ROZDZIAŁ CZWARTY

Pamiętaj, że prawdziwy lekarz nie użala się nad sobą.

Pamiętaj, że dobry lekarz nie powinien okazywać słabości.

Nie myśl wciąż o Lizzie i nie pędź wózkiem na łeb na szyję, jak tylko usłyszysz jej głos.

A teraz siedź spokojnie i słuchaj, o czym rozmawia z Lillian!


Jak się między wami układa?

Lizzie siedziała przy łóżku Lillian, a ta jadła, a raczej udawała, że je kolację. O jedzenie trzeba było z nią toczyć nieustanną walkę. Dziewczynka powinna być pod opieką w specjalistycznym ośrodku pomocy psychiatrycznej, a nie tutaj.

– Moja córka nie jest wariatką – oświadczył ojciec dziewczynki, pan Richard Mark, kiedy parę dni temu Lizzie poruszyła z nim tę sprawę.

– Nie mówię o szpitalu dla psychicznie chorych, tylko o ośrodku dla dzieci z problemami psychicznymi. Lillian ma poważną niedowagę. Jej zdrowie, a nawet życie, jest poważnie zagrożone.

– Żona potrafi dopilnować, żeby jadła ile trzeba.

– Ale doktor McKay właśnie dlatego umieścił ją w szpitalu – zaoponowała Lizzie. Łatwo się domyślić, że Lillian je w domu pod przymusem, a zaraz po posiłku wywołuje wymioty. – Jeżeli schudnie jeszcze bardziej, jej nerki przestaną pracować, a to może się skończyć nawet śmiercią.

Dramatyczna rozmowa z ojcem przyniosła jedynie ten skutek, że pan Mark nie zabrał córki ze szpitala, ale o wysłaniu jej do specjalistycznego ośrodka nie chciał słyszeć.

Na szczęście pielęgniarki nie miały w tej chwili nadmiaru pracy i można było zapewnić Lillian stałą opiekę nie tylko podczas posiłków, ale i przez następne pół godziny, na wypadek, gdyby próbowała zwrócić jedzenie.

Pewnego razu, kiedy personel pomocniczy był zajęty innymi chorymi, Lizzie zgłosiła się do asystowania Lillian przy jedzeniu i, ku swemu zdziwieniu, polubiła to zajęcie. Nawiązywała z chorą nastolatką coraz lepszy kontakt, a na bladych policzkach Lillian zakwitły nieśmiałe rumieńce.

Lizzie cieszyła się z oznak poprawy, wiedziała jednak, że na razie nie wolno sprawdzać, ile dziewczynka waży. Musi wpierw sama uznać, że teraz wygląda lepiej, bo w przeciwnym razie wpadłaby w panikę na myśl o przybraniu na wadze.

– Miałam na myśli ciebie i Harry’ego – dodała Lillian, nabierając na widelec samotne ziarnko groszku.

– Trzy groszki. – Lizzie odebrała jej widelec i nabrawszy nań kilka ziaren, oddała dziewczynce, mówiąc: – Proszę to zjeść!

– Ale…

– Do buzi!

Po krótkim wahaniu Lillian w końcu przełknęła podaną porcję.

– Brawo. – Lizzie powtórzyła operację z widelcem. – Jeszcze trochę, a zaokrąglisz się jak ja. Chyba nie uważasz, że jestem za gruba?

– Ty?

– Tak, ja.

Lillian zmierzyła ją wzrokiem.

– Fajnie ci w tych dżinsach – orzekła.

– Też mi się tak wydawało. – Lizzie odwróciła się na łóżku, zaglądając do lustra. – Ta koszulka jest co prawda trochę ciasna, ale gdybym schudła, piersi zaraz by mi obwisły. Nie ma nic gorszego, jak obwisłe piersi.

– Naprawdę?

– Naprawdę. A teraz jedz. – Kiedy Lillian przełknęła następny kęs, Lizzie dodała: – Wkrótce i twoje piersiątka ładnie się zaokrąglą.

– Nie podobają ci się? – zaniepokoiła się Lillian.

– Na razie masz guziczki zamiast piersi. Prawdziwa kobieta powinna mieć okrągłe kształty. Jak moje.

– Myślisz, że podobają się Harry’emu?

– Na pewno.

– I razem mieszkacie.

– A teraz zjedz parówkę – mruknęła Lizzie.

– Całą.

– Kiedy nie mam ochoty.

– Owszem, masz. Chyba chcesz mieć ładne piersi, prawda? Trzeba postępować rozumnie, jeśli chce się rozmawiać o dorosłych sprawach.

– To znaczy, o jakich? – zaciekawiła się Lillian.

– Zdaje się, że pytałaś o doktora McKaya?

– No właśnie – ożywiła się Lillian. – Nie uważasz, że jest super?

– Odpowiem ci, jak zjesz parówkę.

Lillian, o dziwo, posłuchała. Po raz pierwszy od tygodnia jej talerz prawie opustoszał.

– Jest super, absolutnie się z tobą zgadzam – powiedziała Lizzie. – Gdyby nie był chory, a do tego zaręczony, nie zgodziłabym się z nim mieszkać.

– Trochę go szkoda dla Emily – zauważyła Lillian. – Mimo że jest stary.

– Fakt, ma co najmniej trzydzieści dwa albo trzy lata. Istne próchno.

Lillian zaśmiała się i z własnej inicjatywy nabrała na widelec trochę groszku.

– Dobrze się trzyma, jak na swój wiek – dodała wesoło. – A Emily jest taka nudna. Pracowali razem od wieków, a odkąd narzeczona Harry’ego zginęła w wypadku…

– Jego narzeczona zginęła w wypadku?

– Dawno, miałam wtedy dziesięć lat. Mama mówi, że Emily od tamtej pory zagięła na niego parol. Robiła, co mogła, żeby go omotać, aż w końcu się udało. Ale doktor sam chyba nie wie, jak doszło do zaręczyn, i dopiero przed ślubem obleciał go strach.

– Przestraszył się?

– Tak mówią. I że dlatego wpadł pod samochód.

– Nie sądzę, żeby usiłował popełnić samobójstwo – odparła Lizzie, zdając sobie sprawę, że powinna przerwać tę rozmowę. Zaczęła mówić o Harrym tylko po to, by zachęcić Lillian do jedzenia.

– Pewnie, że nie. To by było za głupie – zawyrokowała dziewczynka. – A poza tym, kto by go zastąpił? Wszyscy uważają, że jest niezastąpiony. Gdyby się zabił, ludzie straciliby jedynego lekarza.

– To prawda.

– Mama twierdzi, że Emily i jej matka od roku nie mówią o niczym innym poza ślubem i weselem. Emily zaprosiła sześć druhen i dwie dziewczynki do niesienia trenu. Zapowiadał się fajny cyrk.

– Pewnie jeszcze go obejrzycie.

– Jeżeli Harry się nie wycofa.

– Dlaczego sądzisz, że mógłby to zrobić?

– Bo mieszka z tobą.

– O!

Dosyć tego, uznała Lizzie. Lillian zjadła nadspodziewanie dużo, a ich rozmowa schodzi na coraz bardziej niebezpieczne tory. Lizzie wstała.

– Dobrze się spisałaś – pochwaliła dziewczynkę. – Zjadłaś prawie połowę tego, co ja zamierzam zjeść na kolację.

– Mogłabyś nie wzywać pielęgniarki? – poprosiła Lillian. – Obiecuję, że nie pójdę wymiotować.

Lizzie westchnęła w duchu. Wiedziała, że Lillian i tak spróbuje zwrócić jedzenie. Na tym polegała jej choroba.

– Przykro mi, ale wiesz, jaką mamy umowę – odparła.

– Nie wierzysz mi?

– Nie.

Dziewczynka skrzywiła się.

– To może ty ze mną zostaniesz? Nie lubię pani Pround.

Pani Pround była pedantyczną salową o sokolim wzroku, nic wiec dziwnego, że Lillian nie przepadała za jej towarzystwem.

– Nie mogę, muszę zajrzeć do chorych. A poza tym umieram z głodu. Pójdę już.

– Może ja cię zastąpię? – Drzwi się otworzyły i do pokoju wjechał na wózku doktor McKay.

– A to dopiero! Od dawna byłeś za drzwiami? – spytała zaskoczona Lizzie. – A czemu to nie chodzisz o kulach?

– Bo na wózku poruszam się bezszelestnie.

– Wszystko słyszałeś?

– Oczywiście.

– Słyszałeś, co mówiłam o…? – wybąkała speszona Lillian. Zrobiła się czerwona i straciła świeżo odzyskaną odrobinę pewności siebie.

– Słyszałem, że jestem supermężczyzną – z zadowoleniem oznajmił Harry.

– Ale…

– I o hodowaniu apetycznych piersi. To było bardzo ciekawe.

– A o tym, że jesteś za stary do małżeństwa, słyszałeś? – złośliwie wtrąciła Lizzie.

– To akurat mi umknęło. W pewnej chwili musiałem poprawić się na wózku – odrzekł ze śmiechem.

– Serio zamierzasz zostać przy Lillian? – spytała Lizzie, śmiejąc się razem z nim.

– Przyniosłem planszę do gry w monopol.

– Jak myślisz, Lillian, warto tracić czas na gry z takim starcem? – spytała Lizzie niby na wesoło, spoglądając jednak na nastolatkę z niepokojem.

Na szczęście ich żartobliwa wymiana zdań uwolniła Lillian od skrępowania. Krztusząc się ze śmiechu, skinęła głową na znak zgody. Lizzie z lekkim sercem ruszyła na wieczorny obchód chorych.

Kiedy dwie godziny później przekroczyła próg ich wspólnego mieszkania, na stole w kuchni stały trzy miski z parującym jedzeniem, a na desce spoczywał okazały pstrąg. Phoebe siedziała obok stołu z podniesionym nosem i nadzieją w ślepiach.

Harry, ubrany w różowy fartuszek z falbankami, pochylał się nad blatem, balansując na kulach i trzymając w ręku nóż do oprawiania ryby.

Lizzie stanęła jak wryta.

– Natychmiast odłóż ten nóż! – zawołała. – I cofnij się, ale powoli.

Harry uśmiechnął się pod nosem.

– Myślisz, że zwariowałem?

– Ja nie myślę, tylko wiem. Masz kompletnie źle w głowie.

– Świetnie potrafię oprawić rybę.

– Co ty powiesz? I potrafisz też świetnie utrzymać równowagę. Jeden nieostrożny ruch i pstrąg wyląduje w zębach Phoebe. – Podeszła bliżej, szybkim ruchem wyjęła nóż z jego rąk i cofnęła się o dwa kroki.

– Oddaj mi nóż! – zawołał, nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy złościć.

– A do tego masz różowy fartuszek z falbankami.

– To jeszcze nie znaczy, że zwariowałem.

– Ale jesteś chory.

Harry wykrzywił się i zrobił ruch, jakby chciał się na nią rzucić. Lizzie wybuchnęła śmiechem. Sama nie wiedziała dlaczego. Miała wrażenie, że w ich stosunkach zawsze czai się podskórny śmiech. Chyba nie mogli się na serio pokłócić.

– Ostrzegam cię…

– Bo co? – W oczach Lizzie błyszczało rozbawienie. Phoebe spoglądała to na nią, to na Harry’ego z wyrazem dezorientacji pomieszanej z nadzieją. Był to jej permanentny stan ducha, zwłaszcza gdy w grę wchodziło jedzenie. Teraz zaszczekała i podrapała Harry’ego w nogę.

– Zdrajczyni! – skarciła ją Lizzie. – Nie łaś się do tego nożownika! Chodź do mamy.

– To mama trzyma nóż, nie ja. Oddaj mi go.

– Ani mi się śni!

– Idziesz na ostro? No to zaraz zobaczysz! – zawołał, robiąc groźną minę. Chwyciwszy pstrąga za ogon, zawiesił go tuż nad nosem Phoebe. – Oddaj nóż, albo pstrąg dostanie się psu!

Lizzie parsknęła śmiechem.

– Popatrz na jej wniebowziętą minę.

– Mam jej oddać pstrąga?

– Czemu nie? Mamy dosyć jedzenia. Naprawdę zbzikowałeś. W ogóle nie powinieneś stać przy kuchni.

– Mam zrezygnować z pstrąga? O nie!

– To powiedz, jak się go oprawia.

– Mówisz serio? Nie oszukujesz?

– Serio. A teraz oddaj mi ten różowy fartuszek.


Następne pół godziny, spędzone na preparowaniu pstrąga pod czujnym okiem „ profesora od rybiej chirurgii”, było dla Lizzie przezabawnym, absolutnie beztroskim przeżyciem.

– Rybacy na pewno nie robią tego aż tak dokładnie – zaprotestowała.

– Bo nie są chirurgami.

– Ja też nie jestem chirurgiem.

– Ale ja tak. Jeżeli poradzisz sobie ze skrzelami, mianuję cię honorowym chirurgiem.

– Naprawdę jesteś chirurgiem?

– Uhm. Tu zostały łuski.

– Po co siedzisz w Birrini, skoro jesteś chirurgiem?

– Leczę chorych.

– Operujesz ludzi bez anestezjologa?

– Nikogo nie operuję. – Wesołość znikła z jego twarzy.

– Wiec dlaczego tutaj siedzisz?

– Bo chcę. Czy możemy wrócić do oprawiania ryby?

Zrozumiała, że poruszyła bolesny temat. Nie powinna się wtrącać w jego osobiste sprawy. Chcąc poprawić nastrój, zapytała:

– Skąd wziąłeś taki frywolny fartuszek?

– Emily dostała od przyjaciółek sześć fartuszków z falbankami, każdy w innym kolorze. Podkradłem jej jeden.

– I ona nic o tym nie wie?

– Ona w ogóle niewiele wie – burknął pod nosem.

– Na szczęście.

Pstrąg był wyśmienity. Podobnie jak reszta kolacji, zakończona rabarbarowym plackiem, który pojawił się, gdy zmywali naczynia. Przyniósł go starszy mężczyzna.

– Od Mabel, z życzeniami zdrowia – oznajmił, spoglądając z nieskrywanym zadowoleniem na parę lekarzy. – A to piękna kość dla psiska. Życzę dobrej nocy!

– To mówiąc, znikł równie szybko, jak się pojawił. Zdumiewająca miejscowa gościnność!

Usiedli na werandzie i jedli ciasto z rabarbarem, podczas gdy Phoebe pracowicie obgryzała smakowitą kość.

– Phoebe należała do twojej babki?

– Uhm.

– Niezbyt odpowiedni pies dla starszej pani.

– Babcia nie była typową starszą panią – uśmiechnęła się Lizzie. – Zajmowała się paleontologią.

– Czym?

– Była paleontologiem, światowej sławy specjalistą od dinozaurów. Jeździła po świecie w poszukiwaniu pozostałości prehistorycznych gadów. Dopiero pod koniec życia musiała zrezygnować z podróżowania. Dlatego tak bardzo przywiązała się do Phoebe.

– Teraz rozumiem, skąd u Phoebe takie upodobanie do kości – zażartował Harry.

Ale Lizzie nadal myślała o babce, z której stratą wciąż nie mogła się pogodzić. Poczuła chęć, by o niej mówić.

– Kości, które interesowały moją babkę, były o wiele starszej daty – rzekła z bladym uśmiechem. – Od dzieciństwa pomagałam je identyfikować i segregować. Może dlatego zostałam lekarzem.

– Mieszkałaś z babką?

– W zasadzie tak. Ale kiedy wyjeżdżała, przenosiłam się do internatu.

– A twoi rodzice?

– Zginęli w katastrofie lotniczej, kiedy miałam siedem lat. Prawie ich nie pamiętam, chociaż wiem, że byli wspaniałymi rodzicami. – Po chwili dodała: – A co z twoimi rodzicami? Nie było ich w Birrini w przeddzień twojego ślubu, ani nie pojawili się po wypadku.

– Nie mam rodziny.

– Rodzice nie żyją?

– Nie mam rodziny. Kropka.

Dokończyli deser w milczeniu. Potem Lizzie kazała mu zostać na werandzie, a sama poszła umyć resztę naczyń. Czuła jednak, że Harry ją obserwuje.

Zastanawiała się, co w nim siedzi. Z pierwszych kontaktów można było odnieść wrażenie, że jest beztroskim młodym lekarzem, który ma się ożenić. Teraz jednak wyczuwała istnienie głębszych, mrocznych pokładów w jego duszy.

Nie będzie ich zgłębiać. To jego sprawy. Jak tylko Phoebe urodzi szczeniaki, wyjedzie stąd i zapomni o problemach Harry’ego i mieszkańców Birrini. Tak w każdym razie dyktuje rozsądek, choć serce Lizzie jakoś nie chciało przyjąć tego do wiadomości.

– Nie zmarzłeś? – zapytała, wychodząc na werandę, skąd rozciągał się piękny widok na tonące w blasku księżyca miasteczko.

– Nie wiem, nie zastanawiałem się – odparł. – Myślałem o tym, jak dobrze jest wrócić do domu.

– Zycie w szpitalu nie jest zbyt zabawne.

– A życie w wielkim mieście jest zabawne? Popatrzyła na niego z zaciekawieniem. Przeniósł się na starą wiklinową kanapkę. W niczym nie przypominał młodego, robiącego karierę lekarza. Siedział w szortach i wysłużonym trykocie, z wyciągniętą przed siebie, opartą o stołek usztywnioną nogą. Nie była to jednak sprawa jego ubrania ani nogi. Było coś w sposobie patrzenia w dal i całej jego postawie, w otaczających oczy zmarszczkach, w zmierzwionych włosach…

– Bardziej przypominasz farmera niż lekarza – powiedziała, a on gwałtownie odwrócił głowę.

– Co masz na myśli?

– Sama nie wiem. Chyba… czujesz się tu u siebie.

– Chyba tak – przyznał cicho i znów popatrzył na miasteczko. – Próbowałem kiedyś wielkomiejskiego życia, ale to pieskie życie.

– Nie jest takie złe.

– Zawsze mieszkałaś w wielkim mieście?

– Uhm.

– Warto czasem spróbować czegoś innego.

– Właśnie to robię.

– Ale tylko czasowo.

– Oczywiście. Czy ustaliliście już nową datę ślubu?

– Nie.

– Emily pewnie zależy, żeby ślub odbył się jak najszybciej.

– Pewnie tak – mruknął bez przekonania.

– Posłuchaj, Harry. Mam wrażenie, że coś przede mną ukrywasz. Zgłosiłam się do pracy tutaj na czas twojej podróży poślubnej. Czy nadal chcesz, żebym została?

– Oczywiście.

– To wcale nie jest takie oczywiste.

– Dla mnie najzupełniej. Kiedy Phoebe się oszczeni?

– Za dwa albo trzy tygodnie.

– Ale nie możesz jechać ze świeżo urodzonymi szczeniakami. Na ich odchowanie trzeba dodać najmniej cztery, a nawet sześć tygodni. Ja do tego czasu stanę na nogi.

– I zdążysz wziąć ślub.

– Być może.

Dziwny to był wieczór. Lizzie stała na werandzie z praktycznie obcym mężczyzną, ale miała uczucie, jakby znali się od niepamiętnych czasów. Usiadła na podłodze koło wiklinowej kanapy i pogłaskała leżącą obok Phoebe. Ogarnął ją dziwny spokój.

– To, że wpadłem pod twój samochód, nie było celowe – powiedział cicho.

– Nigdy inaczej nie myślałam – odparła, podnosząc głowę, by na niego spojrzeć. – Są lepsze sposoby na odebranie sobie życia.

Harry uśmiechnął się półgębkiem.

– Byłem zaprzątnięty myślami.

– Nie dziwię się.

Opuściła głowę i znowu pogłaskała Phoebe. Wciąż czuła ten przedziwny spokój. Jakby odnalazła swoje miejsce na ziemi.

Co za bzdura! Jej miejsce jest w Queenslandzie. Przy Edwardzie? Nie, nie i nie! Na pocieszenie przytuliła się do Phoebe.

Palce Harry’ego dotknęły jej włosów.

– Dlaczego tu przyjechałaś? – zapytał.

– Już ci mówiłam.

– Że ze względu na psa. Ale to nie ma sensu.

– Właśnie że ma. – Starała się nie przywiązywać wagi do pieszczoty jego palców, które lekko głaskały jej włosy. On robi to tylko w geście przyjaźni, po prostu dlatego, że jej głowa znalazła się w zasięgu jego ręki. – Już ci mówiłam – powtórzyła. – Linie lotnicze nie zabierają psów w ciąży.

– Słyszałem. – Palce Harry’ego coraz głębiej zanurzały się w jej włosy. – Chcesz przez to powiedzieć, że przed wpuszczeniem na pokład robią każdemu psu test ciążowy?

– Nie wygłupiaj się. Przecież widać gołym okiem, że Phoebe jest szczenna.

– Jest tak spasiona, ze trudno zgadnąć, czy jest szczenna, czy po prostu tłusta.

– Nie obrażaj mojego psa. Ani mnie, bo sugerujesz zdaje się, że mijam się z prawdą.

– Niczego nie sugeruję. Pytałem tylko, dlaczego tu przyjechałaś.

– Nie twoja sprawa.

– W porządku. Ale zostaniesz?

– Według umowy miałam być trzy tygodnie.

– To dla mnie za krótko.

Jego palce doprowadzały ją do szaleństwa. Miała ochotę zamruczeć niczym kot. Trzy tygodnie… Trzy tygodnie siedzenia na werandzie z jego palcami we włosach…

Tylko trzy tygodnie?

A co powie Edwardowi?

Że zatrzymały ją nie cierpiące zwłoki ważne sprawy rodzinne. Musi przecież rozporządzić majątkiem babci. Szpital w Queenslandzie nie będzie robił trudności. Właśnie przyjęli nowego stażystę, poważnego, ze sporym doświadczeniem. Obędą się bez niej przez kilka dodatkowych tygodni.

– Ostatecznie mogłabym zostać trochę dłużej – rzekła cicho. Spokój wieczoru i dotyk jego ręki wprawiały ją niemal w hipnotyczny stan. Było jej tak dobrze… – Może powinnam wymasować ci nogę. Przeczytałam w karcie takie zalecenia. Masaż ma poprawić krążenie.

– Myślę, że to nie byłoby bezpieczne – odrzekł nieswoim głosem, a ona zdała sobie sprawę, że Harry czuje chyba to samo co ona. – Mogłyby powstać dodatkowe komplikacje.

Ma rację. Oboje wiedzieli, o jakie komplikacje chodzi. Lizzie podniosła się z podłogi.

– Zrobić ci herbaty?

– Byłabyś aniołem.

– Na to idę – oznajmiła, nie ruszając się z miejsca. Uratował ją dźwięk telefonu. Gdyby nie zadzwonił, stałaby tak pewnie do białego rana. Nie chciała odchodzić.

A przecież on jest zaręczony.

A ona ma Edwarda.

Загрузка...