Harry jeszcze spał, gdy Lizzie wychodziła do pracy.
Po zjedzeniu śniadania i nakarmieniu Phoebe zajrzała do jego pokoju. Spał jak zabity. Musiał budzić się w nocy, bo z czterech pastylek przeciwbólowych, które położyła mu wieczorem pod lampą, zostały tylko dwie.
Przyjemnie było na niego popatrzyć. Leżał odkryty, w rozpiętej piżamie, włosy miał zmierzwione, a wtulona w poduszkę twarz wyglądała we śnie nadspodziewanie młodo.
Chociaż tyle już przeżył. Stracił narzeczoną…
A łatwo może stracić drugą. Bo gdzie właściwie podziewa się Emily? W ogóle ich stosunki są jakieś dziwne. Zbyt wiele jest w Harrym tajemnic.
Częściowo mogła go zrozumieć. Starał się być rozsądny. Skoro marzenie o karierze chirurga w wielkim mieście zakończyło się katastrofą, uznał, że następnym razem nie pójdzie za głosem serca. Będzie się kierował rozsądkiem.
Szkoda.
Nie powinna tak stać nad łóżkiem i przyglądać mu się w czasie snu. Jeszcze gotów się obudzić. Co mu powie, jeśli nagle otworzy oczy i zapyta, co ona tutaj robi?
Nie otwieraj oczu. Udawaj, że śpisz.
Może, jak otworzę oczy, przyjdzie mi do głowy coś dowcipnego.
Nie otwieraj oczu.
Lizzie nie była pewna, czy to, co teraz robi, należy jeszcze do obowiązków lekarza. Nie miała do czynienia z chorymi, tylko z uczniami szkoły podstawowej w Birrini. Niemniej czuła się potrzebna. Była potrzebna małej Amy, której dokuczali koledzy, i była potrzebna Lillian, której należało wpoić poczucie własnej wartości.
– Możesz mi jeszcze raz powiedzieć, co mam robić? – zapytała Lillian.
Stały we trzy – Lizzie, Lillian i Phoebe – za kulisami szkolnej sali widowiskowej, podczas gdy na widowni siedziało pięćdziesięcioro uczniów, oczekujących z przejęciem na ogłoszenie wyników konkursu. Była wśród nich mała Amy, która musiała się przemóc, by przyjść dziś do szkoły i której rodzice, podobnie jak koledzy, odbierali do tej pory całą radość życia.
A obok stała roztrzęsiona Lillian. Czy podoła nałożonemu na jej słabe barki zadaniu? Jednakże to ona sama ułożyła całą intrygę, i to z takim entuzjazmem, że niepodobna było jej odmówić. Pomysł, by dwie pokrzywdzone przez los dziewczynki pomogły sobie nawzajem odzyskać pewność siebie, wydawał się znakomity. Jeśli się powiedzie.
– Pamiętaj, że jesteś najbardziej uzdolnioną artystycznie uczennicą w całym Birrini. Rok temu zdobyłaś główną nagrodę w ogólnokrajowym konkursie rysunkowym. Słyszałam od May, że wszystkie dzieci pozieleniały wtedy z zazdrości – mówiła Lizzie stanowczym głosem, odsuwając na bok swe obawy.
– Dzieci nie mają mi czego zazdrościć.
– To nieprawda, i dobrze o tym wiesz. Jesteś bardzo ładną, mądrą i utalentowaną dziewczynką.
– A gdzie tam!
– Tak ci się tylko wydaje, bo własny ojciec nie potrafi cię docenić – odparła Lizzie, nie owijając rzeczy w bawełnę. – Nie widzi tego, co dla innych jest oczywiste. Twoje starsze rodzeństwo ma inne uzdolnienia: brat studiuje medycynę, siostra jest prawniczką, a twoją dziedziną jest sztuka.
– Ale ze sztuki nie ma żadnego pożytku. – Na myśl o tym, że ma wystąpić publicznie przed całą szkołą, Lillian z chwili na chwilę traciła pewność siebie, która zaczęła się w niej rodzić podczas pobytu w szpitalu.
Lizzie zastanowiła się. Może zwolnić dziewczynkę z ciężkiego dla niej obowiązku i samej ogłosić wyniki konkursu?
Nie, jednak nie. To by jeszcze bardziej utwierdziło Lillian w przekonaniu, że do niczego się nie nadaje.
– Chcesz powiedzieć Amy, że ze sztuki nie ma pożytku? – zapytała ją Lizzie. – Wiesz, jaki jest jej stan ducha. Przekonałaś mnie, bo była to w głównej mierze twoja inicjatywa, że zdobycie nagrody w konkursie pomoże jej wyzwolić się z paraliżującego poczucia niewiary w siebie. Z którym ty też starasz się uporać. Myślałam, że zgodziłaś się to zrobić.
– To prawda.
– Na pewno dasz sobie radę. Potrafisz.
– Jest mi niedobrze.
– Jeżeli teraz się wycofasz, bo zrobiło ci się niedobrze, koledzy będą nadal dokuczać Amy. Chcesz, żeby tak było?
– Nie.
– Wobec tego zrób to, co uważasz za słuszne!
Harry odnalazł May na oddziale położniczym i odwołał ją na bok. Do szału doprowadzało go poczucie, że jest niepotrzebny. Przeleżał w łóżku cały ranek, ale wreszcie nie wytrzymał. W końcu to jego szpital i jego pacjenci. Jakim prawem Lizzie zachowuje się, jakby wszystko zależało od niej?
– Gdzie ona jest?
– Kto? – May udała, że nie rozumie.
– Lizzie. – Widząc uśmiech pielęgniarki, poprawił się: – To znaczy doktor Darling.
– Poszła z Lillian i Phoebe do szkoły.
– Z Lillian i Phoebe?
– Tak. Zabrała Lillian i psa i poszła do szkoły.
Mimo zmęczenia po dodatkowym całonocnym dyżurze May nie miała ochoty wracać do domu. W szpitalu, gdzie nieustannie działo się coś interesującego, łatwiej zapominała o zmartwieniach. Ciekawiło ją, na przykład, dlaczego doktor McKay jest taki zirytowany. Pacjentka, stara pani Mavis, też była zaintrygowana jego miną.
– Po co tam poszły?
– Na ogłoszenie wyników konkursu.
– Czyli na ogłoszenie nagrody dla Amy.
– To dopiero się okaże.
– Chcesz mi wmówić, że wynik nie został ustalony z góry?
– Mówię tylko, że nagrodę dostanie autor najlepszego rysunku.
– Lizzie ogłosi wynik, a Lillian ma przy tym asystować?
– Nie, Lillian sama ogłosi wynik i wręczy zwycięzcy nagrodę.
– Lillian? Chyba żartujesz.
– Ani trochę. – Popatrzyła na niego. – A czy pan, panie doktorze, nie powinien być na wózku?
– Nie. A w ogóle to powinienem być gdzie indziej. Bądź łaskawa wezwać Jima. Musi mnie zaraz zawieźć do szkoły. Lillian ma wręczać nagrodę. To dopiero! Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej. Pośpiesz się, mam mało czasu.
– Już się robi, panie doktorze – odparła May, wybiegając do telefonu. Ciekawe, myślała, uśmiechając się pod nosem, bardzo ciekawe…
Phoebe zachowała się jak wytrawna gwiazda filmowa. Ozdobiona większą od jej uszu purpurową kokardą podreptała na przód sceny, dumnie wymachując ogonem.
Na widowni siedziało ponad pięćdziesięcioro dzieciaków w wieku od sześciu do dwunastu lat. Wyprowadzając psa na scenę, Lizzie zadała sobie pytanie, co właściwie ona, lekarka, tutaj robi. W dodatku nie była pewna, co z tego wyniknie.
Popatrzyła na stojącą obok Lillian i trochę się uspokoiła. Dziewczynka była stremowana, ale wyglądała prześlicznie. Po drodze do szkoły zajechały do niej do domu, gdzie wspólnie wybrały dla niej strój. Lillian miała na sobie obcisłe dżinsy i twarzową bluzeczkę, a jej jasne loki związane były kolorową wstążką, która nadawała dziewczynce „ artystyczny” wygląd. Lizzie była ze swego dzieła bardzo zadowolona i nie wątpiła, że zebrane na widowni dzieci podzielają jej zachwyt wyglądem nastolatki. Czy to wystarczy?
Tymczasem kierowniczka skończyła słowo wstępne i poprosiła Lizzie o zabranie głosu.
– Chcę podziękować wszystkim dzieciom za wspaniałe rysunki – zaczęła. O dziwo, ona też z trudem opanowywała zdenerwowanie. – Wszystkie są takie piękne, że gdybym to ja miała je oceniać, każdy dostałby nagrodę. Niestety, Phoebe zgodziła się sprezentować zwycięzcy tylko jedno ze swoich szczeniąt. – Tu Phoebe jeszcze mocniej pomachała ogonem, jakby rozumiała, że stanowi główną atrakcję całego wydarzenia. – Wobec tego oddaję głos Lillian, waszej czołowej artystce, którą niechybnie czeka wielka kariera, aby ogłosiła zwycięzcę konkursu.
Na sali wybuchły oklaski, a Phoebe podreptała na sam skraj sceny, kwitując aplauz energicznym machaniem ogona i dając Lillian czas na przygotowanie się do wystąpienia.
– Skoro ja nie zemdlałam ze strachu, to i ty potrafisz utrzymać się na nogach – szepnęła Lizzie do Lillian, popychając ją do przodu.
– Miałaś tremę? – zdziwiła się dziewczynka.
– Okropną.
Jej wyznanie dodało Lillian odwagi. Odchrząknąwszy lekko, zaczęła omawiać rysunki swoich kolegów. Lizzie patrzyła na nią z podziwem. Dziewczynka mówiła z pasją i zrozumieniem. Była w swoim żywiole. Jak jej ojciec mógł nie doceniać tak oczywistego daru swojego dziecka?
Lizzie mogła się teraz spokojnie rozejrzeć po widowni. Jej uwagę przykuły osoby zgromadzone w głębi sali. Ku swemu zdziwieniu dostrzegła tam Harry’ego, a także rodziców Lillian i Amy. Obok Harry’ego stało kilku starszych chłopców w gimnazjalnych mundurkach, którzy trzymali gitary i instrumenty perkusyjne. Kiedy zdążył ich wszystkich sprowadzić?
Nie mogła jednak dłużej im się przyglądać, gdyż Lillian przeszła właśnie do części najważniejszej.
– Nagrodę otrzymuje… – zawiesiła głos, otwierając zaklejoną kopertę – Amy Dunstan.
Zapanowała cisza. Z paru stron rozległy się westchnienia zawodu tych, którzy liczyli na nagrodę. Kiedy jednak maleńka, niedowierzająca własnym uszom Amy podniosła się z miejsca, widownia zaczęła bić brawo. Uczniowie cieszyli się, że choć sami nie wygrali, to przynajmniej jedno z nich otrzyma upragnionego szczeniaka.
Amy nadal nie wierzyła swojemu szczęściu. Zahukana, źle ubrana dziewczynka w grubych okularach stała niezdecydowana, robiąc wrażenie biednej sierotki.
Ale tylko przez moment, bo oto pani Morrison podeszła do niej z uśmiechem, wzięła za rękę i zaprowadziła na scenę.
– Ja… ja wygrałam? – wybąkała Amy.
Lillian popatrzyła na Lizzie, prosząc ją wzrokiem o pomoc, ale Lizzie pokręciła głową.
– Tak, Amy, wygrałaś – odparła Lillian, pokonując nowy atak nieśmiałości. – Twój rysunek był najpiękniejszy. Możesz być z siebie dumna – dodała, ściskając rączkę małej Amy.
Patrząc na dwie pokrzywdzone przez los dziewczynki, Lizzie omal nie rozpłakała się ze szczęścia. To był dla obu ważny początek długiej drogi, jaka je jeszcze czekała.
– I dostanę szczeniaka? – drżącym głosem spytała Amy.
– Oczywiście.
Amy popatrzyła rozanielonym wzrokiem na Phoebe, a ta podeszła do niej i wsunęła dziewczynce nos pod sweter. Amy aż zapiszczała z radości. Jednakże w sekundę później na jej buzi odmalował się lęk i niepewność.
– Tylko nie wiem, co mama na to powie – wyszeptała łamiącym się głosem. – Mama mówi, że nie zniosłaby szczeniaka w domu. Scott chciał mieć pieska, zanim…
Tu wtrąciła się kierowniczka szkoły, zażywna pani o surowej twarzy:
– Wydaje mi się, że rodzice nie będą mieli nic przeciwko temu – powiedziała do Amy, a następnie zwróciła pytające spojrzenie ku państwu Dunstan, którzy stali obok Harry’ego na końcu sali.
Lizzie zamierzała porozmawiać w swoim czasie z rodzicami Amy o psie dla dziewczynki, ale nie przyszło jej do głowy, by zaprosić ich na uroczystość. Tymczasem było to ze strony Harry’ego wręcz mistrzowskie posunięcie. Państwo Dunstan patrzyli na córkę takim wzrokiem, jakby po raz pierwszy naprawdę ją zobaczyli. Chociaż stali daleko, Lizzie była przekonana, że matka Amy ma łzy w oczach.
– Oczywiście, kochanie, że możesz zatrzymać szczeniaka – zawołała do córki przez salę.
Phoebe natomiast wysunęła nos spod swetra Amy, rozejrzała się z dumną miną po widowni i pomachała ogonem. W paru miejscach sali znowu rozległy się oklaski. Jednakże najbardziej zawzięte przeciwniczki Amy nie chciały dać za wygraną. Lizzie wiedziała od pani Morrison, że są w szkole dwie rozwydrzone pannice, które przy każdej okazji starają się Amy dokuczyć. Teraz siedziały razem w jednym z pierwszych rzędów z coraz bardziej niezadowolonymi minami.
Na widok triumfującej Phoebe, jedna z nich nie wytrzymała.
– Też mi szczęście! – wykrzyknęła. – Kto by chciał szczeniaka od takiego głupiego psa!
– To nieprawda, Phoebe wcale nie jest głupia! – żałosnym głosikiem zaprotestowała Amy.
Lizzie odruchowo położyła dziewczynce rękę na ramieniu, dostrzegając z zadowoleniem, że stojąca po drugiej stronie Lillian zrobiła to samo.
Niemniej groziła im katastrofa. Pomysł Lizzie polegał na tym, by uczynić Amy przedmiotem zazdrości całej szkoły i w ten sposób dodać jej pewności siebie. Tymczasem dwie nieprzyjazne dziewczynki mogą to wszystko popsuć.
Kierowniczka szkoły odchrząknęła, zapewne chcąc coś powiedzieć, ale uprzedził ją w tym Harry.
– Obawiam się, że każdy, kto chciałby dostać jedno ze szczeniąt Phoebe, musi się zapisać i poczekać w kolejce – oznajmił donośnym głosem, wychodząc o kulach na środek sali. – Szczeniaki zostały zaadoptowane przez szkolny zespół muzyczny. Będą maskotkami zespołu. – Harry odwrócił się w kierunku grupy chłopców w gimnazjalnych mundurkach. – Pani doktor jest chyba jedyną osobą w tej sali, która nie słyszała o słynnej grupie Punkowych Wiewiórek. Ubrani tak jak teraz, wyglądają może zwyczajnie, ale powinna ich pani zobaczyć na scenie, przebranych w skóry – dodał z łobuzerskim Uśmiechem, zwracając się wprost do Lizzie.
– Albo gołych do pasa – dorzucił jeden z chłopaków.
– To znakomity zespół – szepnęła Lillian. – Występują w całym stanie.
– Każdy z członków zespołu weźmie jako maskotkę jednego szczeniaka – ciągnął Harry. – To znaczy, dopóki nie dorosną na tyle, żeby można je było oddać na stałe w dobre ręce.
– Ale przecież… – próbowała wtrącić się Lizzie.
– Jeden szczeniak należy się Amy, to oczywiste. Mówię o reszcie – sprostował Harry. – A teraz, jeżeli pani kierowniczka pozwoli, chcielibyśmy uczcić kilka okazji. Po pierwsze, nikt dotąd nie uhonorował artystycznego sukcesu Lillian. Po drugie, Amy namalowała najpiękniejszy obrazek i wygrała konkurs. To też trzeba uczcić. I wreszcie chłopcy chcieliby uczcić bliskie rozwiązanie Phoebe. Czy zgodzi się pani, żeby chłopcy zagrali z tych trzech powodów?
– Ależ tak, oczywiście – wybąkała kierowniczka, zaskoczona nieoczekiwanym rozwojem wydarzeń. – Zapraszam na estradę.
Na te słowa czterech osiemnastolatków wybiegło na scenę i ku radości widowni rozpoczął się wesoły koncert.
– Zdajesz sobie chyba sprawę, że chłopcy nie mogą się opiekować szczeniakami?
Lizzie siedziała za kierownicą, wracając z Harrym do szpitala. Lillian miała być odwieziona przez rodziców, którzy zabrali ją na ciastka. Jej matka patrzyła przy tym na męża wzrokiem, który zdawał się mówić, że jeśli ośmieli się wspomnieć o zaletach bycia lekarzem albo prawnikiem, będzie miał z nią poważną przeprawę.
Amy natomiast, wyściskana przez rodziców, którzy zapewnili ją ponownie, że będzie mogła zatrzymać szczeniaka, została w szkole w otoczeniu koleżanek, które zaczęły na wyprzódki starać się o jej względy.
– To jest oczywiste – odparł Harry. – Przecież powiedziałem, że chłopcy tylko je zaadoptują, i to dopóki nie znajdą stałych opiekunów. Szczeniaki wcale nie muszą jeździć z zespołem. Myślę, że chłopcy zrobią sobie emblematy z wizerunkiem basseta, albo coś w tym rodzaju.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Pomysł był twój. Ja go tylko rozwinąłem.
– Ale skąd wiedziałeś?
– O tym, że niektóre koleżanki starają się Amy szczególnie dokuczyć? Jako lekarz rodzinny muszę wiedzieć o wielu rzeczach. Dobrze znam te dwie panny, Kylie i Rosę. Obie pochodzą z dysfunkcjonalnych rodzin, są źle traktowane i zaniedbywane przez rodziców, no i w rezultacie wyrastają na diablice. Poprosiłem kuratorkę, żeby się nimi zajęła. A tymczasem wyżywają się na bezbronnej Amy i będą się starały odebrać jej poczucie sukcesu.
– I co wobec tego?
– To, że Punkowe Wiewiórki są wśród miejscowych dzieciaków obiektem kultu. Wszystko, co zrobią, jest nadzwyczajne. A zwróciłem się do nich, bo byli mi winni przysługę.
– Za co?
– Rok temu czterech chłopców zachorowało na świnkę tuż przed stanowym festiwalem młodzieżowych zespołów. Całe miasto kibicowało Wiewiórkom, ale gdyby wyszło na jaw, że młodzi bohaterowie chorują na dziecinną świnkę, straciliby charyzmę. Żeby temu zaradzić, zapadli na parotitis.
– Przecież parotitis to świnka.
– Ale czy ktoś o tym wie? – uśmiechnął się Harry. – Parotitis brzmi poważnie i tajemniczo. A ponieważ połowa dzieci wkrótce zapadła na zwykłą świnkę, egzotyczna choroba tylko dodała im prestiżu. Rodzice chłopców wiedzieli oczywiście, że to po prostu świnka, ale dochowali tajemnicy.
– I dlatego dzisiaj…
– No właśnie, przyszedł dzień rewanżu – dokończył Harry z zadowoloną miną. – Fakt, że to oni zrobili szum wokół Phoebe i jej szczeniaków, podziałał wszystkim dzieciom na wyobraźnię. Uczynił ze szczeniąt przedmiot niedościgłych marzeń, a część tego prestiżu spadła także na Lillian. Ale to już twoja zasługa. To, czego z nią dokonałaś, zakrawa na cud.
– Ty też zrobiłeś wiele, sprowadzając jej rodziców.
– Ktoś w końcu musiał przywołać ich do porządku. Jak tylko May mi powiedziała o dzisiejszej uroczystości, natychmiast do nich zadzwoniłem. Uświadomiłem im, że powinni być dumni ze swojej córki i poradziłem, by niezwłocznie udali się do szkoły i okazali jej uznanie. Nadal trzeba będzie nad nią pracować, ale to dzięki tobie Lillian zrobiła wielki krok naprzód.
– Dziękuję. I bardzo się cieszę.
– Więc zostaniesz?
– Gdzie?
– W Birrini. Już ci mówiłem, że potrzebuję partnera, wykwalifikowanego lekarza rodzinnego obdarzonego kobiecą intuicją.
Lizzie zesztywniała.
– Wiesz dobrze, że medycyna rodzinna to nie moja specjalność.
– Nieprawda. Troszczysz się o pacjentów.
– I dlatego nie uprawiam medycyny rodzinnej.
– A ja z tego samego powodu zostałem lekarzem rodzinnym – odparł ze smutkiem Harry. – Nie mając znikąd pomocy.
Jego słowa zmusiły Lizzie do zastanowienia. Kiedy wjechali na szpitalny parking, wyłączyła silnik, ale żadne z nich nie ruszyło się z miejsca.
– Uskarżasz się na brak pomocy – powiedziała z namysłem.
– Bo tak jest.
Spojrzała na niego kątem oka. Miał żałosną minę porzuconego przez wszystkich sieroty.
– Wiesz co? Znam ten trik. Phoebe wykonuje go przed każdym posiłkiem.
– O co ci chodzi?
– Robi taką samą minę jak ty.
– Chcesz powiedzieć, że udaję?
– Coś w tym rodzaju. Ale trafiła kosa na kamień. Następnym razem spróbuj wymyślić coś oryginalniejszego. Chodź, Phoebe – dodała, wysiadając z auta i wypuszczając psa z tylnego siedzenia. – Mam nadzieję, że sam doczłapiesz do szpitala – rzuciła na odchodnym, zatrzaskując drzwi.
Harry wybuchnął śmiechem i przez dłuższą chwilę patrzył za oddalającą się Lizzie.
– Chłopcy mówią, że dostał bzika na twoim punkcie – oświadczyła Lillian, kiedy dwie godziny później Lizzie zajrzała do jej pokoju.
Dziewczynka właśnie obudziła się ze snu, w jaki zapadła po tym, jak rodzice odwieźli ją do szpitala.
– Jacy chłopcy?
– Członkowie zespołu. Wracając ze szkoły, przechodzili koło kawiarni, w której siedzieliśmy, i rodzice zaprosili ich do środka, a tata postawił im colę i ciastka.
– Twój tata? Nie może być!
– Sama się dziwię. Wiedziałaś, że jest księgowym? Zawsze na mnie krzyczał, że nie nadaję się do żadnego „ poważnego” zawodu. Moja siostra jest prawnikiem, a brat studiuje medycynę. Ale dziś rano doktor McKay przyjechał do domu i zrobił tacie wykład, że świat złożony z samych lekarzy, prawników i księgowych byłby potwornie nudny, że moich zdolności mógłby mi pozazdrościć niejeden lekarz, i że wybierając zawód, trzeba się kierować sercem, a nie głową.
– Tak mu nagadał?
– I jeszcze więcej. A potem w szkole mama mnie wycałowała, tata też, i powiedzieli, że są ze mnie dumni. A potem w kawiarni tata wypytywał chłopców o ich muzykę, i robił wrażenie, jakby był naprawdę zainteresowany. A jeszcze później mama odciągnęła go na bok pod pozorem płacenia rachunku, ale tak naprawdę chyba po to, żebym mogła przez parę minut pogadać z chłopcami. A oni zaczęli mówić, że doktor McKay jest strasznie fajny i że na pewno leci na ciebie, bo widzieli, jak na ciebie patrzył, kiedy byłaś na scenie. A mama uważa, że on wcale nie kocha Emily, że chciał się z nią ożenić tylko przez rozum.
– Uhm – chrząknęła skonsternowana Lizzie. – Możesz mi powiedzieć, co jadłaś?
– Nie zmieniaj tematu.
– Dlaczego nie? Powiedz mi, co jadłaś. Lillian popatrzyła na nią spod oka.
– W kawiarni zjadłam ciastko. To znaczy pół – poprawiła się, widząc surowe spojrzenie Lizzie. – A po przyjeździe do szpitala zjadłam kanapkę, a potem doktor McKay siedział przy mnie, dopóki nie zasnęłam, więc nawet gdybym chciała, nie mogłam pójść do łazienki, żeby ją zwymiotować – wyrecytowała dziewczynka. Po krótkim wahaniu dodała: – Mam do ciebie pytanie.
– Mów.
– Kiedy wychodziliśmy z kawiarni, Joey, to ten wysoki i chudy perkusista, zapytał, czy po wypisaniu ze szpitala poszłabym z nim do kina. Co o tym myślisz?
Lizzie z trudem powstrzymała uśmiech.
– A co ty myślisz?
– Sama nie wiem. – Dziewczynka przygryzła dolną wargę. – Może powiedział to z litości?
– Czy Joey wygląda na chłopaka, który z litości zaprasza dziewczynę do kina?
– Raczej nie.
– Więc może mu się podobasz? – Lizzie pochyliła się i pocałowała Lillian w czoło. Było to zachowanie mało profesjonalne, ale uznała, że nie ma ono większego znaczenia po tym, jak złamała wiele innych profesjonalnych przykazań. – Może uważa cię za ładną, uzdolnioną i sympatyczną dziewczynę?
– Naprawdę tak myślisz?
– Istnieje taka możliwość – uśmiechnęła się Lizzie. – Warto się przekonać. Joey? No, no, no!
– Doktor McKay? No, no, no! – zawołała Lillian z przekorną minką, spoglądając na drzwi pokoju.
– Doktor McKay?
Lizzie nie słyszała jego kroków. Odwróciła się gwałtownie i ujrzała siedzącego na wózku Harry’ego, który bezszelestnie wjechał do pokoju.
– Co tu robisz?
– Znudziło mi się chodzenie o kulach.
– Powinieneś odpoczywać w łóżku.
– Wcale nie. Jako lekarz zalecam każdemu choremu umiarkowane ćwiczenia. Tobie też – dodał, zwracając się do Lillian. – Nie powinnaś spędzać w łóżku tyle czasu.
On ma rację, pomyślała Lizzie. Wiedziała, że mimo pewnej poprawy Lillian nadal wymaga stałej opieki i nie może na razie opuścić szpitala. Gdyby była leczona w ośrodku specjalistycznym, miałaby odpowiednie zajęcia dla rozładowania nadmiernej pobudliwości, która wiąże się z reguły z anoreksją. Ale w zwykłym szpitalu nie można jej tego zapewnić. Na dłuższą metę dziewczynka zacznie się nudzić i prędzej czy później ucieknie do domu. Harry najwidoczniej pomyślał o tym aspekcie sprawy.
– Też tak myślę – przyznała Lillian.
– A na co miałabyś ochotę?
– Nie wiem. Pobiegać, poćwiczyć. Choćby pojeździć na takim wózku.
– Podoba ci się mój wózek? – zainteresował się Harry. – Co byś powiedziała na mały wyścig po szpitalnym korytarzu? Znajdziemy ci drugi wózek.
– Chcesz jeszcze raz złamać nogę? – oburzyła się Lizzie.
– Fajnie! – zawołała Lillian.
– Nic mi się nie stanie. Lillian, jesteś gotowa?
Dziewczynka żwawo wyskoczyła z łóżka.
– Ale wynoście się na dwór! – oświadczyła Lizzie, nie mogąc powstrzymać śmiechu. – Nie pozwolę na takie bezeceństwa w obrębie szpitala.
– W takim razie pojedziemy do miasta i z powrotem.
– Wykluczone. Jeszcze wypadniesz z wózka na asfalt i trzeba cię będzie odsyłać do Melbourne.
– Ale z ciebie nudziara. Idź, zajmij się Phoebe, my z Lillian damy sobie radę. Co powiesz na drogę w kierunku morza? Tam nie ma asfaltu.
Lillian była gotowa na wszystko.
– Może być – odparła, wciągając dżinsy.
– Ja umywam ręce – oświadczyła Lizzie. – Skoro chcecie się pozabijać, wasza sprawa. Nic mnie to nie obchodzi.
– O nie, potrzebujemy sędziego – zaoponował Harry. – Czy jeśli ograniczymy trasę wyścigu do alejek szpitalnego ogrodu, zgodzisz się sędziować?
– Obiecuję, że nie potrącę jego wózka – dodała Lillian.
– Ale nie pozwolisz mu wygrać? – dodała ze śmiechem Lizzie.
– O nie, od tej chwili żaden mężczyzna ze mną nie wygra – z butną miną zapewniła przejęta nastolatka.
– W takim razie poddaję się – odparła zrezygnowana Lizzie. – Ale ostrzegam, że jeśli połamiecie sobie nogi, będę was składać bez morfiny.