5

Griff wczesnym rankiem pojechał do kliniki. Na pożegnanie ucałował Dory, która właśnie wkładała kubki do zmywarki.

– Dużo szczęścia w pierwszym dniu studiów! Masz tremę?

– No pewnie! Pamiętaj, że wiele wody upłynęło od czasów, gdy chodziłam na wykłady. Jednak myślę, że w moich szarych komórkach tli się jeszcze trochę życia! – roześmiała się i postukała się w głowę.

Była bardzo stremowana, bardziej, niż chciała się do tego przyznać. Po odejściu Griffa przyłapała się na tym, że zupełnie bez potrzeby poprawia poduszki, wygładza narzutę i szoruje ścierką nieskazitelnie czysty blat stołu. Obeszła cały dom, starając się obiektywnie ocenić wyniki swojej pracy. Miękka szara wykładzina w salonie podkreślała delikatny róż i złamaną biel kominka z włoskiego marmuru. Większość mebli z jej nowojorskiego mieszkania znajdowała się już na właściwych miejscach, jedynie kilka ozdobnych drobiazgów nie zostało jeszcze wypakowanych. Nowoczesne meble z poddasza Griffa – etażerka z metalu i szkła oraz przenośne stoliki – tworzyły uderzający kontrast z jej bardziej tradycyjnymi meblami, krytymi białym aksamitem i adamaszkiem. Wybierze się jutro do miasta i rozejrzy się za poduszkami na kanapę; kilka w kolorze dywanu, reszta ciemno-śliwkowa – przepadała za tą barwą. Może zamówi kilka wielkich poduch, które zastąpią pufy. Jej kolekcja kryształowych przycisków do papieru powinna się doskonale prezentować na szklanym stoliku na wprost kanapy.

Dory potrząsnęła głową. Co też ona wyrabia? Stoi tu i mebluje salonik, a powinna już być na górze i ubierać się!

Wbiegła na schody i znalazła się w sypialni, która – wraz z przylegającą do niej garderobą i łazienką – zajmowała całe pięterko. Tutaj też było jeszcze dużo do roboty. Trzeba zawiesić nowe zasłony, dobrać odpowiednie akcenty kolorystyczne, znaleźć kozetkę i głęboki fotel, które powinny stanąć koło kominka. Musi także postarać się o wosk albo jakiś środek do czyszczenia, żeby przywrócić połysk ozdobnym kozłom, służącym do podtrzymywania szczap płonących w kominku. Kominek z białego, polnego kamienia zbudowany na tle zdobionej sztukaterią ściany. Należało zawiesić na niej jakiś oryginalny gobelin albo kilim.

Spojrzenie Dory padło na tarczę budzika, który stał na nocnym stoliku. Jeśli się nie pospieszy, spóźni się na zajęcia! Kupiła plan miasta, za pomocą którego bez trudu dojedzie do uniwersytetu, ale nic nie widziała o tamtejszych parkingach; nie miała też pojęcia, w którym budynku odbywają się jej wykłady.

Szukając w szufladach bielizny i rajstop, Dory przygryzała niespokojnie dolną wargę. Miała zamiar pojechać wczoraj do Georgetown i rozejrzeć się w terenie, ale jakoś tego nie zrobiła. Jak mogła pozwolić, by przeszkodziły jej w tym domowe zajęcia i przygotowania do wystawnej kolacji? Przecież Griff sam powiedział, że w zupełności wystarczyłyby mu kanapki. Mogła więc wykorzystać czas z większym pożytkiem.

Pędząc pod prysznic, Dory czyniła sobie wyrzuty, że nie przestrzega hierarchii ważności swych obowiązków. Nie powinna była pozwolić, by od studiów odciągnęło ją coś mniej istotnego. Bardzo nie lubiła się spóźniać, u innych też ogromnie ceniła punktualność. Pomyślała, że może całe to bieganie po domu i wynajdywanie sobie rozmaitych zajęć świadczy o tym, że wcale nie pali się tak do powrotu na studia.

W połowie pierwszego dnia zajęć Dory dostała jakiegoś ataku, który Griff określił później jako „napad lęku”. Złapało jato, gdy zaraz po lunchu przechodziła do innego budynku. Zrobiło jej się słabo, poczuła zawrót głowy. Przez chwilę pomyślała, że zaszła w ciążę. Potem zdała sobie sprawę z tego, że to bzdura, i poczuła się jeszcze gorzej. Przysiadła na ławeczce, czekając aż zawrót głowy minie; jej serce trzepotało jak szalone. Zanim powlokła się na wykład, zdążyła już w myślach pożegnać się ze światem i układała w duchu testament. Chciała, żeby jej ciało zostało spalone, a prochy… Boże, co też oni zrobią z jej prochami? Pewnie zażądają ich jej rodzice… a może cioci Pixie na coś by się przydały? Dory nie przyszło nawet do głowy, że i Griffowi mogłoby na nich zależeć. Jeśli już ma umrzeć, to po jakiego diabła siedzi tutaj, na tych kretyńskich wykładach, wmawiając sobie samej i profesorom, że zależy jej na zrobieniu doktoratu?! Beznamiętny głos wykładowcy brzęczał w uszach Dory, ale jej myśli błądziły daleko. W głębi duszy wiedziała, że nic jej nie dolega. To tylko nerwy: za dużo zmian, zbyt szybkich, w prawdziwie morderczym tempie. Jeszcze się nie przystosowała. Trzeba na to czasu.

Upływ czasu odmierzają zegary i kalendarze; miała z nimi do czynienia od lat. Zawsze bacznie śledziła ruch wskazówek zegara, wykreślała każdy miniony dzień w kalendarzu, opracowywała harmonogramy zajęć i trzymała się ich. A teraz dawała się bezwolnie unosić prądowi wydarzeń.

Wykład dobiegł końca. Dory nie miała zielonego pojęcia, o czym była mowa ani kto obok niej siedział. Chwała Bogu, że wszystko nagrała! Wyłączyła miniaturowy magnetofon Sony i schowała go do torby. Czuła się fatalnie. Nie tylko fizycznie. Pod każdym względem. Spojrzała na zegarek, zastanawiając się, co robi teraz Katy i co się dzieje w redakcji. Gdyby naprawdę chciała się tego dowiedzieć, wystarczyło zatelefonować. Dory powiedziała sobie, że w gruncie rzeczy nic jej to nie obchodzi, i ruszyła korytarzem na poszukiwanie kawiarenki dla studentów. Kawa dobrze jej zrobi. Może uda się jej też przełknąć parę krakersów i zniknie mdlące uczucie w żołądku. Rozhisteryzowała się jak dzieciak w pierwszym dniu szkoły!

Dory jakoś zniosła dwugodzinny wykład o młodzieńczych latach angielskiego poety Chaucera. Co chwila spoglądała na zegarek. Wykładowca spacerował tam i z powrotem przed słuchaczami, postukując długopisem o pulchną, różowiutką dłoń. Może Dory łatwiej byłoby się skupić na jego słowach, gdyby był przystojny i miał zdrowe zęby. Patrzenie na łysiejącego faceta w średnim wieku, odzianego w workowate portki, nie sprawiało żadnej satysfakcji. Były tak wyświecone, że jego żona powinna się wstydzić… Biała koszula profesora (ze sztucznego włókna) poszarzała od wielokrotnego prania. Z całą pewnością na kołnierzyku była ciemniejsza smuga. Lily umiałaby bez wątpienia przywrócić koszuli nieskazitelną biel. Śliniaczki małego Ricka olśniewały czystością. Co też porabia teraz Lily? Gdzie się włóczy Sylvia?… Dory żałowała, że nie może być z Griffem.

Dłonie znów zaczęły jej się pocić. Wbiła wzrok w koszulę wykładowcy i starała się przemóc ogarniający ją zawrót głowy. „Pomyśl o czymś przyjemnym! – mówiła sobie. – Wszystko jedno o czym. O łące pełnej stokrotek. O lśniącej powierzchni jeziora i wyskakujących z wody rybach. O Bożym Narodzeniu, odwiedzinach Pixie i całej górze prezentów. Do jasnej cholery, dlaczego to nie skutkuje?! Skąd ten ucisk w gardle? Mój Boże, a jeśli zemdleję albo się uduszę?!” Odchrząknęła i napotkała groźne spojrzenie wykładowcy. W gardle znów zaczęło ją ściskać, usta napełniły się śliną. O Boże, zaraz pocieknie jej z ust – na oczach wszystkich tych ludzi! Czy to tylko złudzenie, czy naprawdę gapili się na nią, gdy ocierała wilgotne wargi chusteczką?

Gdyby teraz wstała i wyszła, zwróciłaby ogólną uwagę. Lepiej siedzieć bez ruchu i skoncentrować się na wykładzie. Czy ten facet nigdy nie skończy?! Czy nie ma żadnych przerw w zajęciach? Dory była bliska łez, ale nagle poczuła, że mięśnie szyi rozluźniają się. Zrobiła kilka głębokich wdechów, powoli wypuszczając powietrze z płuc.

Przyjrzała się innym studentom. Wszyscy słuchali, jak urzeczeni. Wyglądało na to, że nikomu nie przeszkadzał wygląd ani strój wykładowcy. Co się z nią stało? Jak mogła myśleć o takich głupstwach? A może to kolejny znak, że nie traktuje studiów poważnie? Co innego zamiary, dobre czy złe, a całkiem co innego ich realizacja! Musi sobie dokładnie przemyśleć tę teorię.

Dory pierwsza opuściła salę, gdy tylko profesor skinieniem głowy pożegnał audytorium. Nareszcie się skończyło! Dzięki Bogu! Może jeszcze zdąży wpaść do zakładu ogrodniczego, który zauważyła, jadąc na uniwersytet. Kupi jesienne kwiaty i rośliny doniczkowe, ustawi je tak, by prezentowały się jak najefektowniej. Przygotuje też duszoną wołowinę. Oboje z Griffem bardzo ją lubili. Ciocia Pixie zawsze powtarzała, że jeśli do sosu dodać trochę soku z jabłek, smakuje jak ambrozja.

Dory jechała z otwartymi oknami. Wpadające przez nie rześkie powietrze doskonale jej zrobiło. Nie mogła się doczekać, kiedy wróci do domu i uwolni się od tego stroju: obcisłych spodni i wdzianka z paskiem, modelu Oscara de la Renta. Zrzuciła pantofle za dwieście dolarów i z ulgą przebierała palcami. Musi kupić talku, do tenisówek. I kilka par skarpetek. W Nowym Jorku najwyżej raz na trzy tygodnie korzystała z pralek i suszarek znajdujących się w piwnicy jej domu. Teraz będzie miała do prania także rzeczy Griffa.

Kiedy ogrodnik pakował do samochodu paprocie, filodendrony i bluszcz, Dory zapatrzyła się na barwne, jesienne kwiaty. Zauważyła atrakcyjną ekspozycję dyń i chryzantem. Pod wpływem impulsu kupiła największą dynię i cztery doniczki rdzawych kwiatów. Potem dodała jeszcze jedną z żółtymi chryzantemami i jedną z liliowymi. W samochodzie omal nie zabrakło miejsca dla niej. Bez mrugnięcia okiem wypisała czek na dwieście trzydzieści dolarów. Warto było! Griff będzie zachwycony jej zakupami. W oknie kuchni zawsze powinna stać paproć. A i koło kominka będzie mnóstwo zieleni. Jaką cudowną dekorację przygotuje na Boże Narodzenie!

Gdy tylko wróciła do domu, zrzuciła na podłogą jedwabne szatki i pantofle ze skóry krokodyla. Jej niebieski, koronkowy stanik – wylądował na starannie zasłanym łóżku. Biżuteria powędrowała do wyłożonej aksamitem szkatułki.

Dory włożyła spłowiałe dżinsy i ciemnopomarańczowy golfik. Co za frajda pozbyć się bielizny! Na jej twarzy pojawił się szelmowski uśmiech. Griff miał słabość do falbanek i koroneczek, ale z pewnością naga skóra spodoba mu się jeszcze bardziej. Jak to miło, gdy jego ręka wsuwała się pod jej bluzkę. O Boże, jakie cudowne miał ręce!

Elegancka teczka z notatnikami i magnetofonem wylądowała ze stukiem na fotelu. Dory skrzywiła się na widok wytłoczonych na niej złotych inicjałów. „Zbyt ostentacyjne!” – pomyślała.

Pora wstawić wołowinę! Gdy mięso się dusiło, wniosła rośliny i rozstawiła je po mieszkaniu. Efekt rozczarował ją. Powinna kupić więcej zieleni! Brakowało tu jakiegoś drzewka z wielkimi liśćmi. Przyda się też jeszcze kilka roślin doniczkowych. A była pewna, że to wystarczy! Nie znosiła niedoróbek! Jedno spojrzenie na zegar ścienny wystarczyło: zdąży jeszcze skoczyć do ogrodnika. Przed wyjazdem zadzwoniła do kliniki, żeby się upewnić, o której Griff wróci do domu. Nieco poirytowanym tonem poinformował ją, że koło siódmej. Dory nie zwróciła uwagi na jego zniecierpliwienie: obliczała w duchu, ile czasu zajmie jej jazda.

Była już szósta, kiedy wróciła na parking. Zmagając się z rozrośniętym drzewkiem, zdołała jakoś wciągnąć je do domu. Drugie, cienkie jak trzcina, o koronkowych, ostro zakończonych liściach, ulokowała w salonie. Jeszcze jedną dynię i trzy skrzynki pełne różnych roślin umieściła koło kominka. Miała wielką ochotę zadzwonić do Lily i zaprosić ją, by obejrzała dekorację. Lily na pewno będzie zachwycona! Za to Sylvia powie: „Co za cholerna dżungla!” Griff powinien być zachwycony i pogratulować jej, że nadała ich mieszkaniu tak przytulny charakter. Dory postanowiła nie mówić mu, że na drugą porcję zieleni wydała dalsze dwieście czterdzieści dolarów. Oszczędzi na czymś innym.

Zadowolona ze swego dzieła udała się do kuchni, żeby opłukać jarzyny. Świeżutka fasolka szparagowa i cztery kolby kukurydzy urozmaicą posiłek. Na deser poda gruszki w brendy. Griff będzie zachwycony!

Griff całkowicie skoncentrował się na tym, żeby nie przegapić zakrętu do Arlington. Dlatego też nie od razu zareagował na słowa Johna.

– Przepraszam, John. Co mówiłeś?

– Mówiłem, że Sylvia w przyszłym tygodniu wraca do pracy. W lecie lubi mieć czas na golfa i tenisa. Nie zarobi wiele, ale praca sprawia jej radość. Dobrze, że ma jakieś zajęcie. Kobieta powinna czuć się pożyteczna. Taka praca… – posłużył się określeniem, które Sylvia wbijała mu do głowy setki razy -… daje jej zaspokojenie. Dory też kocha swój zawód. W dodatku teraz robi doktorat. Musisz być z niej bardzo dumny! Bez wątpienia będzie dla ciebie prawdziwą podporą. Oczywiście Sylvia nie ma tak wielkich ambicji, ale lubi sprzedawać kosmetyki, a Neiman-Marcus to nie byle jaka firma.

Czemu John tak dziwnie zaakcentował to „zaspokojenie” Sylvii. I Dory jako jego podpora? Brwi Griffa uniosły się w górę.

– Dory jest bardzo niezależna. Zawsze taka była. Kocham ją. Jestem oczarowany jej inteligencją. Podziwiam jej samodzielność i upór, dzięki któremu zrobiła karierę. Czuję dla niej podziw, że ma zamiar kontynuować studia. To chyba jedyna osoba, jaką znam, która rzeczywiście jest kowalem własnego losu. I wykuwa go bezbłędnie!

John spojrzał na Griffa. Czyżby w jego głosie było coś jeszcze oprócz podziwu? Nie mógł przecież być zazdrosny o sukcesy swojej… narzeczonej? John zawsze czuł zakłopotanie, określając w ten sposób Dory. Takie nieoficjalne związki nie były w jego guście. W końcu zawsze wynikały z nich jakieś kłopoty. Sylvia, przy całym swym umiłowaniu swobody, była chyba jeszcze bardziej stworzona na żonę niż Lily. Ceniła sobie status mężatki. Zdecydowanie wolała być „panią” niż „panną”.

– Mam nadzieję, że nasze panie zaprzyjaźnią się i będą sobie dotrzymywać towarzystwa. Sylvia marnuje zbyt wiele czasu. Lily nie udało się zarazić jej entuzjazmem do zajęć domowych, ale Dory mogłaby chyba wywrzeć na nią dobry wpływ. Sylvia nie rozpycha się łokciami, nie będzie próbowała wejść Dory na głowę. Zobaczysz, że się bardzo do siebie zbliżą. Chyba zostaną przyjaciółkami, prawda? – zapytał z nutką niepokoju w głosie.

– Jestem pewien, że tak będzie, John. Ale chyba nie powinniśmy ich poganiać – odparł Griff.

– Całkowicie się z tobą zgadzam. – John odchylił głowę do tyłu i przymknął oczy. Nie było sensu zwierzać się Griffowi ze swego niepokoju o Sylvię, o to, jak spędza czas i szasta pieniędzmi. Jego pieniędzmi. Potrafiła bez trudu przepuścić jednego dnia dwa tysiące dolarów. Musi jakoś ją powstrzymać. I zawsze wściekała się, kiedy pytał, gdzie była i jak spędziła dzień. Zrobiła się skryta. Nie miał również zamiaru mówić ani Griffowi, ani Rickowi o tym, że zaczął chodzić na siłownię. Ciśnienie mu podskoczyło, toteż zrezygnował z soli i z ostrych przypraw. „Jeszcze nie za późno zadbać o siebie!” – uspokajał się. Odzyska dawny sprężysty krok i poprawi swoją kondycję. Nigdy nie był atletycznie zbudowany, a teraz, gdy się postarzał, jego szczupłe ciało stało się dziwnie żylaste. Wyglądał zupełnie jak stary, łykowaty kogut.

– Chyba powiem Dory, żeby wsadziła do zamrażarki to, co upichciła, i zjemy coś na mieście. Mam ochotę zaszaleć. Dory zaczęła dziś swoje studia i jestem pewny, że nie miała siły na kucharzenie. Zaproszę ją na uroczą, cichą kolacyjkę na mieście. Sam na sam.

– Zapowiada się całkiem obiecująco – stwierdził z zazdrością John. Ciekawe, czy Sylvia poda mu dziś jedną z zapiekanek firmy Swanson, czy zupę i kanapki. Któregoś dnia policzy, ile puszek zup Campbella skonsumował od dnia swego ślubu z Sylvią. Boże, jak nienawidził dania, które nazywała „serowym tostem”! Pajda białego chleba z plasterkiem sera, podgrzana w kuchence mikrofalowej i podana na papierowym talerzu. Na deser mieli niezmiennie niskokaloryczny jogurt. Mimo to kochał Sylvię całym sercem i nigdy nie czynił jej wyrzutów. Nie znosiła, gdy ją krytykował. Ignorowała go wówczas w łóżku i jeszcze szybciej przepuszczała pieniądze. Ciekawe, kto będzie się o niego troszczył na starość? John uśmiechnął się. Sylvia wystara się o najlepszą pielęgniarkę, żeby go woziła w wózku inwalidzkim. A sama ze trzy razy na dzień zajrzy sprawdzić, czy mąż jeszcze żyje. Na samą myśl o tym zrobiło mu się niedobrze. John nie przyjmował do wiadomości, że żona zdradza go na prawo i lewo. Sylvia nie mogłaby mu czegoś podobnego zrobić! Traktuje poważnie swoją przysięgę małżeńską! Był tego pewny. Czemu jednak jest taka niespokojna, taka wiecznie niezadowolona? Miał nadzieję, że Dory jakoś temu zaradzi.

Griff wysadził Johna pod jego domem i skręcił w stronę własnego mieszkania. W wozie nadal było pełno tych cholernych pestek! Od zwietrzałych perfum Sylvii kręciło go w nosie. Z trudem opanował kichanie i włączył klimatyzację. Nic to nie dało. Może Sylvia ubiera się jak modelka, ale nie ma pojęcia, jak należy się perfumować! Że też John może to wytrzymać!

Griff zaparkował furgonetkę obok kombi. Gdy je mijał, zauważył rozsypaną ziemię, połamane liście i gałązki w tylnej części wozu. Zmarszczył brwi. Bardzo dbał o czystość w samochodzie. Cóż, u diabła przewoziła w nim Dory?!

– Cześć, kochanie, już jestem! Może pójdziemy gdzieś na kolację? – zawołał Griff, idąc w stronę kuchni.

Dopiero wtedy zauważył zastawiony stół, dymiące garnki i zarumienioną twarz Dory.

– Zdążyłaś przygotować to wszystko, mimo że byłaś na wykładach? – spytał zdumiony.

Dory przytaknęła z satysfakcją.

– Duszona wołowina z sosem, fasolka szparagowa, kukurydza w kolbach, a na deser gruszki w brendy. Nadal chcesz zjeść na mieście? – przekomarzała się.

– Pewnie że nie, tylko kretyn zrezygnowałby z tego wszystkiego! Mógłbym dostać piwa, zanim pójdę pod prysznic?

– Zaraz ci przyniosę. Może wypijesz w salonie?

– A co znów tam zmajstrowałaś?

Dory otworzyła piwo i poszła w ślad za Griffem. Chciała zobaczyć jego minę!

– Coś fantastycznego! Jakim cudem udało ci się tego dokonać?

– Harowałam jak dziki osioł! Strasznie się cieszę, że ci się podoba. Odrobina zieleni i wszystko od razu wygląda inaczej.

– Spisałaś się na medal, kochanie. Dużo to kosztowało?

– Niespecjalnie. Dostałam po niższej cenie. Wszystkiego jakieś sto dolarów – skłamała Dory.

– Niewiarygodne! Cud kobieta jest w dodatku oszczędna! Popieram całkowicie. Od razu wiedziałem, że coś w tobie jest. Kiedy będzie kolacja?

– Kiedy tylko uporasz się z drugim piwem – odparła Dory, całując go lekko w policzek.

Griff jadł z ogromnym apetytem. Chwalił każde danie co najmniej trzy razy. Dory rozkwitała w tym zalewie komplementów. Paplała o tym, jak należy dbać o rośliny, jak często podlewać, ile im trzeba słońca i jaki ogromny wpływ ma światło na ich wzrost. Potem rozszczebiotała się na temat soku z jabłek w sosie do wołowiny i o tym, jak szczęśliwym trafem udało jej się zdobyć ostatnią w tym sezonie kukurydzę. Griff chłonął każde słowo, zafascynowany jej entuzjazmem.

– A jak było na wykładach? – spytał, gdy Dory przerwała, by napić się wina.

Zmarszczyła czoło i opowiedziała mu o zawrotach głowy. Griff spojrzał na nią z niepokojem.

– A po powrocie do domu tak ciężko pracowałaś? Czy zawroty głowy nie powtórzyły się?

– Nie. Czułam się wspaniale jak nigdy! To pewnie były nerwy.

– Napad lęku. Oszczędzaj sił, Dory. Wynajęliśmy to mieszkanie na rok. Zwolnij tempo i nie przemęczaj się. Obiecaj mi, że jeśli podobne objawy się powtórzą, powiesz mi o tym i dasz się przebadać. Jestem prawie pewny, że to tylko nerwy, ale zawsze lepiej sprawdzić.

– Jesteś kochany, że tak o mnie dbasz, ale nic mi nie będzie. Oczywiście, zrobię, co zechcesz. A teraz powiedz, czym się zajmiemy wieczorem? Pooglądamy razem telewizję jak stare małżeństwo czy masz coś do roboty i znikniesz w swoim gabinecie?

– Muszę wracać do kliniki. Oszczeniła się dziś irlandzka terierka. Dziewięcioro maluchów. Mają problemy z oddychaniem. To bardzo cenne psy, chcę zapewnić im wszelką możliwą pomoc. Zrobiłbym oczywiście to samo dla byle kundla, ale sunia jest własnością senatora Gregory’ego. Wielka polityka, moja droga! – uśmiechnął się.

Dory zrzedła mina. Wspaniały humor gdzieś się ulotnił. Griff jakoś nie zwrócił na to uwagi i rozwodził się nad irlandzkimi terierami.

– Będziesz mogła spokojnie pouczyć się w moim gabinecie. Wrócę niezbyt późno. Koło dziesiątej, wpół do jedenastej. Do tego czasu posprzątasz w kuchni i trochę poczytasz. A kiedy wrócę, strzeż się! – zrobił lubieżną minę. – Może zadzwonisz do Sylvii? Niedługo wraca do pracy u Neimana-Marcusa. Na pewno ucieszy się z twojego telefonu.

– Dobrze, zadzwonię – obiecała Dory i zaczęła sprzątać ze stołu. Griff cmoknął ją w policzek i wyszedł kuchennymi drzwiami.

Między jedną a drugą porcją zmywania Dory zatelefonowała do Sylvii. Pogawędziły chwilę.

– Złotko, jak to miło, że dzwonisz! Jak było na uczelni? – Nie czekając na odpowiedź, Sylvia paplała dalej. – Nigdy nie znosiłam wykładów! Griff wspomniał ci, że wracam do pracy? Ubóstwiam japo prostu! No i – dodała ze śmiechem – mam na wszystko trzydzieści procent rabatu. Gdybyś czegoś chciała, tylko mi powiedz! A jak będziesz miała trochę czasu na zakupy, zadzwoń do mnie. Pokażę ci sklepy, których lepiej unikać! Gdyby Lily odstawiła tego gówniarza od piersi i postarała się o jakąś opiekunkę, mogłybyśmy we trzy zaszaleć! Nie wiem jak ty, ale ja po prostu nie wiem, gdzie oczy podziać, gdy ona publicznie rozpina stanik. Dzieciak ssie tak żarłocznie, a Lily ma taki głupi wyraz twarzy, jakby dostawała przy tym orgazmu. Obrzydliwe! Chętnie bym dłużej z tobą pogadała, ale dziś wieczorem wybieramy się z Johnem do znajomych na brydża. Zadzwoń kiedyś znowu! – dodała od niechcenia. Dory przez chwilę wpatrywała się w telefon, nim odłożyła słuchawkę. Taka to przyjaźń z Sylvią. Trzydzieści procent rabatu, dobre sobie! Ciekawe, czy to dotyczy wszystkich towarów, czy tylko kosmetyków?

Czym ona właściwie żyje? Co jest dla niej najważniejsze? Nawet przelotny kontakt z Sylvią sprawiał, że długo pozostawała w pamięci. Dory domyślała się, na czym polegają kłopoty tej starszej od niej kobiety – jeśli można to było określić jako „kłopoty”. Bała się starości, tego, że nikt jej nie będzie kochać, że zostanie w końcu sama. Dory mogła to zrozumieć. Każda kobieta miewała podobne myśli. Różnica polegała tylko na tym, że każda inaczej zmagała się z tym lękiem. Tak, musi być wyrozumiała dla Sylvii.

Dory westchnęła. Może za jednym zamachem zadzwonić także do Lily? Pomyślała, że przydałby się jakiś pretekst. Jej spojrzenie padło na kosz od śmieci i wrzucone do niego jagodzanki.

– Lily, chciałam ci tylko powiedzieć, że Griff zajadał się twoimi jagodziankami!

– Wiedziałam, że tak będzie! Mężczyźni ubóstwiają domowe wypieki! Jak ci poszło, Dory? Myślałam o tobie przez cały dzień: ogromnie cię podziwiam za to, że wróciłaś na studia! Chciałabym mieć tyle charakteru co ty, ale jestem uwiązana przy małym i dużym Ricku! Czy Griff opowiadał ci o szczeniętach teriera? Wszyscy się o nie martwią. To byłoby straszne, gdyby biedactwa zdechły.

– Pewnie że byłoby straszne. Sylvia wspomniała mi, że wraca do pracy. Czy to nie wspaniałe? – O Boże, jak trudno rozmawia się z Lily.

– Nie jestem wcale pewna, czy to takie wspaniałe. Cóż to za zajęcie? Przez większość dnia Sylvia robi klientkom makijaż. Nie nazwałabym tego ciężką pracą. W dodatku to nudne! Sama bardzo rzadko używam kosmetyków. Rick ich nie znosi. A jeśli już, to wyłącznie naturalne.

– Tak też myślałam. – Lily nie zauważyła jednak cierpkiego tonu Dory.

– Wiesz co, Dory? Mam zamiar uszyć pikowaną kołderkę dla małego Ricka. Kiedy robię coś podobnego, czuję się jak… jak żona pioniera w dawnej Ameryce… Mogłabyś i ty spróbować. Mam wzór i masę różnych szmatek. Zawsze chowam wszelkie ścinki i resztki. Starczy na trzy kołdry i jeszcze mi zostanie!

– Jestem teraz zajęta po uszy, Lily: studia i cała reszta. Ale to… interesująca propozycja. Jeżeli znajdę czas, chętnie spróbuję swoich sił. Muszę już kończyć. Mam masę roboty. Odezwę się, jak będę miała wolną chwilę.

– Kiedy tylko zechcesz. Nie przemęczaj się! Ci okropni profesorowie lubią katować swoich uczniów! Pamiętam jeszcze ze szkolnych czasów.

„Pikowane kołdry. Galaretka z pigwy. Jagodzianki. Założę się, że w dodatku maluje kolorowe obrazki na ścianach pokoju dziecinnego!” – pomyślała sarkastycznie Dory, gasząc światło w kuchni.

W gabinecie Dory włączyła magnetofon z nagraniem wykładu, ale słuchała tylko jednym uchem. Zwinięta w nowym fotelu, który kupiła dla Griffa, myślała o rozmowie z Lily i próbowała dociec, co ją drażniło w tej kobiecie. Znała przecież inne, które koncentrowały wszelkie swe wysiłki na sprawach domu. Choćby jej własna matka! A zatem oddanie Lily dla rodziny nie było niczym wyjątkowym, o cóż więc chodziło?

Magnetofon odtwarzał tekst wykładu, ale Dory myślała o całkiem innych sprawach. W końcu doszła do wniosku, że talenty Lily i jej niezłomne poczucie obowiązku wprawiały ją w kompleksy: czuła się gorsza, niedoskonała. Rick wydawał się taki szczęśliwy dzięki zabiegom Lily! Dory zapragnęła, by Griff promieniał tak samo jak on.

– To idiotyczne! – skarciła się Dory. – Przecież Griff jest szczęśliwy! Czego mu jeszcze brakuje?! – I wtedy zrodziła się pewna wątpliwość: przecież odrzuciła jego oświadczyny! Czy to możliwe, by Griff naprawdę marzył o stabilizacji, o usankcjonowaniu ich związku? Czy ich układ stanowił jakieś zagrożenie? Czemu nie mogła zdecydować się na to małżeństwo? Jeśli była z Griffem szczęśliwa, to dlaczego nie pożegnała się ostatecznie z redakcją „Soiree” i nie przeniosła na dobre do Waszyngtonu? Czy Griff podejrzewał, że zostawiła sobie drogę odwrotu? Czyjego podejrzenia były słuszne?

Nagle stanął jej przed oczami David Harlow. To prawda: zadbała o to, by zabezpieczyć się ze wszystkich stron, nawet za cenę poniżenia się przed Harlowem. Nie oburzyła się głośno na jego całkiem niedwuznaczne sugestie. Uczyniła to całkiem świadomie i teraz Harlow ma prawo myśleć, że kiedy Dory wróci do Nowego Jorku i obejmie funkcję redaktora naczelnego, będzie mu umilała życie po godzinach pracy. Idiotka! Podła kretynka!

Słysząc zgrzyt klucza w zamku, Dory aż podskoczyła. To Griff! Jak długo tu siedziała? Zerknęła na zegarek. Było już po dziewiątej, a nawet nie przesłuchała nagranego wykładu!

– Cześć! – zawołał Griff.

Dory zerwała się z fotela, pobiegła do salonu i rzuciła się Griffowi na szyję.

– No, no! Cóż ci się stało? – spytał, tuląc ją do siebie. Poczuł, że cała drży – Jakieś kłopoty? Czy czegoś się przestraszyłaś?

Dory uczepiła się Griffa jak liny ratunkowej. Trafił w sedno: była przestraszona. Śmiertelnie się bała. Chciała, by ją obejmował i zapewniał, że wszystko będzie dobrze. Wiedziała jednak, że nie potrafi mu wyjaśnić, co budzi w niej lęk. Nie była w stanie wyrazić tego słowami. – W tym momencie wiedziała tylko, że potrzebuje siły Grifa, jego miłości, wsparcia. Pragnęła skryć siew jego ramionach, pozwolić, by ją osłaniał przed światem i przed jej własnymi wątpliwościami. Chciała czuć się bezpieczna.

Przytuliła twarz do ramienia Griffa, objęła go rękami, pragnąc wtopić się w niego. Zaczęła go całować. Były to najpierw szybkie, drobniutkie pocałunki, potem przemieniły się w dłuższą, bardziej kuszącą pieszczotę warg i języka, mającą rozbudzić w nim namiętność, wywołać gorący odzew.

Griff był oszołomiony, zbity z tropu, zaskoczony tym wylewem uczuć, ale jego zdumienie zeszło na dalszy plan, a wreszcie całkiem zniknęło pod naporem gwałtownej żądzy, którą Dory w nim rozbudziła. Pochwycił ją na ręce i wniósł po schodach na górę, do ich wspólnego łóżka. Niecierpliwe palce Dory rozpinały guziki jego koszuli i sprzączkę paska. Zdyszanym szeptem, prawie z rozpaczą powtarzała, że go pragnie. Wodziła dłońmi po jego nagiej piersi, pieściła gładką skórę; za dłońmi pospieszyły wilgotne, zgłodniałe usta. Zniecierpliwiona tym, że ubranie tak ich od siebie odgradza, dosłownie zdarła je z siebie, ponaglając Griffa, by rozebrał się jak najprędzej.

Gdy czuła go tuż przy sobie, kiedy skóra przylegała do skóry, a oddech mieszał się z oddechem, Dory rozwarła się przed nim.

– Weź mnie, Griff! – zaklinała go, wijąc się pod ciężarem jego ciała. – Weź mnie teraz, już!

Desperacka nuta w głosie Dory utonęła w namiętności jej słów. Griff przykrył ją sobą, kołysał się wraz z nią jednym rytmem, uwięziony Iw mocnym uścisku jej ud i ramion. Słowa Dory rozbrzmiewały echem |w jego mózgu; miłość do niej kazała mu zaspokoić wszystkie jej prawienia.

Dory usiłowała zatracić się w ramionach kochanka. Pragnęła ukryć się w nich, uwolnić się od nękających ją cieni bez twarzy, od dręczących ją wątpliwości.

Griff leżał na wznak. Głowa Dory spoczywała na jego ramieniu. Czuł, że z Dory działo się coś złego.

– Chcesz porozmawiać o tym, co cię dręczy? – spytał cicho, przesuwając łagodnie dłonią po jej ramieniu, zupełnie jakby pocieszał dziecko. Długo nie odpowiadała, pomyślał nawet, że nie dosłyszała pytania.

– Nie – wyszeptała wreszcie. – Muszę się z tym sama uporać. – Nawet w mroku widział, że policzki jej pałają. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że coś tu jest nie w porządku. Skłoniła go do miłosnych pieszczot w sposób dziki, niemal bezwstydny – i nagle stała się całkowicie bezwolna. Coś podobnego nigdy dotąd sienie zdarzyło. Zawsze byli w miłości równymi partnerami, dawali i brali, sprawiali rozkosz i doznawali jej; odnajdywali w sobie nawzajem tę szczególną wrażliwość, która sprawia, że miłość nie gaśnie. Dziś jednak Dory wstydziła się samej siebie. Dziś posłużyła się Griffem, by uciec przed swymi niepokojami. Zaspokoiła głód swego ciała, ale w głębi duszy zostało poczucie klęski. Dziś było inaczej niż zwykle. Dory zdawała sobie z tego sprawę i Griff także o tym wiedział.

Загрузка...