha. Żyje.

W Lizzie wstąpiła nadzieja. Poderwała się i obmacała dokładnie bezwolne ciało. Nie stwierdziła żadnego złamania ani zewnętrznego uszkodzenia. No tak, zjeżdżała ze zbocza, leżąc na taczce, i wypadła z niej, dopiero gdy ta się rozbiła. Dlatego niczego sobie nie złamała. Ale co ze szczeniakami?

Phoebe otworzyła oczy i zaskomlała.

– Co ci jest, staruszko? Czy coś cię boli?

Ciało Phoebe naprężyło się nagle i wstrząsnął nim dreszcz. Zaskomlała głośniej.

Ona rodzi. Od jak dawna trwają skurcze? Z tego, co ostatnio czytała, wtórne skurcze porodowe u psów mogą trwać najwyżej pół godziny. Jeśli coś pójdzie nie tak…

– Lizzie?

Podniosła głowę. Na skraju urwiska stał Harry.

– Jestem tutaj! – odkrzyknęła.

– Widzę, gdzie jesteś. – W jego głosie dosłyszała napięcie. – Bardzo ciekawa informacja. Możesz powiedzieć, jak się tam dostałaś?

– Zjechałam.

– No proszę, zjechałaś.

– Tak. Na pupie. – To powiedziawszy, przykucnęła nad skomlącą, ciężko oddychającą suką. – Boję się o Phoebe! – zawołała. – Zaczęła rodzić.

– Lizzie?

– Tak? – Tym razem nawet nie podniosła głowy. Harry milczał, jakby coś w sobie przetrawiał. W końcu zapytał:

– Czy poza tym, że rodzi, coś sobie zrobiła?

– Nie. Chyba nie.

– Nic dziwnego. Ochroniły ją pokłady tłuszczu.

– Nie masz nic lepszego do roboty, jak obrażać mojego chorego psa? – oburzyła się.

– Zdajesz sobie sprawę, co mogło grozić tobie?

– Sprowadź Kim.

– Nie ruszaj się, dopóki nie wrócę!

– A gdzie, twoim zdaniem, miałabym pójść? Ale jego już nie było.


Lizzie zastanawiała się, z jakim etapem porodu ma do czynienia. Czy nastąpiło rozwarcie szyjki? W jakim stanie są szczeniaki? Phoebe coraz bardziej się napina. Dlaczego nic się nie dzieje? Może doznała obrażeń wewnętrznych?

– Odsuń się.

Podniosła oczy. Harry stał znowu na skraju urwiska. Na ramionach miał plecak, a w rękach trzymał linę.

– Czyś ty zwariował? – krzyknęła. – Masz nogę w gipsie!

– A ty mogłaś skręcić kark. Mam linę, przywiązaną do drzewa. Wspinałem się kiedyś. Z nas dwojga to ty masz źle w głowie.

– Nie rób tego, Harry. Twoja noga…

– Odsuń się – powtórzył.

Zsunął się z urwiska i zaczął zjeżdżać. Robił to niewątpliwie bardzo umiejętnie, ani na chwilę nie tracąc panowania nad zjazdem. Trzymając asekurującą go linę, schodził krótkimi susami, odbijając się raz po raz od zbocza zdrową nogą. Lizzie obserwowała go ze strachem, ale i z podziwem. Kiedy wreszcie wylądował obok niej, niewiele myśląc, rzuciła mu się w objęcia i…

Harry objął ją, przyciągnął do siebie i wtuliwszy twarz w jej włosy, sypnął serią przekleństw. Nic sobie z tego nie robiła. Czuła mocne bicie jego serca. Warto było najeść się strachu. Phoebe.

– Słuchaj… – szepnęła, ale on tylko mocniej ją przytulił.

– Wiesz, co przeżyłem, kiedy usłyszałem twój krzyk?

– Kocham cię – powiedziała bez związku.

– Myślałem, że już po tobie.

– Okropnie cię kocham.

– Skręcę ci kark, jeżeli jeszcze raz zrobisz coś podobnego.

On mnie kocha. Czuję to. Gdyby przestał się złościć, musiałby przyznać, że mnie kocha.

Tak, ale najpierw muszą zająć się psem. Kiedy znów przypomniała mu o Phoebe, Harry niechętnie wypuścił ją z ramion.

– Coś idzie nie tak? – spytał.

– Ma skurcze i głośno dyszy. Boję się, czy…

– Psy zawsze dyszą w trakcie porodu.

– Skąd wiesz?

– Rozmawiałem z Kim – odparł, wskazując przytroczony do paska telefon. – Rozmowa się urwała, kiedy usłyszałem twój krzyk. Zaraz znów do niej zadzwonię. – Wybrał numer, ale Kim nie odbierała. – Kiedy z nią rozmawiałem, była na farmie na drugim końcu miasta i połączenie było tak słabe, że ledwo się słyszeliśmy. Ale powiedziała, że zaraz przyjedzie.

Pochylili się oboje nad Phoebe. Harry usiadł na ziemi, wyciągnął przed siebie chorą nogę i obmacał psu brzuch.

– Myślę, że powinienem wyszorować ręce – powiedział.

– Ręce?

– Dlaczego nie? Zasady przyjmowania porodu u psa są jak u ludzi. – Zastanowi! się. – Na wszelki wypadek włożę rękawiczki. Są sterylne. I użyję lubrykantu.

– Pomyślałeś, żeby to wszystko zabrać?

– Oczywiście – odparł, nie tając zadowolenia siebie.

– No to teraz już się nie wykręcisz.

– Od czego? – zdziwił się, wyjmując sprzęt z plecaka.

Przyszedł czas na powiedzenie prawdy, zdecydowała Lizzie.

– No bo skoro zadałeś sobie tyle trudu, żeby ratować nie tylko mnie, ale i mojego psa, nie mówiąc już o szczeniakach, to zamierzam zostać twoją żoną. Nie ma wyjścia. Jeżeli będziesz się opierał, po prostu cię porwę i zmuszę siłą do ślubu. Emily nie poradzi sobie z pożarem buszu.

– Ani Edward. – Nim jednak Lizzie zdążyła zareagować, Harry zabrał się do odbierania porodu i cała jego uwaga skupiła się na Phoebe.

Zapadło milczenie.

– Potrzebuję więcej smarowidła – odezwał się. Lizzie, niby sprawna instrumentariuszka, podała mu żel. Czuję się jak w sali operacyjnej, pomyślała. W bardzo dziwnej sali operacyjnej.

– No i co? – zapytała po chwili.

– Poczekaj.

Phoebe napięła się nagle i głośno sapnęła.

– No i co? – nie wytrzymała Lizzie.

– Wychodzi.

W parę sekund później pierwsze z ośmiu szczeniąt wydostało się z ciała matki i wylądowało w rękach Harry’ego.

Pamiętaj, żeby zachowywać się do końca jak prawdziwy ginekolog. Pamiętaj… o czym? Żeby na zawsze zapamiętać tę chwilę.

W parę minut później Phoebe wylizywała osiem rozkosznych szczeniaków.

– Wyglądają na wielorasowe. Trochę psy myśliwskie, trochę bassety, a trochę dalmatynczyki – stwierdził Harry, niezbyt udatnie pokrywając żartem wzruszenie.

– Są wspaniałe – odrzekła rozczulona Lizzie.

– Lizzie?

– Co?

– To ty jesteś wspaniała.

– Ale nie tak wspaniała jak ty.

– Chcesz się założyć?

– O co? – spytała niepewnie.

– Zaraz się dowiesz. – Objął ją i przytulił tak zachłannie, a zarazem czule, że świat zaczął wirować, a kiedy w końcu stanął, wszystko znalazło się na swoim miejscu. Tym, które od początku było mu przeznaczone.

– Co to ma…?

– Założymy się, kto lepiej całuje – wyjaśnił. – Najpierw ja pocałuję ciebie, potem ty mnie, potem ja ciebie i tak dalej, i będziemy się całować tak długo, aż będzie wiadomo, które z nas lepiej całuje.

– To do niczego nie doprowadzi.

– Co?

– No, ten zakład.

– Ach, to – odparł niezbyt przytomnie. – Nieważne. Będziemy się całować, dopóki jedno nie zwycięży.

Oczywiście nie pozwolono im całować się bez końca.

Mała Amy ściągnęła nad urwisko cały szpital, tak że kiedy wreszcie oderwali się od siebie, zobaczyli nad sobą mnóstwo spoglądających w dół, zdumionych bądź roześmianych twarzy.

– Harry! – krzyknęła Emily.

– Lizzie! – zawtórował jej Edward.

On i Emily stali razem nieco z boku, nieświadomie połączeni uczuciem niesłychanego zgorszenia.

– Myślałem, że już po niej – wyjaśnił Harry tonem człowieka wyrwanego ze snu. – Kiedy krzyknęła – dorzucił. Nadal trzymał Lizzie w ramionach. Podniósł głowę i spojrzawszy smętnie na byłą narzeczona, dodał:

– Przepraszam cię, Emily, ale muszę odwołać nasz ślub. Żenię się z Lizzie.

– Naprawdę? – z radością wykrzyknęła Lillian. Obok niej stał Joey.

– Naprawdę – potwierdził Harry. – Daruj mi, Emily.

– Ale… co będzie z moimi druhnami?

– To niesłychane! – oburzył się Edward, odruchowo ujmując Emily za rękę. Porcelanowa uroda Emily nieuchronnie wyzwalała w mężczyznach opiekuńcze instynkty.

– Ale powiedzcie wreszcie, co ze szczeniakami.

– To mała Amy przywołała do porządku objętą parę na dole.

– Będziesz miała do wyboru osiem rozkosznych piesków – odparła Lizzie, podnosząc w górę jedno ze szczeniąt.

Do krawędzi urwiska dopchała się Kim.

– Płynie do was łódź! – zawołała.

– Doskonale – odparł Harry, po czym pochylił się nad Lizzie, zamierzając ją znowu pocałować.

– Czy możecie się z tym na chwilę wstrzymać? – przerwała mu Kim. – Szczeniaki zdrowe?

– Tak jest, pani doktor.

– Ja chcę jednego. Na zawsze! – zawołał Joey.

– Ja też! – Lillian nie pozostała w tyle.

– I ja! – dodał Terry, który przyszedł do szpitala na kontrolne badanie i przyłączył się do tłumu pędzącego nad urwisko. – Mama obiecała mi prezent, jeśli wyzdrowieję. Więc chcę szczeniaka, bo jądra już mnie nie bolą. Będzie się nazywał Jajo.

Harry i Lizzie popatrzyli na siebie z niedowierzaniem. Mały Terry ośmielił się wymówić słowo „jądra” i chce psa nazwać Jajem. Niesłychane! Tylko jego matka zrobiła minę, jakby miała zaraz zemdleć i spaść z urwiska.

– My też prosimy o pieska! – zawołał Tom. Widać cały szpital z przyległościami zgromadził się nad urwiskiem. – Do naszego nowego domu.

– Wyglądają słodko – przyznała Emily, która pod opiekuńczymi skrzydłami Edwarda szybko odzyskiwała rezon.

– Kupię ci jednego – nieoczekiwanie zaproponował Edward. – Ile będzie kosztował? – Emily popatrzyła na niego z pełnym wdzięczności uśmiechem, a on objął ją ramieniem. – Ile chcecie?

– Hm – mruknął Harry. – Musimy się zastanowić. My też chcemy zachować sobie jednego.

– No pewnie – roześmiała się Amy. Dziewczynka nie tylko była już pewna, że dostanie szczeniaka, ale jej notowania wśród kolegów i koleżanek niesłychanie wzrosły. W końcu to ona uratowała życie Phoebe i jej psiaków.

– Ale rozdawanie szczeniaków zacznie się dopiero po weselu – zaznaczyła Lizzie.

Harry popatrzył na nią z czułością. Wiedział doskonale, czyje wesele miała na myśli.

– Oczywiście. Skoro tak sobie życzysz – zgodził się, mocniej obejmując ją ramieniem.

– Bo na moim ślubie nie będzie druhen – wyjaśniła. – Zamiast nich wystąpi Phoebe i jej ośmioro szczeniąt.

Загрузка...