3

Dni mijały szybko, zbyt jednak wolno dla Dory, która myślała tylko o jednym: przenieść się jak najprędzej do Wirginii i połączyć się z Griffem! Wykonywała jak automat wszystkie swe obowiązki w redakcji „Soiree”, ale pod koniec dnia nie była pewna, czy cokolwiek udało jej się osiągnąć. Jej myśli krążyły wokół mebli, naczyń stołowych i lamp. Na drugim miejscu były rośliny doniczkowe i zasłony. O doktoracie prawie zapomniała.

We wczesnych godzinach rannych gorączkowo zajmowała się pakowaniem. Pudła z książkami i jej rzeczy osobiste pojadą wraz z nią kombi Griffa. Ze znalezieniem chętnych na mieszkanie nie było żadnego problemu. Siostra chłopaka kuzynki Katy wzięła je z pocałowaniem ręki i miała płacić miesięcznie o sto dolarów więcej, niż wynosił czynsz. Przyda się dodatkowa setka na urządzanie domu! – cieszyła się w duchu Dory. Później za te sto dolarów będzie mogła co miesiąc kupować sobie, co zechce. Pantofle, nową bluzkę, koronkową bieliznę. Wszystko.

Dotychczas Dory rzadko zajmowała się gotowaniem; teraz jednak z góry planowała, że będzie robić pożywne posiłki, podawane na odpowiednich talerzach, z efektownymi podstawkami i tradycyjnymi, prawdziwymi serwetkami stołowymi, które trzeba prasować. Nie zapomni o dekoracji stołu i o pysznych deserach! Będą jej potrzebne książki kucharskie Katy z pewnością je dla niej zdobędzie, zatelefonuje do znajomych z różnych wydawnictw. Dory widziała już oczyma duszy siebie, jak, siedząc przy kominku, pochyla się nad książką kucharską, gdy tymczasem Griff przegląda czasopisma medyczne. Będą razem. Jakie to cudowne! Po jedzeniu Griff będzie wzdychał z rozkoszą i patrzył na nią z równym podziwem jak na Lily Dayton! Prowadzenie domu może sprawiać wiele satysfakcji. Kolacje powinni zawsze jadać przy świecach. Musi zadbać o romantyczną atmosferę w domu, żeby Griff nigdy nie pożałował, że go wynajęli. Wiosną posadzi się w ogródku bratki i tulipany. Griff kochał kwiaty i żywe kolory. Musi być wiele roślin doniczkowych. Może kilka pelargonii? A co dopiero, gdy przyjdzie wiosna… W marcu, kwietniu. Za sześć miesięcy. Tylko tyle urlopu dostała od Lizzie. Pół roku powinno wystarczyć, żeby jej się odechciało zabawy w dom – tak to ujęła Lizzie. Ale Dory może wybrać inne rozwiązanie: ustatkować się, wyjść za Griffa i ukończyć studia. Miała też otwartą drogę powrotu do „Soiree” – i wszystkie związane z tym kłopoty, włącznie z osobą Davida Harlowa. Zresztą sześć miesięcy to bardzo dużo czasu. Na razie nie będzie wybiegać myślami dalej niż Święto Dziękczynienia czy Boże Narodzenie. Postara się, żeby to były dla nich niezapomniane dni! Jej pierwsza Gwiazdka z Griffem. Z jakim zapałem będzie dekorować mieszkanie na święta! W ubiegłym roku zamieszczono na łamach „Soiree” obszerny wywiad z pewną kobietą, która zbiła majątek na ręcznie wykonanych ozdobach bożonarodzeniowych, z powodzeniem sprzedawanych na Piątej Alei. Ozdoby były przepiękne, ceny horrendalne. Gdzieś w budynku redakcji stały całe pudła tych cacek: sama Dory starannie je zapakowała i tam położyła. Producentka ofiarowała jej te ozdoby w podzięce za wspaniały artykuł. Dory czuła się głupio, ponieważ wszystkie dziewczęta z redakcji miały na nie chrapkę. Spakowała więc ozdoby i zupełnie o nich zapomniała. Teraz przewiezie te pudła do Wirginii.

Nalała sobie kawy i podeszła do okna. Miała nadzieję, że gdy już dotrze do Wirginii, skończą się jej kłopoty ze snem. Ostatnio sypiała zaledwie po trzy, cztery godziny na dobę i czuła się coraz bardziej podenerwowana. Chciała się już stąd wynieść, być z Griffem w ich nowym domu. W ich nowym domu! Jak to wspaniale brzmi. Szczęśliwy dom. Urocze, ciepłe, przytulne, bezpieczne schronienie – ich własne. Sama je urządzi dla Griffa, z wielką miłością. Na pewno mu się spodoba! I będą tacy szczęśliwi!

Ciężkie zasłony rozsunęły się z szelestem. Na wschodzie niebo pojaśniało. Na horyzoncie ukazała się pomarańczowo-złota smuga, przecinająca jak nożem dwie nierozerwalnie ze sobą złączone części: zadymione niebo i brudne miasto.

Telefon zadzwonił, gdy Dory nalewała sobie drugi kubek kawy. Chwyciła go jedną ręką, a drugą podniosła do ucha słuchawkę. Ucieszyła się bardzo, gdy poznała, kto dzwoni. Szeroki uśmiech rozjaśnił jej twarz. Ostrożnie odstawiła kawę na stół pod ścianą.

– Pixie! To chyba telepatia? Właśnie myślałam o tobie! Jak leci?

– Wolisz prawdę czy efektowne łgarstwo?

– Prawdę. Co tam słychać w Dakocie, wśród śmietanki towarzyskiej?

– Nudy! Tyle że wczoraj spotkałam w windzie Yoo Hoo. Wiesz, tę co to wiecznie nosi ciemne okulary i wyszła za rockowego wokalistę. Wyobraź sobie, że na mój widok zdjęła swoje gogle!

– Pewnie ją olśniła twoja kreacja. Co miałaś na sobie i z dodatkiem ilu brylantów? A tak w ogóle, skąd dzwonisz?

– Z kawiarni na dole. Pomyślałam sobie, że wpadnę do ciebie na kilka minut. Znajdziesz dla mnie czas?

– Dla ciebie zawsze! Jadłaś już śniadanie?

– Śniadanie?! Boże, to by mnie wykończyło! Ale mam ochotę na kawę po irlandzku z obwarzankami. Możesz mi to zorganizować?

– Jak najbardziej. Będą na ciebie już czekać, kiedy tu dotrzesz.

Na dźwięk dzwonka Dory otwarła drzwi. Cofnęła się, by lepiej obejrzeć swą podstarzałą ciocię. Nie wiadomo czemu jej widok zawsze kojarzył się Dory z tęczą. Uściskały się mocno, chichocząc jak nastolatki.

– Boże, ale jestem skonana – westchnęła Pixie, opadając na kanapę. – Przecież to istna dżungla.

– Nie zbłądziłaś w niej? Ja muszę się co rano przedzierać przez te liany. I czemu jesteś na nogach o tej porze? Myślałam, że zawsze śpisz do trzeciej.

Pixie prychnęła, popijając kawę.

– Gdyby mi twoja matka nie zaczęła znów reformować życia, mogłabym spać do trzeciej! Dziesięć dni celibatu to wszystko, co jestem w stanie znieść!

– Mama znowu w akcji, co? – zaśmiała się Dory.

– Nie uwierzysz: wynajęła prywatnego detektywa, żeby mnie śledził! Ale chyba mu się dzisiaj wymknęłam. Powiedziała, że musi się za mnie wiecznie rumienić i że nie zamierza dłużej tego tolerować. Wyobrażasz sobie?! – Pixie znowu prychnęła i poprawiła perukę z kaskadą srebrzystych loków. – Chyba dodałaś do tego za dużo kawy. Coś takiego twoja matka podaje pastorowi, kiedy wpada, by ją podnieść na duchu po moich „wybrykach”, jak to ona określa. I jak tu z kimś takim wytrzymać? Wiem, że to moja siostra i twoja matka, ale życie jej dosłownie przecieka przez palce! Spędza co najmniej dwadzieścia jeden godzin na dobę, zamartwiając się, z czym znowu wyskoczę.

– A z czym masz zamiar wyskoczyć? – zachichotała Dory.

– Już się stało – odparła Pixie, nalewając sobie trzecią porcję kawy. – Oddałam się w ręce najlepszego chirurga plastycznego w Stanach i powiedziałam mu, że cena nie gra roli. Rezultat widzisz przed sobą.

Dory zmarszczyła brwi.

– Co ci poprawił? – Bardzo jej było przykro zadać to pytanie, ale musiała się dowiedzieć. Co chwila ktoś wpada w ręce oszusta. Ale nie Pixie! Przecież Pixie nigdy by… A może jednak?

– Wiedziałam, że o to spytasz! Zoperowali mi cycki i tyłek. Doktor Torian (nawiasem mówiąc, cholerny z niego przystojniak i nielichy aktor!) oświadczył, że jest niezłym chirurgiem, ale nie cudotwórcą. Mam teraz w dupci silikonowy implant. To fantastyczne, mówię ci! Mogę podskakiwać jak piłka! Cycki trochę mnie rozczarowały. Miałam nadzieję, że będą jak nowe, ale doktor powiedział, że nic więcej nie da się zrobić. Musiałam pogodzić się z losem. Zauważyłam jednak – dodała, wymachując kościstym palcem przed nosem Dory – że jak idę szybkim krokiem, to mi się chyboczą. Warto było się zoperować! – uśmiechnęła się radośnie i wysiorbała resztkę kawy.

– Jestem pod wrażeniem – powiedziała Dory.

– Na twojej matce też to zrobiło wrażenie. Właśnie dlatego napuściła na mnie tego detektywa. Podobno zależy jej na tym, żebym się godnie zachowywała. Wyobrażasz sobie?! Co ją obchodzi to, co robię z własnym tyłkiem?!

Dory z najwyższym zdumieniem zobaczyła, jak Pixie podskakuje na kanapie.

– Widzisz, mówiłam ci, że jestem jak piłka!

– Znasz mamę. Ona… ona jest…

– Zimna jak głaz. Wiesz, że ją kocham, ale doprowadza mnie do szału! Teraz jestem taka napalona, że chce mi się wyć! Anie mogę sobie ulżyć przez tego kretyna, którego wynajęła! Miała czelność powiedzieć mi, że z seksem należy skończyć po pięćdziesiątce. Po pięćdziesiątce!!! – zapiszczała rozdzierająco. – Nie wierzyłam własnym uszom! Po pięćdziesiątce! Wysłałam twojemu ojcu kartę z kondolencjami! – Dory omal nie udławiła się kawą, obserwując, jak Pixie dumnie paraduje po pokoju. – Odmawiam, absolutnie odmawiam zaliczenia mnie do antyków! Powinniście zamieścić artykuł na ten temat w waszym piśmie!

Dory zastanowiła się.

– Pixie, miałabyś odwagę stawić czoło mamie i udzielić nam wywiadu? Całkowicie obnażyć… duszę? – dodała pospiesznie, widząc szelmowski błysk w oku ciotki.

– Myślałam, że już nigdy mi tego nie zaproponujesz! – powiedziała Pixie, rzucając się na kanapę i podskakując na niej. – Jasne, że się zgadzam! Tylko czy to będzie w dobrym guście? Zresztą, mam to w nosie.

– Posłuchaj, Pix. Jeśli mówisz poważnie, pogadam o tym z Katy. Pixie podskoczyła jeszcze raz i obciągnęła wełniany sweterek.

– Może jeszcze seria wywiadów w radiu i telewizji, wstawki reklamowe i cała reszta? Załapię się na to wszystko?

– Wcale bym się nie zdziwiła. Kto powie o tym mamie?

– Ten tam – odparła Pixie, wskazując w dół na ulicę, gdzie jakiś człowiek kręcił się koło samochodu. – Nie zamierzam być świadkiem kolejnego ataku nerwowego twojej matki. Czy ty się aby nie spóźnisz do pracy?

– Właśnie muszę już iść. Zostań i napij się jeszcze kawy. Wychodząc, zatrzaśnij drzwi.

– Czy nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli zostanę trochę dłużej? Chciałabym tu zaprosić znajomego…

Dory odwróciła się, by ukryć uśmiech.

Cykl wywiadów w radiu i telewizji!… Do licha, to mógł być dobry temat! Z pewnością wiele starszych pań ma podobne problemy jak Pixie. Co wtedy robią? Jak sobie radzą? Mózg Dory zaczął pracować na pełnych obrotach. Już sobie wyobrażała układ całości i zdjęcia Pixie w prowokacyjnych pozach. Boże, to mogła być prawdziwa bomba! Według ostatnich sondaży dwadzieścia procent czytelniczek „Soiree” miało ponad pięćdziesiąt pięć lat.

Przez całą drogę do pracy umysł Dory pracował jak komputer. Dopiero koło południa uświadomiła sobie, że ani razu nie pomyślała o Griffie ani o ich nowym domu. Przecież chce to wszystko rzucić! Na czas dłuższy, może na zawsze. Wywiad z Pixie stanowił znakomity temat; gdyby ze sobą współpracowały, wynik byłby jeszcze bardziej rewelacyjny! Dory ciężko westchnęła. Musi się tym zająć ktoś inny.

Oczy Katy omal nie wyskoczyły z orbit, kiedy Dory przedstawiła jej swój pomysł. Zanotowała sobie adres Pixie i jej telefon. Wkrótce na całym piętrze aż huczało: David Harlow osobiście zatwierdził projekt wywiadu ze starą, ale jarą ciocią Dory! Rozważano nawet, czy nie dać jej zdjęcia na okładkę!

– Harlow stwierdził, że należy ci się najwyższa pochwała – jęknęła Katy. – Najwyższa pochwała! Żadne tam „wpadła na niezły pomysł”. Dory, czy ty wiesz, kim trzeba być, żeby się dostać na okładkę „Soiree”?!

Dory zachichotała.

– Nie można powiedzieć, że wymykam się stąd ukradkiem! Opuszczam was z fanfarami, w wielkim stylu. Długo będziecie mnie wspominać. Może załatwisz dla nas coś do jedzenia, a ja ci opowiem podczas lunchu, jak mam zamiar urządzić pokój gościnny.

– Znowu? Mówiłaś mi o tym wczoraj i przedwczoraj.

– Mówiłam o saloniku. Teraz chodzi o gabinet Griffa. Urządzę go w dawnym pokoju gościnnym. Prawdopodobnie w odcieniach ochry, z jakimiś żywszymi akcentami.

– A gdzie będzie twój pokój do pracy i do nauki? – spytała Katy. Przez chwilę Dory patrzyła na nią zaskoczona.

– Pewnie będę korzystać z biurka Griffa albo z kuchennego stołu. Nie zrobi mi to większej różnicy. Łatwo się przystosowuję.

– Właśnie widzę – powiedziała kwaśno Katy. Popatrzyła na Dory zmrużonymi oczami. – Cóż, twoje plany są… godne podziwu. Więc nie rezygnuj jeszcze przed startem.

– Po prostu mam za dużo spraw na głowie! Ani myślę rezygnować! Przecież studia są głównym powodem mojej przeprowadzki. Nie martw się o mnie. Zobaczysz, że daleko zajdę! Jak myślisz, czy trudno będzie ci tytułować mnie „doktor Faraday”?

– Ani trochę. Nawiasem mówiąc, zostawiłam na twoim biurku cały plik informacji, a wszystkie książki kucharskie są już w pudłach. Jeden chłopak z dziełu gospodarczego obiecał, że po pracy podrzuci ci je do mieszkania. Wystarałam się nawet o poradnik gotowania w kuchence mikrofalowej!

– Fantastycznie, Katy! Kupię mikrofalówkę! Ułatwi mi to prowadzenie gospodarstwa, kiedy już zacznę studia. Dzięki, że mi o tym powiedziałeś.


Przyjęcie na cześć Dory rozpoczęło siew redakcji o trzeciej. Podano szampanowy poncz w plastikowych kubkach i duży wybór kanapek, przygotowanych przez dziewczęta z piętnastego piętra, na papierowych talerzykach. Od zespołu redakcyjnego Dory otrzymała w prezencie elegancką, skórzaną teczkę. Lizzie i Katy zrzuciły się dodatkowo na skórzany neseserek do kompletu. David Harlow wręczył Dory kopertę, do której nie miała odwagi zajrzeć. Jego spojrzenie było zbyt wymowne, zbyt przenikliwe. Dory nagle poczuła się tak, jakby próbowała płynąć pod prąd – i to na płyciźnie.

Później, po ogólnych uściskach i pocałunkach, Dory po raz ostatni obeszła wszystkie pomieszczenia redakcyjne i na koniec otworzyła kopertą. Ujrzawszy różowy czek (dlaczego muszą być zawsze w tym kolorze?!) na tysiąc dolarów, najpierw nie wierzyła własnym oczom. Pierwszym określeniem, jakie jej przyszło do głowy, było „łapówka”. Drugim: „opłata z góry za wiadome usługi”. Przełknęła z trudem śliną. Nie chciała tego czeku! Wetknęła go wraz z kopertą do torebki. Lepiej uznać, że to kuchenka mikrofalowa! Z dodatkiem trzech par pantofli. A może sześć par pantofli i elektryczny opiekacz do grzanek? Albo nowa elegancja suknia i kilka podręczników. Mogła też ulokować pieniądze w banku: niech sobie leżą i procentują. A może lepiej podrzeć ten czek i zapomnieć o wszystkim? Nie znosiła Davida Harlowa! Taki gładki, obłudny! Ale w końcu, do diabła, były to pieniądze wydawnictwa, a nie z jego prywatnej kasy! To ogromna różnica. Nieważne, na co je wyda. Jutro, kiedy już będzie w drodze do Wirginii, spojrzy na wszystko innymi oczami. Jeszcze tylko jeden dzień i będą razem z Griffem! Nawet niecały dzień. Jeśli wyruszy stąd skoro świt, jak zaplanowała, spotkają się już koło południa. Może nawet zjedzą razem lunch, o ile Griff będzie wolny. Tak do niego tęskniła! Jej oczy pragnęły jego widoku, a usta pocałunków. Już tylko kilka godzin! Kiedy Griff weźmie ją w ramiona, zapomni o Davidzie Harlowie i Nowym Jorku.


Naprawdę opuszczała Nowy Jork! W najśmielszych snach Dory nie wyobrażała sobie, że zamieszka gdzieś indziej. To było jej miasto, bliscy jej ludzie! Tu była Pixie. Tu mieszkali jej rodzice. Tutaj pracowała. Teraz była bez pracy. Teraz była wolnym duchem! Miotały nią sprzeczne uczucia.

Jakby powiedziała Pixie: „Wóz albo przewóz!” Podjęła już decyzję. Musiała teraz tylko konsekwentnie się jej trzymać. Nie wyrzekła się zresztą definitywnie swej kariery. Będzie nadal pracować w swoim zawodzie, co prawda w niewielkim wymiarze. Wywiady na zlecenie redakcji sprawią, że nie straci całkiem kontaktu z „Soiree”. A ukończone studia będą w przyszłości wielkim atutem. Może doktorat nie przyczyni się w sensie dosłownym do zrobienia kariery, ale literki „dr” przy nazwisku z pewnością nie zawadzą! Jakby na to nie spojrzeć, „doktor Dory Faraday” wygląda imponująco. Kiedy nadarza się szansa, czemu jej nie wykorzystać? Wszystko się ułoży, gdy tylko zaaklimatyzuje się w nowym domu. Zawsze najlepiej pracowało się jej w stresie, gdy jedna sprawa goniła drugą. Nigdy nie przerażały jej napięte terminy. Gotowa jest na wszystko, byle tylko być razem z Griffem. Na wszystko!

Czy popełniła błąd, zostawiając sobie otwartą furtkę, możliwość powrotu do „Soiree”? Czy nie lepiej było spalić za sobą wszystkie mosty? Ale w takim wypadku nie miałaby dokąd powrócić, gdyby się coś popsuło między niąa Griffem. Boże, co też jej przychodzi do głowy?! Nie można zaczynać nowego życia od takich pesymistycznych przewidywań! Powinna potraktować możliwość powrotu do „Soiree” jako alternatywne rozwiązanie. Może je wykorzystać lub z niego zrezygnować. Wybór będzie należał do niej.

Cholera, nie myślała, że to będzie takie trudne! Tu przecież koncentrowało się całe jej życie. „Boże, uchroń mnie przed popełnieniem omyłki!” – modliła się w duchu. Ale nie – podjęła przecież słuszną decyzję. Griff był w jej życiu najważniejszy. Kochała Griffa. Jej szczęście polegało na przebywaniu razem z nim. A praca to tylko praca!

Złośliwy chochlik przycupnął jej na ramieniu: „Jeśli to prawda, to czemu nie wyjdziesz za Griffa? Dlaczego nie zwiążesz się z nim na całe życie, zamiast… jak to tam określasz w głębi ducha?” – Dory tylko wzruszyła ramionami w nadziei, że spłoszy nieproszonego gościa i zagłuszy jego szept. Zawsze niepokoił ją, gdy była w rozterce.

A więc w drogę! Podjęła właściwą decyzję! Serce jej mówiło, że postępuje słusznie, a to powinno wystarczyć! Tylko Griff się dla niej liczył! Cała reszta jest nieważna.


Dory pożegnała się ze swą najbliższą sąsiadką Sarą. Obiecały sobie, że będą w kontakcie. Sara wręczyła jej termos, ponieważ obawiała się, że Dory będzie pędzić do Wirginii jak szalona i nie znajdzie czasu na żadne postoje. Dory podziękowała jej i ruszyła załadowanym po brzegi kombi, uginającym się pod ciężarem. Dzięki Bogu, że Griff odleciał do Waszyngtonu samolotem, zostawiając jej samochód!

Tuż po dziewiątej Dory sięgnęła po termos i włączyła radio. Ktoś śpiewał o miłości, która przetrwa wieki. Dory zmieniła stację. Natrafiła na Willie Nelsona. Dory uśmiechnęła się. Griff ubóstwiał tego nieco już przebrzmiałego, hałaśliwego wokalistę. Miał wszystkie jego płyty i kasety; potrafił siedzieć i słuchać go w zachwycie całymi godzinami. Mówił, że Willie działa uspokajająco – nawet na zwierzęta. Pewnie postara się, by jego nagrania rozbrzmiewały w nowej klinice.

O wpół do dwunastej Dory wjechała na przydzielone jej miejsce na Parkingu. W pobliżu krążyły Sylvia i Lily (z wózeczkiem dziecinnym) w towarzystwie Duke’a, dozorcy domu, który trochę za bardzo kleił się do Sylvii. Lily uśmiechnęła się radośnie i uściskała Dory. „O Boże! – pomyślała Dory – Już prawie południe, a Sylvia wygląda, jakby dopiero co wstała z łóżka!” Wyraz jej twarzy dobitnie świadczył, co tam robiła. Tylko z kim: Johnem… czy może z Duke’em?

– Od dawna już tu jesteście? – spytała.

– Ach, kochanie! Całe wieki. O ósmej byli tu faceci od telefonu. O wpół do dziesiątej zainstalowali wam zmywarkę i suszarkę. Zadzwonili z firmy przewozowej, że będą tu o drugiej. Przed chwilą dostarczono lodówkę. Już podłączona i działa.

Dory spojrzała pytająco na Lily.

– Ja dopiero przyszłam! – odparła. – Mały Rick spał długo. Potem musiałam go wykąpać i nakarmić. Później znowu zachciało mu się jeść. Ale teraz już jestem i chętnie ci w czymś pomogę, o ile mały Rick będzie grzeczny.

Duke uśmiechnął się, dziarskim krokiem podszedł do samochodu i zaoferował swą pomoc przy noszeniu ciężkich pak.

– Widziałaś kiedyś takie muskuły?! – szepnęła Sylvia.

– Nie przypominam sobie – odparła Dory i pochyliła się, by wyjąć z wozu jakieś pudło.

– Postarałam się o kawę, a Lily przyniosła jagodzianki domowej roboty – poinformowała ją Sylvia.

– A gdzie Griff? – zapytała Dory.

– Jest w McLean, leczy konie senatora. John pojechał razem z nim. Zobaczysz go późnym wieczorem albo jutro, jeśli będą musieli zostać na noc. Wiem, że czujesz się zaskoczona, ale lepiej przygotuj się od razu na podobne niespodzianki. Jakoś się zaadaptujesz. – Widać było od razu, że Sylvia zaadaptowała się doskonale. Ciekawe tylko, czy John wiedział, do jakiego stopnia?

– Przyzwyczaisz się, Dory – powiedziała łagodnie Lily. – Gdybyś się jeszcze postarała o takie cudo jak mały Rick, prawie byś nie dostrzegała nieobecności Griffa.

Cała radość uszła z Dory. Tak czekała na spotkanie z Griffem, a jeśli wierzyć Sylvii, pewnie zobaczy go dopiero jutro! Będzie musiała spędzić samotnie pierwszą noc w ich domu. Nikt jej nie przeniesie przez próg! Griff by to zrobił, była tego pewna. Lubił takie romantyczne gesty.

– Cholera! – mruknęła pod nosem. Oczy Lily natychmiast pobiegły w stronę synka: czy usłyszał to brzydkie słowo?! Zmarszczyła brwi z dezaprobatą. Dory skrzywiła się: odtąd będzie musiała uważać na swój słownik!

– Może weźmiemy się za te jagodzianki, żeby przybyło nam parę kilo? Lily zużywa tony masła, jak się weźmie do pieczenia! – pożaliła się Sylvia. – Duke pewnie będzie taki dobry i pozwoli zagrzać kawę u siebie. Nie masz jeszcze żadnych naczyń, Dory. Już ja to zorganizuję. Idźcie przodem, a ja przyniosę kawę, jak tylko będzie gotowa.

Zanim Dory mogła wyrazić zgodę lub zaprotestować, Lily już ją wyminęła ze swym wózkiem. Duke wykonał trzy rundy i w kombi nic już nie pozostało oprócz rzeczy osobistych Dory. Męska krzepa miała z pewnością swoje zalety! Dory mimo woli zastanowiła się, czy Duke jest równie sprawny w łóżku? Sądząc z wyrazu twarzy Sylvii, uśmiechniętej jak kot z Cheshire, i tam spisywał się na medal. Sylvia zawsze wybierała towar w najlepszym gatunku. „Ciekawe, czy Griff orientuje się w sytuacji” – pomyślała Dory, idąc za Lily z dwiema ciężkimi walizkami. Przenikliwy głosik Sylvii i pseudoteksaski żargon Duke’a świdrowały jej w uszach. Tak bardzo chciała zobaczyć Griffa! Nie potrzebowała Lily z jej dzieciakiem ani Sylvii z garderobą od Saksa i manierami ulicznego wycierucha!

Gdy weszły do mieszkania, Lily zaczęła wyjmować jagodzianki zapakowane w pergamin, plastikową torbę, a na dodatek w metalową folię. Rozłożyła papierowe serwetki w barwną kratkę i ustawiła papierowe talerzyki na jednej z pak. Dory zaciskała zęby, żeby nie kazać jej się wynieść. Nagle zadzwonił telefon, zagłuszony płaczem małego Ricka. Lily próbowała uciszyć dziecko, a Dory wytężała słuch, by usłyszeć, co mówi Griff.

– Kochanie, jak to dobrze, że się odezwałeś! Dopiero co przyjechałam i Sylvia powiedziała mi… Sylvia powiedziała… kiedy wrócisz, Griff? – Dory omal się nie rozpłakała.

– Dopiero jutro. Dzwonię tylko po to, żebyś wiedziała, że o tobie myślę i nie mogę się doczekać, kiedy cię zobaczę. Masz okazję zacząć urządzanie domu: nie będę ci się plątał pod nogami.

– Co powiedziałeś, Griff? Nie słyszę cię, bo hałasuje tu dziecko! – Rzuciła Lily mordercze spojrzenie, ale ona nawet tego nie zauważyła. Im bardziej uspakajała synka, tym donośniej płakał.

– Ma chłopak zdrowe płuca – zaśmiał się Griff.

– Co takiego? Mów głośniej, nic nie słyszę!

– Nieważne, kochanie. Pogadamy jutro. No to do jutra, najmilsza!

– Niech to szlag trafi! Lily, to był Griff! Nie mogłaś uciszyć swojego dzieciaka? W ogóle nie słyszałam, co do mnie mówił! – jęknęła Dory. Miała ochotę wrzeszczeć i wierzgać jak mały Rick. Zamiast tego siadła pod ścianą i zaczęła jeść jagodzianki. Lily najwyraźniej czekała na komplementy. Ostre słowa Dory na temat dziecka widocznie w ogóle do niej nie dotarły.

– Dobre. Całkiem dobre – mruknęła Dory. Gdy Lily zrobiła zawiedzioną minę, dodała. – Pyszne. Bardzo się przy nich napracowałaś? Można je upiec w mikrofalówce?

– Naprawdę ci smakują? Upiekłam wczoraj specjalnie na twój przyjazd. Starczy i dla Griffa. Nie będziesz miała kłopotu z jutrzejszym śniadaniem.

Uwagę Dory odwróciła Sylvia, która wkroczyła do kuchni na swych ogromnych obcasach. Obcisły, cytrynowo-zielony kombinezon z jedwabiu przylegał do niej tak, jakby został wymalowany prosto na skórze. Szyję zdobiły trzy sznurki prawdziwych pereł. Dory dałaby nie wiadomo co za to, żeby mieć choćby jeden z nich. Perły warte były co najmniej cztery tysiące dolarów, a reszta stroju jakieś trzysta. Ciekawe, ile John płaci za swoje ubrania.

– Macie kawę, dziewuszki! Gorąca, aż parzy! Chętnie bym została dłużej i pogadała z wami, ale mam zamówionego fryzjera, a potem pedicure. Zadzwonię do ciebie jutro, Dory, dowiem się, jak sprawy stoją.

– Przecież byłaś u fryzjera dwa dni temu! – powiedziała z wyrzutem Lily.

– Złotko, nie mam zamiaru wyglądać jak czupiradło albo stara baba! Tobie też by nie zaszkodziło, gdybyś o siebie bardziej zadbała! Przydałaby ci się płukanka… I czy nie czas już odstawić tego dzieciaka od piersi? Robisz się coraz grubsza. Musisz wziąć się za swoją figurę!

– Po co? Rickowi to nie przeszkadza. Zajmę się tym, gdy dziecko trochę podrośnie. Teraz chcę cieszyć się nim bez przerwy i karmić go, jak długo będę mogła.

– Jesteś głupia – orzekła krótko Sylvia. – Lubię cię, Lily, ale jesteś prawdziwą kurą domową! No cóż, muszą być i takie! – Sylvia pomachała im ręką i wyszła. Jej obcasy głośno stukały na kamiennych płytkach dróżki.

– Założę się, że przespała się z tym… tym… kowbojem! – syknęła Lily przez zaciśnięte wargi. – Jak można coś podobnego robić?!

– Nic trudnego: wystarczy zdjąć ubranie i wejść do łóżka. Czy nie tak właśnie dorobiłaś się małego Ricka? – odparła ostro Dory i natychmiast pożałowała swych słów, gdyż oczy Lily napełniły się łzami. – Słuchaj, to jej sprawa, nie nasza. No, przepraszam. Zapomnijmy o tym. Może wróć z dzieckiem do domu? Dam sobie radę i chętnie pobędę sama. Też jestem bardzo zmęczona.

– Rick powiedział, żebym tu została i pomogła ci! – zaoponowała Lily. – Będzie na mnie zły, jak tego nie zrobię!

Dory straciła resztę cierpliwości.

– Więc mu o tym nie mów! Dziecko jest wyraźnie śpiące. Zmykaj teraz, a ja doskonale dam sobie radę! Dziękuję, że upiekłaś specjalnie dla mnie jagodzianki. Chętnie wezmę od ciebie przepis, jeśli nie masz nic przeciwko temu.

Twarz Lily rozjaśniła się.

– Jak tylko wrócę do domu, podyktuję ci go przez telefon! Naprawdę nie mogę ci pomóc?

– Naprawdę. No, zmykaj! – odparła Dory macierzyńskim tonem. Gdy tylko Lily z dzieckiem zniknęła jej z oczu, Dory zaryglowała drzwi odetchnęła z ulgą. Wreszcie może teraz szlochać, wrzeszczeć, a nawet i tupać nogami! Zamiast tego jednak zaczęła grzebać w jednym z pudeł i wyciągnęła jedwabistą, cieplutką, pikowaną kołdrę. Poszła na górę do sypialni, rozłożyła ją przed kominkiem i wyciągnęła się na niej. Zdąży się zdrzemnąć przed przybyciem pracowników firmy przewozowej. Łzy wisiały jej jeszcze na rzęsach, gdy zamknęła oczy i zasnęła.

Miała wrażenie, że w tej samej chwili odezwał się telefon. Pomyślała, że to dzwoni Griff, i zataczając się, podeszła do aparatu.

– Halo! – powiedziała sennym głosem.

– To ja, Lily. Właśnie wróciłam do domu i dzwonię do ciebie, jak ci obiecałam, w sprawie tego przepisu na jagodzianki. Masz coś do pisania?

– Jasne – skłamała Dory. – „Rany boskie!” – jęknęła w duchu, wznosząc oczy ku niebu. Słuchała cierpliwie, gdy Lily wyliczała wszystkie składniki i proporcje. – Bardzo ci dziękuję – bąknęła przez zaciśnięte zęby.

O spaniu nie było już mowy. Lepiej przebrać się i wziąć się do roboty. Może Griff zmieni zdanie i mimo wszystko zjawi się dziś wieczorem? Gdyby przewoźnicy ustawili na właściwych miejscach łóżko i resztę mebli, mogłaby zabrać się na dobre do rozpakowywania pudeł.

Dopiero późnym popołudniem Dory uświadomiła sobie, że jest głodna. Rozejrzała się dokoła, by ocenić swoje dzieło. Była z siebie zadowolona. Zaczynało to jakoś po ludzku wyglądać. Jutro zawieszą jej zasłony i powinni dostarczyć fotel, który kupiła jako niespodziankę dla Griffa. Pokryty ciemno-śliwkowym welurem, stanowił idealny akcent kolorystyczny: dzięki niemu gabinet Griffa nie tylko stanie się atrakcyjnym pomieszczeniem, ale będzie się w nim można odprężyć. Dory uśmiechnęła się. Już sobie wyobrażała, jak Griff zdziwi się i ucieszy. Zapyta: „Skąd wiedziałaś, że o tym właśnie marzyłem?” A ona mu odpowie: „Bo mamy podobne upodobania i potrafię czytać w twoich myślach”. Zaczną się całować bez końca, gorąco, do zawrotu głowy. Potem pójdą do łóżka I jak zawsze cały świat zniknie im z oczu…

Wyprowadziła kombi z parkingu i skierowała się w stroną Jefferson Davis Parkway. Dojechała do Fern Terrace i znajdującego się tam „Tramwaju Olliego”. Był to rzeczywiście dawny tramwaj zamieniony w bar na kółkach. Ollie serwował najlepsze na całym wschodnim wybrzeżu hot dogi z chili. Tak przynajmniej głosiła wywieszka. Dory doszła do wniosku, że to święta prawda, gdy zjadła dwa hot dogi na ostro, podane z ociekającymi tłuszczem frytkami po francusku. – Ollie – powiedziała, płacąc rachunek – jesteś chlubą rodu ludzkiego! To najlepsze hot dogi, jakie w życiu jadłam!

Ollie odrzucił głową do tyłu i zaśmiał się. Jego miękkie jak u dziecka włosy z trudem maskowały łysiną. Śmiech miał tak zaraźliwy, że Dory mu zawtórowała.

– Cały sekret polega na tym, żeby podawać tylko to, co się reklamuje. Przy każdym wzbogaceniu menu zaczynają się kłopoty. Frytkom wiele brakuje do doskonałości, ale je podają, ponieważ domagają się ich dzieci. Zdążyła pani na ostatnią chwilę: właśnie miałem zamykać. Dobry był dziś dzień. Przyszło dwóch senatorów, a dowódca marynarki wojennej przysłał adiutanta po moje hot dogi. Pentagon to mój najlepszy klient. Albo weźmy senatora Collinsa. Zachodzi do mnie trzy razy na tydzień. Mówi, że póki będzie mógł się u mnie stołować, nawet nie pomyśli o ożenku.

Dory nadstawiła ucha.

– To ten młody przystojniak z Nowej Anglii? Kawaler i najmłodszy członek Senatu?

– Ten sam – odparł Ollie, pakując poplamiony fartuch do plastikowej torby, żeby wyprała mu go żona.

– Trzy razy w tygodniu? Naprawdę?

– Słowo daję. Wystarczy tylko zajrzeć tu koło pierwszej: Collins wsuwa trzy hot dogi, zamawia zawsze dwa korzenne piwa, frytek nie bierze do ust. Mówi, że od tłuszczu robią mu się pryszcze. A że wciąż go fotografują, woli nie mieć żadnych skaz na swojej przystojnej gębie. Pani tu od niedawna? – spytał, wkładając worek z pieniędzmi do plastikowej torby.

– Właśnie dziś przyjechałam. Będą mieszkać w jednym z domków przy Jeff Davis Parkway. Nazywam się Dory Faraday – powiedziała, podając mu rękę.

– A ja Nick Papopolous, zwany Ollie – odparł, wyciągając ku niej ręką masywną jak podkład kolejowy. – Chodźmy, odprowadzą panią do wozu. Kupa świrów się tu włóczy. – By podkreślić wagę swej wypowiedzi, wydobył potężny czarny rewolwer i zatknął go za pasek. Nie przykrył go koszulą; pewnie wolał, żeby broń była na widoku. – Mam pozwolenie – wyjaśnił, zamykając za sobą drzwi.

Dory przyglądała się z podziwem, jak rzucił niedbale torbę pełną pieniędzy i brudny fartuch na tylne siedzenie mercedesa 380SL. „Hot dogi muszą mieć tu powodzenie!” – pomyślała, wyjeżdżając swym kombi z parkingu. Drake Collins, niedawno wybrany, najmłodszy i najbardziej seksowny senator na Kapitolu! To byłby kąsek dla „Soiree”! Z nikim nie związany, wybitnie zdolny – na pewno zajdzie daleko; podobno ma już chrapkę na fotel gubernatora. Czego więcej mogłaby sobie życzyć kobieta, robiąca karierę zawodową? Ich czasopismo było przeznaczone przede wszystkim dla kobiet sukcesu i znajdowało się pod względem poczytności na drugim miejscu. Pierwszy był „Time”. Collins idealnie się nadawał na pierwszą z czterech osobistości, z którymi miała przeprowadzić wywiady. Musi koniecznie wpadać jak najczęściej na lunch do Olliego! Najpierw jednak trzeba załatwić ważniejsze sprawy: skończyć urządzanie domu i podjąć studia.

Nie wiadomo czemu po powrocie do domu ogarnęła ją irytacja i niepokój. Zmarszczyła brwi na widok pak z książkami. Trzeba je gdzieś upchać, póki nie zainstaluje półek. Musi mieć jeszcze jeden dzień dla siebie, zanim zajmie się studiami. Jakoś nadrobi stracony czas.

Posłała łóżko, wzięła prysznic i umyła głowę. Otulona żółtym płaszczem kąpielowym wpatrywała się w śmiałe geometryczne wzory – grafit i ciemny brąz – na wykrochmalonych, świeżutkich prześcieradłach i powłoczkach. Griff miał wyjątkową słabość do tego kompletu pościeli: mówił, że wyzwala w nim pierwotne instynkty. Dory ułożyła poduszki tak, by móc poczytać, gdy nagłe zadzwonił telefon. Na pewno Griff chce jej powiedzieć dobranoc! Uśmiechnęła się, podnosząc słuchawkę. – Tęsknię za tobą, kochanie – powiedziała niskim zmysłowym głosem.

– Ładnie byś wyglądała, gdybym to nie był ja! – roześmiał się Griff.

– A któż inny mógłby dzwonić po nocy? Nie chcę się skarżyć, ale to łóżko jest tak wielkie, że sama w nim po prostu ginę! Szkoda, że cię tu nie ma!

– Ja też żałuję, kochanie! Ale służba nie drużba: muszę wyrobić sobie mocną pozycję. Nadarzyła się wspaniała okazja, której nie wolno zaprzepaścić. Szkoda tylko, że w bardzo nieodpowiedniej chwili. Ogromnie mi przykro. W stajni senatora jest jedenaście rasowych koni. Właśnie dziś wezwano mnie do jednej z klaczy medalistek; trzeba przyspieszyć poród. Jutro koło południa powinna się już oźrebić.

Dory najeżyła się. Na ogół chętnie słuchała, gdy Griff opowiadał o swej pracy. Też kochała zwierzęta… ale tego było już za wiele! Prawie mu się oświadczyła przez telefon, a on jej ględzi o klaczy medalistce i jedenastu rasowych koniach! Natychmiast zawstydziła się swoich myśli. Nie powinna się na niego wściekać tylko dlatego, że jej oczekiwania się nie spełniły. Griff pewnie też liczył dziś na coś innego.

– Dory? – usłyszała jego głoś. – Jesteś tam? – Jestem, jestem.

– Nie gniewasz się na mnie, prawda? Powiedz, że mnie rozumiesz, Dory!

– Ależ tak, Griff! Tylko że to miała być nasza pierwsza noc we wspólnym domu. Myślałam, że mnie przeniesiesz przez próg i że napijemy się wina. Rozpaliłbyś ogień na kominku w sypialni i kochalibyśmy się bez końca… Ale wszystko w porządku. Rozumiem.

Wyraźnie usłyszała jęk Griffa i poczuła satysfakcję. Przynajmniej teraz będzie wiedział, co traci!

– Jutro wykonamy cały ten plan. Słowo daje! Wiesz, co narobiłaś?! Będę musiał wziąć zimny prysznic! A tak nawiasem mówiąc: czy Sylvia pomagała ci dzisiaj? Sama się zaofiarowała, że to zrobi.

Dory pomyślała o Sylvii, potem o Duke’u i o pełnych satysfakcji minach obojga.

– Owszem, pomagała – przyznała niechętnie. „Raczej dogadzała samej sobie!” – dodała złośliwie w duchu.

– Sylvia jest niezawodna! Zawsze można na nią liczyć – ciągnął Griff. – Pamiętasz, jak szukała dla nas mieszkania?

– Chyba masz rację. – Przypomniał jej się ostatni, wyjątkowo paskudny blok mieszkalny, który obejrzeli: równie brudny jak mieszkanie Sylvii.

– Nie zapomnij, że mamy jutro randkę! Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę mógł. Kocham cię, Dory.

Już miała mu odpowiedzieć jak zawsze: – „Kocham cię, najdroższy!”, ale nie zrobiła tego. Odparła tylko:

– Ja też.

Długo leżała, wpatrując się w dziwnie złowieszczą okładkę najnowszej powieści Johna Saula. Jutro to już nie będzie to samo! Jutro to jutro, a dziś to dziś. Ich pierwsza noc. Czuła się oszukana. Oszukana i wściekła!

Otworzyła książkę. Jak on ma zamiar pomóc klaczy, która się źrebi przez całą noc?! Priorytety. Hierarchia ważności. Znalazła się na drugim miejscu – po koniu. Przyspieszony poród? Dopiero teraz się nad tym zastanowiła. Jeśli trzeba go było sztucznie przyspieszyć, to czy Griff nie mógł zrobić tego jutro? To on ustalał termin, nie matka Natura!

Nie mogła skupić się nad tym, co czyta. Ze złością wyskoczyła wreszcie z łóżka, a książkę rzuciła na podłogę. Zdjęła pościel w geometryczne wzory i wepchnęła ją do wiklinowego kosza, stojącego w garderobie. Zamiast niej wydobyła frymuśny komplet z koroneczkami i falbankami i pospiesznie zasłała łóżko. Ta pościel była wyraźnie przeznaczona dla samotnej kobiety. Zdecydowanie w babskim guście, zbyt ozdobna, zbyt staroświecka, by mężczyzna mógł się w niej czuć dobrze.

Siedząc samotnie na swym „dziewiczym łóżeczku”, Dory nie czuła się wcale lepiej. Griff mógł porozmawiać z nią dłużej, zachować się bardziej romantycznie. Mógł zapytać, jak minął jej dzień, jak udała się podróż z Nowego Jorku. Jak jej idzie urządzanie domu. Przecież mogła mieć wypadek, a on nawet by o tym nie wiedział! Sylvia. I konie. Miał tylko kilka minut na rozmowę z kobietą, którą podobno kochał, i marnował je na gadanie o koniu, którego na oczy nie widziała, i o babie, której raczej nie lubiła!

Nie będzie płakać! Co by to dało? Poczułaby się lepiej? Czy łzy naprawdę sprawiają ulgę? Szkoda, że nie ma pod ręką opatrunku na zranione serce! Czy oczekiwała zbyt wiele? Czy czułaby się równie źle, gdyby byli małżeństwem i zdarzyło się coś podobnego? Griff miał swoje priorytety? Ona też! A jeśli umieściła go na pierwszym miejscu, dlaczego on nie postąpił tak samo z nią?!

Najbardziej bolało jato, że rozczarowała się co do Griffa. To on sam był winien, nie żadne okoliczności! Czy to tak dużo, spodziewać się, że ukochany będzie razem z nią pierwszej nocy po przyjeździe i że się będą kochać? A jutro to już nie to samo!

Dory czuła się tak, jakby ją przepuszczono przez wyżymaczkę – zmiętoszona i stłamszona. Jak to łatwo wziąć do ręki słuchawkę i zadzwonić do kogoś, kto z pewnością wszystko zrozumie i przebaczy! Owszem, przebaczy; ale nie zapomni. Trudno zapomnieć, gdy cię ktoś zrani, a twoją miłość traktuje jako coś całkiem mu należnego.

Choć Dory postanowiła, że nie będzie płakać, łzy spływały jej po policzkach. Tak bardzo chciała, by Griff pragnął być razem z nią! Nic ją nie obchodziły żadne priorytety, więc i on nie powinien o nich myśleć! Zależało jej tylko na tym, żeby był przy niej. Pragnęła, by mówił jej o swej miłości, o tym, jak to dobrze, że przyjechała do Waszyngtonu. Cholera jasna, chciała być pewna, że ją kocha!… Na drugim miejscu po koniu. Niech no tylko Pixie się o tym dowie!

Z pewnością nie uda siej ej zasnąć. Powinna wstać i pooglądać telewizję, póki nie zwalczy w sobie tej wrogości. Albo jeszcze lepiej: napić się koniaku z tej butelki, którą dała jej Pixie. Gdyby tylko sobie przypomniała, gdzie ją wetknęła. A jak się upije na smutno? Chyba jednak lepiej wziąć trzy aspiryny. Obiecała sobie zresztą, że zachowa koniak na oblewanie artykułu poświęconego Pixie.

Dory z całej siły uderzyła ręką w poduszkę. Była zła, sfrustrowana, wszystko wymknęło się jej z rąk! Ta myśl sprawiła, że zesztywniała ze strachu. Gdy w końcu zapadła w sen, przyśnił jej się ogier o dzikim spojrzeniu, który, unosząc na swym grzbiecie Sylvię, galopował po Jefferson Davis Parkway. Obudziła się całkiem wykończona.

Загрузка...