ROZDZIAŁ PIĄTY

Nie zaglądaj do szpitala. Nie staraj się chodzić o kulach. Im dłużej będziesz chory, tym dłużej Lizzie zostanie.

Nie myśl o wyjeździe Lizzie.

Powinieneś zadzwonić do Emily… I co jej powiesz?

Nie dzwoń do Emily.


Niedobrze, pomyślała Lizzie, wchodząc do izby przyjęć i słysząc głośny płacz dziecka.

– Myślałam, że twój dyżur już się skończył – zwróciła się do May.

– Niezupełnie. Zostałam zamiast pielęgniarki, która zachorowała na grypę. A poza tym znam Terry’ego.

– Ma na imię Terry?

– Tak, i jest kolegą jednego z moich dzieciaków. Jego rodzice są farmerami, bardzo porządni ludzie, ale okropnie purytańscy – wyjaśniła szeptem May, zaglądając za parawan, gdzie na łóżku wił się z bólu przytrzymywany przez ojca chłopiec. – Harry’emu pozwalają chłopca badać, bo jest mężczyzną, ale mnie nie chcieli nawet powiedzieć, co go boli. Dlatego myślę, że Terry’emu przydarzyła się jakaś męska dolegliwość.

– Ile ma lat?

– Jedenaście.

– Męska dolegliwość, no zobaczymy. – Lizzie przygotowała się najgorsze. Na oddział nagłych wypadków jej rodzimego szpitala często trafiali wszelkiego rodzaju dziwacy. Jak choćby ten motocyklista, który nawet w szpitalu nie chciał się rozstać ze swoim ukochanym terierem.

– Czy Harry już się położył? – spytała May.

– Nie, ale nie zamierzam go w to angażować.

– Ale…

– Żadne ale – oświadczyła Lizzie, przybierając stanowczą minę. – Same damy sobie z tym radę.

Na jej widok rodzice chłopca po prostu zaniemówili.

– Dzień dobry. Jestem doktor Darling. Zastępuję doktora McKaya na czas jego choroby. Co chłopcu dolega?

Ojciec mocniej przytulił syna, a matka wbiła się głębiej w szpitalne krzesło. Oboje omijali Lizzie wzrokiem. Chłopiec jęknął z bólu i złapał się za krocze.

– Gdzie jest doktor McKay? – burknął w końcu mężczyzna, lecz Lizzie wiedziała już swoje. Nie pozwoli, by dziecko cierpiało z powodu uprzedzeń rodziców. Usiadła na łóżku obok farmera, próbując rozewrzeć zaciśniętą rękę Terry’ego.

– Proszę go nie dotykać – zaprotestowała matka.

– Jestem lekarzem – sucho oświadczyła Lizzie – i leczyłam już setki dzieci obojga płci. Nie ma w tym nic osobistego i Terry nie powinien się mnie wstydzić. Bez badania nie mogę mu pomóc.

Rodzice wymienili skonsternowane spojrzenia.

– Pozwólcie pani doktor zbadać Terry’ego – powiedziała May, biorąc farmera za rękę i odciągając go od łóżka.

Farmer podniósł się, ale odstąpił tylko o krok.

O co im tak naprawdę chodzi, na litość boską? Rozumiałaby jeszcze, gdyby chodziło, powiedzmy, o transfuzję krwi, której zabraniają niektóre wierzenia religijne. Ale to była czysta pruderia, którą chłopcu też musiano wpoić, bo rozpaczliwie obiema rękami zasłaniał obolałe krocze.

– Co ci jest, Terry? – zapytała Lizzie.

– Bolą mnie… – urwał, spoglądając ze strachem na rodziców, lecz ból był widocznie silniejszy od strachu, bo dokończył: – bolą mnie jaja.

Czyli jądra. Tego się spodziewała. W jego wieku to się zdarza. Musiała się jednak upewnić.

– Czy już wcześniej były podrażnione?

– Nie. Zaczęło się dziś po kolacji.

– Weź ręce, muszę cię obejrzeć. Mały znowu wpadł w panikę.

– Nie… Przecież pani jest dziewczyną. – Kolejne spojrzenie na rodziców musiało go upewnić, że dobrze robi, bo skulił się, gotów bronić za wszelką cenę swojej męskiej cnoty.

Lizzie zdała sobie sprawę, że jeżeli spróbuje teraz chłopca dotknąć, wybuchnie ogólna histeria. Co robić? Nagle usłyszała za plecami znajomy głos:

– Mogę się na coś przydać?

Harry stał w drzwiach, opierając się na kulach.

– Mamy do czynienia z rażącym przypadkiem dyskryminacji ze względu na płeć – oświadczyła.

– Ale chyba nie zamierzasz składać teraz skargi u komisarza do spraw równego traktowania kobiet? – spytał z lekkim uśmiechem.

Jak to dobrze, że przyszedł, pomyślała z ulgą. Chociaż nie powinien przychodzić, a ja nie powinnam się cieszyć. Niemniej dobrze, że jest.

– Odsuń się, żebym mógł go obejrzeć. – Ku oburzeniu Lizzie chłopiec momentalnie się uspokoił. – Powinieneś wiedzieć – wyjaśnił mu Harry – że doktor Darling nie jest prawdziwą dziewczyną. Jest tylko lekarzem. Pomyśl o tym w wolnej chwili. Twoi rodzice też powinni się nad tym zastanowić. Ale tymczasem ja się tobą zajmę.

Doktor Darling nie jest prawdziwą dziewczyną.

– Jak to nie jestem dziewczyną? – mruknęła Harry’emu do ucha.

– Musisz się zdecydować, co jest dla ciebie ważniejsze: stetoskop czy spódnica? – odpowiedział Harry szeptem. – Dla Terry’ego i jego rodziców pierwsze wyklucza drugie, więc przynajmniej na razie musisz się z tym pogodzić. A teraz bądź łaskawa odwrócić się do ściany, kiedy Terry i ja będziemy załatwiać nasze męskie sprawy.

Lizzy zaniemówiła. Ona ma się odwrócić do ściany? Szybko jednak zdała sobie sprawę, że jej oburzenie na nic się nie zda. Harry przestał zwracać na nią uwagę, a rodzice Terry’ego też posłusznie odwrócili się do ściany.

Co za pruderia! Biedny chłopiec wychowany w takiej atmosferze będzie miał ciężkie życie. Sądząc po malującym się na twarzach rodziców przerażeniu, spodziewali się najgorszego. Pewnie sami wstydzili się obejrzeć syna.

– Ciekawe, kto w dzieciństwie zmieniał mu pieluszki – szepnęła jej do ucha May, i obie omal nie parsknęły śmiechem.

– Nie widzę śladu infekcji – oświadczył Harry po chwili – ale jest bolesność. Trzeba się przekonać, czy nie doszło do zakażenia dróg moczowych. Musimy pobrać próbkę moczu.

– Którą, rzecz jasna, pobierze pan doktor – rzekła Lizzie uszczypliwie. – Pobieranie moczu to też męska sprawa.

May zachichotała, i obie kobiety wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Lizzie poczuła, że ma w niej sprzymierzeńca, a może nawet bratnią duszę. Tylko one dwie zdawały się dostrzegać śmieszność i absurd całej sytuacji.

– Pójdę po pojemnik – rzekła May.

Lizzie wyszła razem z nią za przepierzenie, żeby swobodnie wyśmiać się na osobności.

– Pobieranie próbek moczu nie należy do ulubionych zajęć Harry’ego, ale dobrze mu tak – skomentowała pielęgniarka, wręczywszy doktorowi przyniesiony pojemnik. – Pewnie odeśle nas teraz do kuchni, do kobiecych prac.

– Możecie zabrać to do analizy? – spytał po chwili Harry, podając May pojemnik z moczem. – Bardzo proszę.

– A nie mówiłam? – skomentowała May. – Przeprowadzanie analizy to taki szpitalny odpowiednik zajmowania się kuchnią. Czynność stosowna dla kobiet. Niech znają swoje miejsce.

– W laboratorium, a nie przy łóżku chorego – dodała Lizzie. Odchodząc razem z May korytarzem, czuła na sobie wzrok Harry’ego.

– Ani śladu infekcji – rzekła Lizzie parę minut później.

Harry usiadł na krześle i odstawił kule.

– Ale ból się wzmaga – powiedział.

– Skręcenie jąder?

– Chyba tak.

Lizzie przeszła ochota do śmiechu. Wiedziała, że skręcenie jąder w mosznie zdarza się u chłopców w wieku Terry’ego bez wyraźnej przyczyny. I jedyna rada to natychmiastowa operacja.

– Nie możesz operować, stojąc o kulach.

– Ale jeśli odeślemy go do Melbourne, może być za późno na ratunek. Istnieje duże ryzyko trwałej bezpłodności. Musimy operować na miejscu.

– Jakim sposobem?

– Dam sobie radę. Będę operował, siedząc na stołku. To prosta operacja, nie potrwa długo. Pod warunkiem, że zajmiesz się znieczuleniem. Potrafisz?

– Przy tak prostej operacji? Oczywiście.

– No to na co czekamy?

– Jestem tylko kobietą. – Lizzie skromnie spuściła oczy. – Nie wiem, czy mam prawo wstępu do sali operacyjnej.

– Zasłonimy go prześcieradłem, żeby pani doktor nie doznała szoku – odparł Harry z łobuzerskim uśmiechem, za który miała ochotę go ucałować.

Mimo zapewnień, że czuje się znakomicie, Harry miał bladą i ściągniętą twarz. Był wyraźnie zmęczony. Na szczęście operacja nie będzie długa, pomyślała z ulgą Lizzie.

– Zamiast mi się przyglądać, zajmij się znieczuleniem – burknął Harry.

– Tak jest, szefie. – Poprawiła maseczkę na twarzy chłopca i sprawdziła odczyty na monitorach. Wszystko przebiega zgodnie z oczekiwaniami. Terry był zdrowy i dobrze zareagował na środki usypiające. Lizzie mogła część uwagi poświęcić Harry’emu. Jego zręczność wprawiła ją w podziw. Po dokonaniu nacięcia i otwarciu moszny lekko gwizdnął.

– Biedny dzieciak – powiedział. – Nic dziwnego, że jęczał z bólu. Ja w jego stanie chodziłbym po ścianach.

– Nie ma krążenia? – zapytała Lizzie.

Harry nie odpowiedział. Jego palce wykonywały delikatne ruchy mające przywrócić jądrom naturalne położenie. Lizzie i May wstrzymały oddech.

– I co?

– Wraca kolor.

Lizzie wydała z siebie westchnienie ulgi. Wiedziała, co to oznacza – przywrócenie obiegu krwi w jądrach. Wisząca nad chłopcem groźba trwałej bezpłodności minęła.

– Poszło łatwiej niż z twoją nogą – zauważyła.

– W końcu utrata zdolności rozrodczych to nie tragedia, w porównaniu ze stratą nogi – zauważył Harry.

– Tak sądzisz? Harry zastanowił się.

– Waszym zdaniem dzieci są ważniejsze od nogi?

– Emily pewnie by tak powiedziała – uszczypliwie odparła May.

– Zwłaszcza gdyby chodziło o cudzą nogę – zawtórował jej Harry.

– Nie oddałbyś nogi, żeby mieć dziecko? – zapytała Lizzie.

– To zależy – odparł. – Gdyby chodziło o żywe, oddychające niemowlę i ktoś mi powiedział: „ Albo poświęcisz nogę, albo dziecko umrze”, to pewnie wybrałbym dziecko.

– To bardzo pięknie z twojej strony – pochwaliła Lizzie.

– Ale dziecko musiałoby być wyjątkowo ładne i grzeczne – dodał Harry z przekornym uśmiechem.

– Emily marzy o szóstce dzieci – wtrąciła May. Harry omal nie wypuścił igły z rąk.

– Skąd wiesz? – zapytał.

– Od niej. Przepraszam, może nie powinnam tego powtarzać. Byłoby lepiej, gdybyś dowiedział się o tym od swojej narzeczonej.

Lizzie uznała, że należy zmienić temat. Harry był wyraźnie spięty i wyczerpany.

– Wszystko wskazuje na to, że Phoebe będzie miała sześcioro dzieci. Jedno dostanie zwycięzca konkursu, ale piątkę mogę podarować Harry’emu i Emily. Do kompletu zabraknie im tylko jednego maleństwa.

Żart nie był najlepszy, ale miała nadzieję, że Harry się uśmiechnie. On jednak jeszcze bardziej się zachmurzył.

– Opatrunek! – rzucił ostro do May, która podała mu co trzeba, rzucając Lizzie porozumiewawcze spojrzenie.

Chyba posunęły się za daleko.

Operacja dobiegła końca. Po wybudzeniu chłopca z narkozy i zapewnieniu rodziców, że dziecku nic już nie grozi, Harry pokuśtykał do służbowego mieszkania. Lizzie szła za nim z zatroskaną miną.

– Pomogę ci położyć się do łóżka – zaproponowała.

– Nie trzeba.

– Jestem w końcu twoim lekarzem. Nie mogę pozwolić, żebyś poszedł spać w ubraniu.

– Skąd wiesz, że tak bym zrobił?

– Masz to wypisane na twarzy. Usiądź na łóżku, a ja pomogę ci się rozebrać.

Harry widział, że jego opór nie ma sensu. W końcu oboje są lekarzami. Zastrzegł sobie tylko, że zostanie w kalesonach. Wreszcie, kiedy z westchnieniem zadowolenia wyciągnął się na łóżku, Lizzie pochyliła się nad jego nogą.

– Boli? – spytała.

– Jak cholera.

– To nie było mądre.

– Nie miałem wyboru.

To prawda. Chłopcu groziło poważne niebezpieczeństwo.

– Pozwolisz wymasować sobie nogę?

– Nie trzeba.

– Nie bądź niemądry. Nie po to dokonywałam cudów na środku drogi w strugach deszczu, żeby pozwolić ci teraz umrzeć z powodu zakrzepu. Proszę o odrobinę rozsądku. Obiecuję, że prawie nie poczujesz.

– Kłamczucha.

– No to bądź dzielny, a ja w nagrodę przyniosę ci cukierka z oddziału dziecięcego – odparła z wesołym uśmiechem, po czym zabrała się do odwijania bandaży z opuchniętej nogi.

– Oj!

– Miałeś być dzielny. – Przysunęła sobie krzesło i jeszcze raz dokładnie obejrzała nogę. – Wkrótce wydobrzejesz – oznajmiła. – Blizna świetnie się goi.

– Dziękuję za pocieszenie. – Leżał na plecach z rękami podłożonymi pod głowę i patrzył w sufit.

– Powiedz, gdyby mocno zabolało.

– Nie boję się.

Jednakże nie sprawiła mu bólu. W końcu nie na darmo chodziła przez trzy lata na kursy fizjoterapii. Delikatnymi, wprawnymi ruchami masowała spuchniętą nogę, nie dotykając ledwo zabliźnionej rany. Pracowała długo, stosując różne techniki mające pobudzić krążenie krwi w uszkodzonych naczyniach i złagodzić podrażnienia.

Robiła to w milczeniu, a i on nie zdradzał ochoty do rozmowy. Leżał zatopiony w myślach. Jego umęczona twarz stopniowo się wygładzała i nabierała kolorów. Wysiłki Lizzie nie były daremne. Poczuła niewymowne zadowolenie.

Może powinna była zostać masażystką, a nie lekarzem, skoro potrafi usunąć ból. Zetrzeć cierpienie z jego twarzy…

– Pracujesz na oddziale nagłych wypadków? – Nieoczekiwane pytanie wyrwało ją z zamyślenia.

– Ja? Tak.

– Od dziewiątej do piątej?

– To zależy, od ósmej do czwartej, od czwartej do północy, albo od północy do ósmej. Dlaczego pytasz?

– Ale po dyżurze idziesz do domu.

– Czasami nawet na moim oddziale trzeba się kimś zająć po godzinach, ale na szczęście rzadko.

– Nie lubisz się zbytnio angażować?

– Wolę nie, jeśli nie muszę.

Przyglądał jej się badawczo. Widocznie poczuł się na tyle odprężony, by pomyśleć o niej. Nie była pewna, czy to ją cieszy.

– Dlaczego wolisz się nie angażować?

Lizzie westchnęła. Mogła mu powiedzieć, żeby pilnował swojego nosa, ale… Czemu nie? Nic się nie stanie.

– Po dyplomie pracowałam przez pewien czas jako lekarz rodzinny. – Nie chcąc patrzeć mu w oczy, znowu pochyliła się nad jego nogą. – Jedna z moich pacjentek, dziewczyna mniej więcej w wieku Lillian, cierpiała na depresję. Jak to bywa ze świeżo upieczonymi lekarzami, uważałam, że zjadłam wszystkie rozumy. O środkach antydepresyjnych przeczytałam, co tylko było do przeczytania. Poddawałam Patti i jej rodziców terapii rodzinnej zgodnie z wyuczonymi na studiach regułami. Postępowałam cały czas według zasad sztuki. – Lizzie przygryzła wargi. Wspomnienie nadal bolało.

– I? – Z jego tonu poznała, że domyślił się prawdy.

– Nietrudno zgadnąć. Patti robiła, co mogła, żebym była z niej zadowolona. Mówiła, że czuje się coraz lepiej. A któregoś dnia połknęła wszystkie lekarstwa, jakie były w domu. Nie zdołano jej odratować.

– To musiało być trudne.

– Okropne. Przekonałam się, że nie jestem taka mądra, jak mi się wydawało. Dlatego teraz pracuję na pierwszej linii, łatam pacjentów, a resztę zostawiam specjalistom.

– Myślisz, że gdyby nie ty, Patti nadal by żyła?

– Gdyby była pod opieką fachowego psychiatry…

– Gdyby do niego poszła. – Harry podniósł głowę znad poduszki. – Lillian powiedziała, że nie chce jechać do psychiatry, a rodzice ją poparli. Czy uważasz, że nie powinienem jej leczyć?

– Oczywiście, że nie, ale to inna…

– Mam w Birrini wielu pacjentów, którzy potrzebują lekarzy specjalistów – podjął Harry – ale jednym nie chce się jechać do dużego miasta, a inni nie ufają obcym doktorom. Wolą przychodzić do mnie. Owszem, czasami udaje mi się kogoś wyleczyć. Ale nie dalej jak trzy tygodnie temu zmarł starszy mężczyzna, którego nie zdołałem namówić na wyjazd do Melbourne na wszczepienie bypassów. Czy mam z tego powodu przestać robić to, co robię?

– Uważasz mnie za tchórza?

– Wiem, że jesteś odważna.

Zapadło długie milczenie. A w miarę jak trwało, nabierało znaczenia. Nawiązywało się między nimi jakieś istotne porozumienie.

– Więc masz w Queenslandzie sensowną pracę? -. odezwał się wreszcie Harry.

– Tak.

– I sensownego chłopaka?

Lizzie poczuła, że się czerwieni.

– Mam.

– To przed nim uciekłaś do Birrini?

– Przed nikim nie uciekałam.

– Ja wyczuwam uciekiniera na kilometr.

– Sam uciekałeś, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłam.

– Aleś mnie zatrzymała. – Umilkł. – Może teraz ja zdołam zatrzymać ciebie – dodał cicho.

– O co ci właściwie chodzi? – spytała niepotrzebnie ostrym tonem. Nieco drżącymi rękami pozbierała bandaże i zaczęła na nowo opatrywać mu nogę.

– Potrzebuję dobrego wspólnika.

– Ja mieszkam w Queenslandzie – odparła krótko.

– Ale nie chcesz tam wracać.

– Oczywiście, że chcę. – Umocowawszy koniec bandaża, wstała z krzesła. Ta rozmowa staje się zbyt osobista. A może zbyt niepokojąca?

Musi jednak zadać mu jedno pytanie.

– Możesz mi zdradzić, jak doszło do tego, że osiadłeś w Birrini? – Chciała się koniecznie dowiedzieć, dlaczego ze swoimi umiejętnościami zaszył się na takim odludziu.

– Kocham to miejsce.

– Dlaczego?

– Bo tutaj się urodziłem i spędziłem większą część życia. Mój ojciec był rybakiem.

Ze zrozumieniem skinęła głową. Syn rybaka.

– Ale skoro chciałeś tu wrócić, to po co zostałeś chirurgiem? Sensowniej byłoby wybrać specjalizację lekarza rodzinnego.

– Nie zamierzałem tutaj wracać.

– Nie?

Powinna pozwolić mu zasnąć, ale patrząc na jego uspokojoną twarz widoczną w wąskim kręgu nocnej lampy, pomyślała, że nie może stracić okazji dowiedzenia się czegoś więcej o tym fascynującym człowieku. Następna może się nie zdarzyć.

– Od dzieciństwa chciałem wyrwać się w świat – odparł sennym, rozmarzonym głosem. – Birrini wydawało mi się zapadłą dziurą. Miałem pretensję do rodziców, że są tu szczęśliwi. Obiecałem sobie, że po studiach nie wrócę do Birrini.

– Więc dlaczego…? – szepnęła, wstrzymując oddech. Wiedziała, że nie powinna drążyć jego osobistych spraw, ale nie mogła się powstrzymać.

– Robiłem karierę w wielkim mieście. Czułem się panem świata. Co kilka miesięcy przyjeżdżałem do Birrini. Z wizytą. Żeby się pochwalić, pokazać, co osiągnąłem.

Harry umilkł. Wydawało się, że zasnął. Kiedy jednak wstała, chcąc odejść, przytrzymał ją za rękę.

– Zaręczyłem się. To było jeszcze przed Emily. Miała na imię Melanie.

– Słyszałam. Lillian mówiła mi, że zginęła w wypadku.

– Tak. Przyjechaliśmy tu na weekend. – Harry mówił z trudem, jakby borykał się z nieznośnym wspomnieniem. – Melanie nie mogła się nacieszyć swoim nowym sportowym wozem. Mieliśmy mnóstwo pieniędzy. Melanie też była chirurgiem, a przy tym bystrą, ambitną i bardzo piękną kobietą. Wydawało mi się, że jestem w niej zakochany.

– Wydawało ci się? Wzruszył ramionami.

– Co ja wiedziałem o miłości? Oboje byliśmy głupi. No i mój dobry kochany ojciec poprosił Melanie, żeby zabrała go na przejażdżkę. Była taka dumna ze swojego wspaniałego auta. Pojechali drogą wzdłuż wybrzeża. Widziałaś, jakie tam są zakręty. Chciała mu zaimponować, pokazać wiejskiemu poczciwinie, jak się żyje w wielkim świecie. Po przejechaniu kilometra wylecieli na zakręcie z drogi i stoczyli się na nabrzeżne skały.

– Och, Harry!

– Melanie zginęła na miejscu – podjął Harry. – Ojciec doznał ciężkich obrażeń wewnętrznych. Gdybym miał do pomocy drugiego lekarza, to może… Ale byłem sam. Nie miałem potrzebnej aparatury. Zmarł w drodze do Melbourne.

Harry nadal trzymał ją za rękę. Lizzie usiadła na krześle, z którego podniosła się chwilę temu, i położyła drugą rękę na jego dłoni.

– Więc postanowiłeś wówczas zachować się rozumnie – rzekła.

– Tak. Miałem jeszcze matkę, której nie mogłem zostawić samej. Wróciłem do Birrini i zgłosiłem chęć uruchomienia starego szpitala, który z braku lekarza nie funkcjonował od lat. Zabrałem się do roboty.

– A matka?

– Zmarła rok temu. Nie podźwignęła się po śmierci ojca.

– Ani ty.

– To prawda – przyznał z głębokim smutkiem.

– A jak się do tego ma Emily?

– Emily? – powtórzył, jakby nie wiedział, o kogo chodzi.

– Tak, Emily, twoja obecna narzeczona.

– Znowu postąpiłem jak głupiec. Na inny sposób. Emily wymyśliła sobie, że musi mieć sześć druhen.

– To sporo – zgodziła się, wywołując cień uśmiechu na jego twarzy.

– Robi mi się zimno na samą myśl.

Lizzie uśmiechnęła się. Dosyć zwierzeń, pomyślała. Teraz chciała jedynie siedzieć przy nim i trzymać go za rękę. Czułością łagodzić ciężar jego wspomnień. Miała jednak obowiązki. Musi zajrzeć do szpitala, odwiedzić Lillian.

– Powinieneś odpocząć – powiedziała, uwalniając niechętnie rękę z jego dłoni. – Chcesz coś na ból?

– Dziękuję, pani doktor. Nic mi nie trzeba. – Powiedział to z taką czułością, że Lizzie zwilgotniały oczy.

Nie bardzo rozumiała, co się z nią dzieje. Robię się niemądra, przemknęło jej przez głowę. Ale najbardziej niemądre było to, co zrobiła w następnej chwili. Pochyliła się i delikatnie pocałowała Harry’ego w usta.

Czuły pocałunek na dobranoc.

Lekarze nie całują swoich pacjentów na dobranoc, lecz jej pocałunek był niezbędnym zakończeniem dzisiejszej rozmowy. Ale w dzisiejszym wieczorze było też coś głęboko niepokojącego. Czuła, że od tego momentu nic nie będzie już takie jak do tej pory. Jakby cały świat zmienił swoje położenie. Wszystko jest inne. Emily. Edward. Queensland. Nawet Phoebe.

W jego oczach zobaczyła podobne pomieszanie uczuć. Tyle że on jest unieruchomiony.

To ona musi położyć kres tym niepokojącym doznaniom. Wyjść i zamknąć za sobą drzwi.

Zdobyła się na to niemal nadludzkim wysiłkiem.


– Phoebe?

Suka leżała w kuchni na podłodze, z nosem przy pustej misce. Można by pomyśleć, że od roku nic nie jadła. Lizzie roześmiała się, przykucnęła i pogłaskała psa po łbie.

– Powiedz mi, Phoebe, czy dlatego masz szczeniaki, że się zakochałaś? – spytała półgłosem. – Co byś zrobiła na moim miejscu?

Co ja gadam? Kto tu mówi o zakochaniu?

– A powiedz, jak długo znałaś ojca szczeniaków, zanim to się stało?

Phoebe tylko westchnęła i popatrzyła tęsknie na pustą miskę.

– Masz rację. Trzeba myśleć praktycznie. Mężczyźni są potrzebni tylko do robienia dzieci.

Phoebe na potwierdzenie pchnęła nosem miskę.

– Masz rację.

Powinnam zadzwonić do Edwarda. Po co?

– Żeby wrócić do rzeczywistości. Przypomnieć sobie, że Harry McKay wkrótce się ożeni, a ty stąd wyjedziesz.

– Możesz wyjechać od razu.

– I zostawić go w takim stanie?

Phoebe nie zdradzała najmniejszego zainteresowania tą absurdalną rozmową na jeden głos. Straciwszy nadzieję na dodatkowy posiłek, popatrzyła na swoją panią z bezbrzeżną rozpaczą w ślepiach. Lizzie wybuchnęła śmiechem.

– Nic z tego – oświadczyła. – I tak zjadłaś dzisiaj o wiele za dużo.

Phoebe zaskomlała.

– No dobrze. Kupię sobie twoje przywiązanie za pół miarki psiego jedzenia i zapomnę na zawsze o miłości. To znaczy do jutrzejszej kolacji – poprawiła się, widząc, że Phoebe patrzy na nią jak na obłąkaną. Skoro psie przywiązanie ma jej wystarczyć, to musi o nie dbać.


Przestań drapać się w nogę. Lekarzowi nie wypada drapać gojącej się blizny.

Nie myśl o Lizzie. O dotyku jej rąk, kiedy cię masowała. O jej pocałunku.

Nie drap się w nogę. Tylko trochę…

Nie myśl o Lizzie. Nie…

Загрузка...