ROZDZIAŁ ÓSMY

Nie myśl o Lizzie, a zwłaszcza nie myśl o waszym pocałunku.

Nie wtrącaj się w jej osobiste sprawy i pod żadnym pozorem nie wypytuj jej o plany małżeńskie.

Powinienem chyba zostać starym kawalerem.


Następne dwa tygodnie ciągnęły się w nieskończoność.

W innych okolicznościach Lizzie czułaby się tu jak w raju. Cieszyła ją praca w szpitalu, a mieszkańcy Birrini na wszelkie sposoby okazywali jej serdeczność. Jasno dawali do zrozumienia, że byłaby wśród nich bardzo mile widziana.

Powinna im uświadomić, że ma w Queenslandzie narzeczonego. Harry, o dziwo, nie zdradził nikomu jej sekretu, a w rozmowach z nią nigdy tego tematu nie poruszał. Kiedy dzwonił Edward, bez słowa oddawał jej słuchawkę i pod byle pretekstem wychodził z pokoju. Powinna mu powiedzieć.

Powinna powiedzieć Edwardowi.

O czym powinna im powiedzieć? Miała mętlik w głowie. Mętlik jeszcze się pogłębiał, ilekroć w polu widzenia pojawiał się Harry.

Pokochała to miasteczko.

Czyżby pokochała też… Harry’ego?

Bzdura. Nie dopuszczaj do siebie głupich myśli. Emily wróci wkrótce z Melbourne i weźmie z Harrym ślub, więc zamiast zawracać sobie nim głowę, zajmij się innymi sprawami. Które skądinąd sprawiały jej wiele przyjemności.

Przede wszystkim stan Lillian poprawiał się z dnia na dzień. Wstręt do jedzenia jeszcze całkiem nie minął, niemniej robiła wyraźne postępy, a to głównie dzięki Harry’emu, który starał się wypełnić jej czas. Przed południem dziewczynka odrabiała zadawane przez nauczycieli lekcje, a po lunchu uczyła rysunków w miejscowym przedszkolu.

Ten ostatni pomysł, podsunięty przez Harry’ego, okazał się wręcz rewelacyjny. Lillian prowadziła lekcje z niebywałym zapałem, zapominając o swoich dolegliwościach i lękach. Nawet jej ojciec musiał w końcu przyznać, że zastosowana przez Lizzie i Harry’ego terapia przynosi efekty.

A do tego Joey zaglądał co wieczór do szpitala i dwoje młodych prowadziło ze sobą długie rozmowy.

A Amy? Tak jeszcze do niedawna zastraszona, również zmieniła się nie do poznania. Otoczona gromadką nadskakujących jej przyjaciółek zachodziła codziennie po lekcjach do szpitala, chcąc się upewnić, czy Phoebe przypadkiem nie urodziła jeszcze szczeniaków.

Amy promieniała, a Lizzie była uszczęśliwiona, widząc ją tak odmienioną. Pewnego razu, kiedy z wyrazem rozanielenia na twarzy przypatrywała się dziewczynce, poczuła na sobie uważne spojrzenie Harry’ego, ale nie potrafiła przybrać obojętnej miny. Niech sobie Harry myśli, co mu się podoba. To, co tu robiła, dawało jej satysfakcję, ale bynajmniej nie zamierzała zmienić swojej decyzji.

– Jak tylko się oszczenisz, pakujemy manatki i już nas tu nie ma – oznajmiła suce, która robiła się coraz grubsza i coraz bardziej nieruchawa. Niemniej teraz dźwignęła się i czule polizała swoją panią w nos. – Dzięki, staruszko, ty wiesz najlepiej, że na całym świecie mam tylko ciebie.

Emily wciąż nie wracała.

Kiedy raz zapytała o nią Harry’ego, ten odparł krótko, że Emily jest na urlopie. Na pomoc May, która do niedawna stanowiła niewyczerpane źródło lokalnych ploteczek, też nie mogła liczyć. Sympatyczna pielęgniarka chodziła osowiała i zamknięta w sobie.

– Rozmówiłem się z Tomem, ale nadal nie rozumiem, co się dzieje – wyznał Harry, kiedy znaleźli się sam na sam. Lizzie starannie unikała takich sytuacji, lecz tym razem nie było wyjścia, gdyż musiała zdjąć szwy z jego nogi.

– A co on mówi? – spytała. Była zadowolona, że mogą rozmawiać na neutralny temat, ponieważ fizyczny kontakt z Harrym wprawiał ją w okropne zmieszanie.

– Że raz na zawsze zerwał z hazardem. – W tonie głosu Harry’ego było coś, co nasuwało podejrzenie, że podobnie reaguje na fizyczny kontakt z nią.

– Wszyscy nałogowcy tak mówią.

– Ja mu wierzę.

Lizzie skinęła głową. Zdjęła z nogi ostatnią klamrę.

– Miałeś znakomitego chirurga. Prawie nie ma blizny, spójrz.

– Co tam blizna! Gdyby nie ty, straciłbym nogę.

– Czy mam to uznać za wyraz wdzięczności? – spytała zaczepnie. Ku jej zaskoczeniu twarz Harry’ego rozjaśnił uśmiech. Ten niepowtarzalny uśmiech, który niezmiennie przyspieszał bicie jej serca.

– Nie masz pojęcia, jak bardzo jestem ci wdzięczny. Lizzie skryła się momentalnie w obronnej skorupce milczenia. Dalsza rozmowa na ten temat może stać się niebezpieczna. Zweksluj na Toma!

– Skoro Tom nie przegrywa pieniędzy, to dlaczego May jest taka przygnębiona i po co tyle pracuje?

– Tom nie ma pojęcia. Też się o nią martwi. Mówi, że May nie sypia po nocach. Wiesz, że zabroniłem jej brać dodatkowe dyżury, ale ona podobno znalazła sobie prywatną pracę. Po każdym dyżurze chodzi na dwie godziny do starego pana Erna Porteousa.

– To ją wykończy. Ma w domu trójkę dzieci.

– A nie mówiłem? – nieoczekiwanie powiedział Harry. – Masz duszę lekarza rodzinnego. Przejmujesz się. Naprawdę.

Udała, że nie słyszy.

– Teraz mogę ci założyć lekki gips z butem do chodzenia – stwierdziła.

– Wolisz mnie traktować jak pacjenta, niż człowieka z krwi i kości?

– Oczywiście.

– Ponieważ tak jest ci łatwiej?

– Zgadza się, ponieważ tak jest mi łatwiej. I niech tak zostanie.

Odkąd po nałożeniu lekkiego gipsu Harry zyskał większą swobodę poruszania się, unikanie go stało się jeszcze trudniejsze. W czasie pracy Lizzie stale na niego wpadała. Niewielki szpital był w istocie jakby stworzony dla dwóch lekarzy, ale kłopot polegał na tym, że na widok Harry’ego mózg Lizzie przestawał normalnie funkcjonować, a jej ręce traciły swoją zwykłą sprawność.

– Kiedy Phoebe się oszczeni? – spytał ją nazajutrz po pamiętnej rozmowie.

– Na dniach. A kiedy wraca Emily?

– Lada dzień.

– Znakomicie.

– Ale nie możesz wyjechać, zanim szczeniaki nie będą miały przynajmniej ośmiu tygodni.

– Będziecie mieli dosyć czasu, żeby wziąć ślub i odbyć podróż poślubną. A tymczasem trzymaj się ode mnie z daleka.


To absurdalne, żeby dwoje dorosłych ludzi zachowywało się jak dwa ładunki elektryczne o przeciwnych znakach.

– Gdzie się ta dziewczyna podziewa? – mruknęła pod nosem Mavis Scotter w trakcie kolejnej zmiany opatrunku. Starsza pani wróciła już do domu, ale Lizzie nadal do niej co rano zaglądała. Bardzo się do niej przywiązała.

– Jaka dziewczyna?

– No, Emily.

– Słyszałam, że kupuje rzeczy do ich nowego domu.

– Ile tygodni można kupować rzeczy do domu? Gdybym była na jej miejscu, a mój narzeczony miał złamaną nogę i mieszkał z taką kobietą jak ty, dawno wróciłabym do domu.

– Pewnie ma do niego zaufanie. A pani noga świetnie się goi. Kto teraz rąbie pani drewno?

– Sama je rąbię. A co myślałaś? Uważasz, że Emily może mu ufać? – dodała chytrze, świdrując Lizzie przenikliwym wzrokiem.

– Skąd mam wiedzieć? Prawie go nie znam. Ale wracając do rzeczy, proszę mnie teraz zaprowadzić do drewutni.

– A to po co?

– Bo zamierzam narąbać pani drewna na całą zimę.

Harry zastał ją tam pół godziny później.

– Co ty wyprawiasz? – Lizzie na chwilę znieruchomiała, ale zaraz zamachnęła się z całej siły siekierą, rozłupując kolejny kloc na dwie części. – Zwariowałaś, czy co?

– Nie, nie zwariowałam – odparła, omijając go wzrokiem. – Wykonuję jedynie obowiązki lekarza rodzinnego. W ramach profilaktyki. Żeby Mavis nie zrobiła sobie jeszcze większej krzywdy.

– A nie pomyślałaś przypadkiem, co by było, gdybyś sama sobie zrobiła krzywdę? Popatrz na siebie, nie włożyłaś nawet wysokich butów, żeby ochronić nogi przed odpryskującymi kawałkami. No i oczywiście skaleczyłaś się. Oddaj mi to – powiedział zirytowany, wyjmując jej z rąk siekierę. – Rozkapryszone panienki z miasta nie powinny się brać do rąbania drewna.

– Jak śmiesz nazywać mnie rozkapryszoną panienką! Oddaj mi siekierę!

– Ani mi się śni – odparł, odwracając się do niej plecami. – Nie przejmuj się, Mavis, przyślę kogoś, kto przygotuje ci zapas drewna na zimę.

– Szkoda. Nieźle się bawiłam, słuchając, jak się sprzeczacie. Powiadają, że kto się lubi, ten się czubi – rzekła ze śmiechem starsza pani.

– No to koniec zabawy, bo zabieram ją do szpitala.

– Nie jestem przedmiotem, który można zabierać, gdzie się chce.

– A ty nie zachowuj się jak wariatka.

– To ja staram się postępować jak rodzinny lekarz, a ty nazywasz mnie wariatką?

– Żeby być lekarzem rodzinnym, trzeba się zaangażować.

– Niby kto nie chce się angażować? Czy to ja wolałam wpaść pod samochód niż pójść do ołtarza?

Nagle zrobiło się cicho.

– To… to… nie pora na takie rozmowy.

– A kiedy jest na nie pora?

Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, zadzwoniła jego komórka. Lizzie miała czas na opanowanie nerwów, a kiedy Harry po krótkiej wymianie zdań schował telefon i podszedł do obu kobiet z poważną miną, cała ta dziwna rozmowa wyleciała jej z głowy.

– Przepraszam, Mavis, ale musimy jechać. May miała wypadek. Jej samochód wyleciał z drogi, odbił się od drzewa i zawisł nad urwiskiem. A May jest uwięziona w środku.

Kiedy bocznymi drogami dotarli na miejsce, drogę blokowały samochód policyjny, dwa prywatne auta i szkolny autobus. Wypadek zdarzył się na ostrym zakręcie. Po zderzaniu z drzewem samochód May musiał się odwrócić o sto osiemdziesiąt stopni, bo tylne koła zawisły na skraju trzymetrowego urwiska. O mój Boże!

Jeden z policjantów stał przy rozbitym aucie, kierując strumień gaśniczej piany na jeszcze dymiący silnik, a dwaj mężczyźni, zapewne kierowcy prywatnych samochodów, siedzieli na masce, aby obciążyć w ten sposób przód samochodu i zapobiec jego obsunięciu się w dół urwiska.

Stary ford May przypominał teraz kupę złomu. Przez wybite okno widać było ją samą, spoczywającą twarzą w dół na kierownicy, z rozrzuconymi włosami i wyciągniętymi przed siebie rękami.

Nagle May poruszyła się i podniosła głowę. Krew spływała jej po twarzy.

– Wchodzę do środka – powiedział Harry.

– Nie ma mowy. Z nogą w gipsie nie możesz się swobodnie poruszać. Jeszcze rozhuśtasz auto. Ja wejdę.

– Trzeba podłożyć kliny pod przednie koła. – Harry rozejrzał się i zobaczył ciągnik, który próbował wyminąć blokujący drogę autobus. – Niech ktoś wycofa ten autobus! I zabierze stąd dzieci! – krzyknął.

– Zaraz się tym zajmiemy – odrzekł głośno jakiś człowiek. Na drodze gromadziło się coraz więcej ludzi.

– Nie mogę czekać na podłożenie klinów – oświadczyła Lizzie. – May zaczyna się ruszać, a jeśli spróbuje się wydostać, porani się o pogiętą blachę i szkło. Nie można jej zostawić samej.

– Dam pani mój kombinezon – zaproponował policjant. Miał na sobie, na mundurze, rodzaj ochronnego ubrania, które szybko zdjął. Lizzie z wdzięcznością przyjęła ten dar.

Harry nadal protestował, ale Lizzie była już gotowa.

– Postaraj się raczej o kliny pod koła – powiedziała stanowczo, dopinając kombinezon.

Na szczęście prawe drzwi były stosunkowo mało uszkodzone, tak że otworzyły się bez trudu. Ale gdy zajrzała do środka…

Zewsząd wystawały pogięte fragmenty ostrej blachy i potłuczone szkło. Dobrze, że miała na sobie kombinezon i ochronne rękawiczki, choć te ostatnie były i tak o wiele za cienkie.

– Niech ktoś wreszcie podłoży te kliny! – krzyczał na zewnątrz Harry. – I przyniesie z samochodu sprzęt medyczny!

Ale Lizzie nie słuchała. Całą uwagę skupiła na May, która mamrotała nieprzytomnie, rozpaczliwie usiłując wydostać się z pułapki. Samochód zaczynał się niebezpiecznie chybotać.

– Uspokój się, May, jestem przy tobie – przemawiała do niej Lizzie. Jednakże May nie przestawała się szarpać, wydając z siebie zduszone okrzyki.

Najważniejsze jednak, że żyła, była przynajmniej częściowo przytomna, i oddychała bez przeszkód. Lizzie postanowiła nie myśleć o grożącym im obu niebezpieczeństwie, i skoncentrować się na lekarskich obowiązkach. Co powinna zbadać? Sprawdzić, czy klatka piersiowa nie jest uszkodzona. Stan brzucha. Ciśnienie krwi. Objawy gwałtownej utraty krwi. Kolor skóry. Stan kręgosłupa.

Nie tyle zobaczyła, co wyczuła bliską obecność Harry’ego. Podał jej przez okno kołnierz ortopedyczny.

Z tym było najtrudniej, bo May nadal wykonywała niespokojne ruchy. Jednakże po dosyć długich zmaganiach, manewrując między wystającymi krawędziami blachy, Lizzie zdołała unieruchomić jej kręgi szyjne. Potem podała tlen, wprowadziła igłę do żyły i włączyła kroplówkę. Teraz puls i ciśnienie. Nie jest dobrze. Ciśnienie niskie, puls aż sto dwadzieścia. May musiała doznać silnego uderzenia w głowę, co by tłumaczyło jej ogólną dezorientację. Poza tym miała przecięty policzek i chyba złamany łuk jarzmowy, krwawiącą wargę i zdartą skórę na prawej dłoni.

Nogi były niewidoczne. Duży spadek ciśnienia może oznaczać silny krwotok. Może ma zmiażdżone nogi?

– Uwaga! – zawołał Harry. – Jest ciągnik. Zaraz zaczną was wyciągać. Trzymaj się.

– May, nie ruszaj się teraz. – Lizzie chwyciła ją za ramiona.

W parę minut później było po wszystkim.

– Jesteście bezpieczne – powiedział Harry, a Lizzie spróbowała się uśmiechnąć.

Ale o wyjęciu May z auta nadal nie było mowy. Harry chciał, by na czas cięcia karoserii Lizzie wysiadła i pozwoliła jemu usiąść przy May, ale Lizzie stanowczo odmówiła.

May przestała się rzucać, tylko cicho jęczała. Ból nie ustąpił nawet po wstrzyknięciu dziesięciu miligramów morfiny. Lizzie zdawała sobie przy tym sprawę, że objawy w ciągu pierwszej godziny po ciężkim uszkodzeniu ciała bywają niekiedy zwodnicze. Organizm potrafi na ten czas zmobilizować wszystkie swoje rezerwy, ale po ich wyczerpaniu następuje nagły krach. Grozę sytuacji potęgował potworny huk maszyny tnącej metal, który w zamkniętej przestrzeni był trudny do zniesienia. Lizzie bała się, że May znowu wpadnie w panikę.

– Zaraz będzie po wszystkim – uspokajała ją. – Harry nas stąd wydobędzie.

– Tom… – szepnęła May.

– Tak, Tom i Harry zaraz nas wyratują. Wreszcie zostały uwolnione. Harry z pomocą Lizzie przenieśli May na specjalne nosze, i już po paru minutach chora znalazła się w furgonetce pełniącej rolę lokalnego ambulansu. May miała na jednej nodze otwartą, obficie krwawiącą ranę szarpaną, na którą Harry nałożył niezwłocznie uciskowy opatrunek.

– Zaraz dowiemy się, jaki jest jej prawdziwy stan – powiedział Harry. – Jedziemy.

Spędzili w sali operacyjnej bite trzy godziny. Trzy godziny trwała uparta, rozpaczliwa walka, która chwilami wydawała się przegrana, ale z której ostatecznie wyszli zwycięsko.

Na nich te trzy godziny również wycisnęły niezatarte piętno. Odchodząc od stołu operacyjnego, oboje mieli świadomość, że skończyło się udawanie. Wiedzieli o sobie wszystko.

Pozostawało pytanie, co zechcą z tą wiedzą zrobić.

Загрузка...