Rozdział 2

Na dobrą sprawę Bonnie powinna była przez całą drogę płakać. A ona wyjechała z miasta w olśniewającym słońcu i podążała do miejsca swego przeznaczenia z nie dającym się określić uczuciem wyczekiwania.

Przekonywała samą siebie, że nie ma to nic wspólnego z osobą Webba Halforda, absolutnie nic wspólnego…

Obok niej siedział Paddy. Obłożyła go ze wszystkich stron poduszkami, pod ręką miał na wszelki wypadek maskę tlenową. Paddy jednak nie zamierzał dopuścić do tego, by choroba zepsuła mu podróż.

Wyśmiał więc Bonnie, gdy zaofiarowała mu krem przeciw oparzeniom słonecznym.

– Mam zamiar spędzić następnych parę dni w łóżku, jęcząc z bólu z powodu oparzeń. Poczuję się wtedy podobny do człowieka.

W dwie godziny później Bonnie parkowała samochód na parkingu szpitala w Kurrarze. Kurrara była niewielkim miasteczkiem i szpital mógł się pochwalić tylko dwoma lekarzami. Starego doktora Robertsa Bonnie znała od dziecka, Webb Halford był lekarzem nowym.

– Mam nadzieję, że dzisiaj ma dyżur doktor Roberts – powiedziała.

Ale oszukiwała samą siebie. Z jakiegoś dziwnego powodu spodziewała się, niezwykle silnie pragnęła, by Webb Halford mógł zobaczyć, że przyjechała, by uczynić to, co on uważał za słuszne.

– Może posiedzisz w poczekalni, a ja pójdę zobaczyć wuja – zaproponowała. – Zaraz będę z powrotem. Załatwię tylko karetkę dla niego na jutro rano.

– Nie wybieram się w odwiedziny do żadnego cholernego szpitala – powiedział Paddy. – Idź już prędzej, a ja posiedzę tutaj i postaram się opalić. – Zachichotał. – Mnie chyba nie można straszyć rakiem skóry, jak myślisz?


Wuj Bonnie leżał sam. Ozdoby świąteczne zdawały się tu zupełnie nie na miejscu, tak bardzo rzucała się w oczy samotność tego człowieka.

– Wujku… – Bonnie chciała podejść i ucałować go, ale zatrzymał ją jego wzrok.

– To ty… – szepnął.

– Tak, to ja. – Bonnie zmusiła się do przejścia paru kroków i spróbowała wziąć wuja za rękę. Cofnął się jak oparzony.

– Nie myślałem, że przyjedziesz.

– Ja też nie, ale doktor Halford mówi, że jestem ci potrzebna.

– Wcale mi nie jesteś potrzebna. – Opadł na poduszki, pokonany przez ból i rozpacz. – Doktor Halford nie ma prawa… Niech mnie szlag trafi, jeśli przyjmę twoją pomoc.

– Rozumiem – powiedziała.

Nie spodziewała się niczego więcej. Po tym co zaszło między nimi, gdy była tu ostatni raz…

– Rozumiem, że nie potrzebujesz mojej pomocy – zawiesiła głos – ale może ty będziesz mógł pomóc mnie.

– Tobie pomóc…?

– Przyjechałam tu ze znajomym, z bliskim znajomym – oznajmiła. – On umiera na rozedmę płuc. Pracował na farmie i marzy o tym, żeby spędzić ostatnie dni życia na wsi. To będzie jego ostatnie Boże Narodzenie. Więc… może będziemy mogli pomóc sobie nawzajem.

Wszystko to zajęło więcej czasu, niż Bonnie myślała. Gdy uzyskała już zgodę wuja i biegła z powrotem korytarzem, nerwowo zerknęła na zegarek. Paddy zbyt długo siedzi sam w samochodzie. Kiedy zbliżała się do recepcji, na spotkanie wyszedł jej Webb Halford.

– Proszę, proszę – skomentował jej widok. – Przyjechała córka marnotrawna.

– Proszę zachować swoje złote myśli dla siebie – odpaliła. – Czy mógłby pan załatwić dla wuja karetkę pogotowia? Chciałabym, by go przywieźli jutro rano.

– Mogę. Jeśli nie wyniknie nic nieprzewidzianego, przywiozą go jutro koło dziewiątej.

– Świetnie. A teraz bardzo się…

– Spieszę – zakończył za nią.

– Czeka na mnie w samochodzie znajomy.

– Który nie lubi czekać. – Pokiwał głową. – Czy ten znajomy zostanie z panią?

– Tak.

– Mam nadzieję, że potrafi dobrze doić krowy. Sąsiad, który to do tej pory robił, dzwonił dziś rano do szpitala i gdy usłyszał, że przyjeżdża córka Henry'ego, powiedział, że więcej nie przyjdzie.

Bonnie przymknęła oczy. Nie spodziewała się niczego innego.

Krowy trzeba było doić dwa razy dziennie bez względu na okoliczności i farmerzy pomagali sobie nawzajem w razie potrzeby. Nie dotyczyło to jednak gospodarstwa rodziny Gaize. Ciotka Lois zraziła do siebie wszystkich w okolicy swoją nieprzystępną miną i złośliwym językiem.

– Zajmę się dojeniem krów – powiedziała Bonnie.

Wyjrzał przez okno w kierunku jej małego, rzucającego się w oczy samochodu, który na tle szarego asfaltu wyglądał jak purpurowa plama. Paddy siedział tyłem do szpitala; zwracały uwagę tylko jego rude włosy.

– I po to właśnie zabrała pani przyjaciela? – spytał Webb, a Bonnie zagryzła wargi. Ten człowiek jest koszmarny.

– Oczywiście – mruknęła. – A teraz pozwoli pan…

– Zdaje sobie pani sprawę, że nie wolno pani zostawiać wuja samego, gdy będzie pani doić krowy? – zapytał, wyciągając rękę, by ją zatrzymać. – Nie wolno mu w żadnym wypadku wstawać z łóżka, a gdyby przyszło mu do głowy stanąć na własnych nogach… •

– Kości miednicy rozstąpią się – dokończyła przez zaciśnięte zęby. – Nie musi mnie pan uczyć medycyny, panie doktorze. Jak sam pan powiedział, po to właśnie… po to właśnie przywiozłam tu swego przyjaciela. A teraz proszę mi zejść z drogi.

Ostatnie słowa wymówiła tak kategorycznym tonem, że istotnie się cofnął.

– Czy często się pani zdarza wpadać w taką złość? – zapytał obojętnie i Bonnie znowu odniosła wrażenie, że przygląda się jej w taki sposób, jakby była ciekawym okazem gada lub płaza.

– Tylko wtedy, kiedy jestem w towarzystwie ludzi aroganckich i źle wychowanych, którzy w dodatku zachowują się w sposób wysoce obraźliwy – rzuciła. – Co daje panu prawo krytykowania mnie…

– To dla pani nowe doznanie? Wysłuchiwanie krytyki pod swoim adresem? – zapytał, przerywając jej pełen oburzenia wywód.

– Dosyć już pan mówił – wyszeptała, blednąc na twarzy. – Obrażał mnie pan na wszelkie możliwe sposoby, a przy tym nie ma pan pojęcia, o czym pan mówi. Jutro zabiorę wuja do domu i będę pełnić swoją powinność, mimo że nie mam wobec niego żadnych zobowiązań. A potem wyjadę. I coś panu powiem. Zostawię nie tylko wuja, rozstanę się wtedy również z panem, a zrobię to z najwyższą przyjemnością. Coś mi się wydaje, że mieszkanie w pobliżu tak fanatycznego, zaciekłego człowieka, jakim jest pan, panie doktorze, może być cięższe niż opieka nad wujem. Znacznie cięższe!


Krótką drogę na farmę odbyli prawie w milczeniu. Paddy'emu wystarczyło tylko spojrzeć na twarz Bonnie, gdy wyszła ze szpitala, by domyśleć się, że nie jest to chwila na prowadzenie rozmowy.

Bonnie zatrzymała się w końcu przy zabudowaniach, aby otworzyć bramę.

– To ja powinienem się tym zająć – odezwał się Paddy ze skruchą w głosie, gdy wracała do samochodu. Rozglądał się wokół, patrzył na rozległe łąki, na których wśród drzew pasły się krowy. – Popatrz, Bonnie, to tak, jak sobie wyobrażałem… Zupełnie tak jak u mnie…

– Do takiego domu to chce się wracać. – Uśmiechnęła się, a Paddy pokiwał głową.

Było to zdumiewające, ale odczuła radość, że się tu znalazła.

Aż do wieczora ciężko pracowała i gdy w końcu znalazła się w łóżku, była zupełnie wykończona. Wysprzątała posępne domostwo, wydoiła krowy i przygotowała miejsce dla Paddy'ego, starając się, by było mu miło i wygodnie. Na każdym kroku rzucało się w oczy, że w domu tym od dwóch lat nie było kobiety.

Umieściła Paddy'ego w dużym pokoju na tyłach domu, tam, gdzie kiedyś sypiała Jacinta. Stały tam dwa łóżka i Bonnie posłała obydwa.

– Będzie tu oddział szpitalny – powiedziała Paddy'emu, instalując interkom, który przywiozła z Melbourne. – Kiedy pójdę doić krowy, musicie się z wujem nawzajem opiekować. Będę słyszała, co tu się dzieje, a wy zawołacie mnie, gdy zajdzie potrzeba, żebym szybko do was wracała.

Zaplanowała to najlepiej, jak tylko było można. Paddy powinien być na dobrą sprawę w szpitalu pod stałą obserwacją, ale Bonnie wiedziała doskonale, czego on sam najbardziej pragnął. Okna w jego pokoju wychodziły na gospodarstwo.

Poczuje nawet pewnie krowi nawóz, pomyślała sobie, układając się ledwie żywa ze zmęczenia na wąskim, dziecinnym łóżku, w którym kiedyś sypiała.

Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze, westchnęła, kładąc twarz na poduszce. Za siedem godzin znowu trzeba będzie doić krowy.


Gdy następnego dnia rano o dziewiątej mleczarz zabrał bańki ze świeżo wydojonym mlekiem, mijała czwarta godzina od chwili, gdy Bonnie wstała. Wydoiła już siedemdziesiąt trzy krowy, sprzątnęła po sobie, przygotowała śniadanie – choć nadal nie mogła namówić Paddy'ego do jedzenia – i umyła go w łóżku.

– Na przywitanie wuja Henry'ego będziesz pachniał różami – żartowała, poprawiając pościel. Na odgłos nadjeżdżającego samochodu wyjrzała przez okno. Karetka pogotowia przybyła punktualnie.

Wyszła na spotkanie i nagle poczuła się nieswojo w swych poplamionych dżinsach i sportowej bluzce. Nie przypominała zupełnie sterylnej pielęgniarki, ale też ostatnią rzeczą, o jakiej marzył Paddy czy Henry, była atmosfera sterylnego szpitala.

Choć właściwie nikt przecież nie wiedział, o czym tak naprawdę marzył Henry. Minęły lata, od kiedy przestał o tym mówić.

Z karetki wyskoczył pielęgniarz i otworzył szeroko tylne drzwi. Z wnętrza wyłonił się Webb Halford. W rozpiętej pod szyją koszuli z krótkimi rękawami i w dżinsach, z opaloną twarzą i oczami zmrużonymi w słońcu wyglądał bardziej jak farmer niż lekarz.

– Jesteście punktualnie – powiedziała, żeby coś powiedzieć.

– Staram się dotrzymywać słowa. Czy pani przyjaciel zakończył już dojenie krów? – zapytał, a Bonnie nadludzkim wysiłkiem woli powstrzymała się, by nie podejść do niego i nie uderzyć w twarz.

– O, już dawno. Czy zechciałby pan pomóc wujowi, a potem odjechać stąd możliwie najszybciej?

– Zdaje sobie pani sprawę, że będę wpadał od czasu do czasu, żeby zbadać swego pacjenta?

– Nie ma najmniejszej potrzeby – syknęła. – Wcale pana nie potrzebujemy.

– Jestem lekarzem pani wuja i on życzy sobie, żebym go odwiedzał. Czy pani mi na to nie pozwoli?

Bonnie policzyła po cichu do dziesięciu, uspokoiła się, ale patrząc na ironiczny uśmiech na twarzy Webba Halforda zdała sobie sprawę, jak niewiele było potrzeba, by straciła znów panowanie nad sobą.

– Nie sprawuję kontroli nad gośćmi, którzy odwiedzają mojego wuja w jego własnym domu – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Czy zamierza go pan trzymać cały dzień w karetce, czy możemy go wnieść do środka?

Ku jej wielkiej irytacji Webb Halford nie zareagował. Wszedł jednak z sanitariuszem do karetki i wynieśli wuja Henry'ego na dwór.

– Dzień dobry, wuju – odezwała się Bonnie. – Witaj w domu.

Wuj Henry spojrzał na nią obojętnie i odwrócił głowę. W jego oczach zauważyła łzy.

– Proszę tędy – powiedziała, wchodząc do domu przez ogródek koło kuchni. Gdy wyszli z kuchni do korytarza, Webb automatycznie skręcił w lewo.

– Nie tędy – zaprotestowała pospiesznie. – Wuju, mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, że przygotowałam ci tę drugą sypialnię. Będzie tak nam wygodniej.

– Zostawiając sobie pokój Henry'ego i podwójne łóżko z myślą o przyjacielu. Powinienem był się tego domyślić – odezwał się Webb lodowatym głosem.

Bonnie zrobiła się purpurowa. Zrobiło jej się niedobrze na samą myśl o tym, że mogłaby spać w łóżku ciotki Lois.

Poszła przodem i otworzyła szeroko drzwi do sypialni. Web Halford wszedł pierwszy i stanął jak wryty na widok Paddy'ego, który siedział wsparty o poduszki w pozie wyczekiwania.

W świecie, w którym żył Paddy, wszystko miało znaczenie. Przez dwa miesiące nie opuszczał szpitalnego oddziału. Znalazł się teraz w nowym miejscu, miał przed sobą nowego lekarza i czekał na nowego towarzysza niedoli. Wczorajsza podróż zmęczyła go bardziej, niż byłby gotów się przyznać, ale nie mogło mu to zepsuć przyjemności rozkoszowania się tym, co się działo wokół.

– Witajcie – powiedział i w tej samej chwili złapał go atak kaszlu. Zaniepokojona Bonnie zbliżyła się, by założyć mu maskę tlenową.

– Rozluźnij się – poprosiła łagodnie. – Oddychaj powoli i głęboko. I nic się nie bój.

Paddy powoli dochodził do siebie, a w pokoju panowała przez cały czas martwa cisza. Webb stał jak ogłuszony.

– Kiedy mnie położycie? – przerwał wreszcie milczenie Henry.

– Czy wiesz, kto to jest? – spytał go Webb.

– Tak. – Widać było, że Henry, podobnie jak Paddy, jest u kresu sił. – To przyjaciel Bonnie. I nasz bardzo wyczekiwany gość.

– Przyjaciel Bonnie… – Spojrzenie Webba zatrzymało się na masce tlenowej, butli z tlenem i na wychudłej, wymizerowanej twarzy Irlandczyka. Zarejestrowało jego urywany oddech i kolor włosów. – To jego widziałem wczoraj w pani samochodzie…

– Tak. – Bonnie przez chwilę jeszcze trzymała maskę, a potem Paddy wziął ją sam do ręki. – Czy mógłby pan położyć wuja na łóżku? Jest mu chyba bardzo niewygodnie.

Ku wielkiej satysfakcji Bonnie, Webb Halford był najwyraźniej zmieszany.

– Połóżcie go na łóżku – powtórzyła Bonnie.

Pierwszy na jej prośbę zareagował pielęgniarz.

– O co tu, do diabła, w ogóle chodzi? – zapytał Webb.

Widać było, że jest wytrącony z równowagi. Poruszał się automatycznie, układając z pielęgniarzem Henry'ego na łóżku. Bonnie czekała z kocami i milczała, dopóki nie ułożyła wuja wygodnie.

– Nie bardzo rozumiem pańskie pytanie – powiedziała w końcu.

– Przywiozła pani tutaj tego człowieka…

– Ten człowiek – Bonnie odwróciła się z uśmiechem do Paddy'ego – to mój przyjaciel, Paddy Hulbert. Choruje teraz, a mój wuj wyraził zgodę, żeby zamieszkał z nami na czas ich wspólnej rekonwalescencji.

– Co panu jest? – spytał Webb.

Paddy mógł mieć sześćdziesiąt parę lat, ale wiek nie mógł być przyczyną takiego wyglądu.

– Rozedma płuc – wyszeptał ochrypłym głosem. – I noga do niczego. Niewiele mi już zostało na tym świecie, jak sądzę, ale pani doktor, to znaczy Bonnie, myślała, że kiedy poczuję krowie zapachy, zrobi mi się lepiej.

– Uśmiechnął się do Henry'ego. – Szczęściarz z pana, mieć taką dziewczynę za siostrzenicę.

– To już wszystko, prawda? – odezwała się Bonnie.

– Jest pan pewnie bardzo zajęty. – Niedwuznacznie dawała Webbowi odprawę.

– Muszę najpierw z panią porozmawiać – powiedział Webb przez zaciśnięte zęby.

– Proszę bardzo – odezwała się z uśmiechem. – Proszę mówić.

– Nie tutaj – odrzekł rozkazującym tonem. – Chcę porozmawiać z panią na osobności.

Bonnie i Webb wyszli w milczeniu. Jedno spojrzenie na twarz doktora Halforda wystarczyło pielęgniarzowi, by zejść mu z drogi. Zanim opuścili dom tylnymi drzwiami, siedział już w karetce. Muzyka z radia, które nastawił, kłóciła się z ciszą, która panowała wokół.

– No więc czy mogłaby mi pani powiedzieć, co się tu, u diabła, dzieje?

– A dlaczego bym miała panu coś mówić?

Nie była to miła odpowiedź, ale przecież ten człowiek okazał jej pogardę i sprawił, że czuła się niepewnie.

– Czy to pani krewny?

– Chce pan zapytać, czy piekę dwie pieczenie przy jednym ogniu? – W śmiechu Bonnie brzmiała gorycz. – Niedługo oskarży mnie pan o otrucie ich cyjankiem z powodu jakiegoś nie istniejącego spadku.

Zapadła cisza. Po chwili Webb odezwał się zmęczonym głosem, tak jakby już nic nie rozumiał i jakby mu było naprawdę wszystko jedno.

– Czy on umiera? – Myślał najwyraźniej nadal o Paddym.

– Nie wiem.

– Czy to rozedma?

– Tak. – Wzruszyła ramionami. – Ale nie było to groźne, dopóki nie złamał nogi. No a potem, po dwóch miesiącach leżenia na wyciągu, nie mając żadnego celu, niczego, co by go trzymało przy życiu, stwierdził, że chce umrzeć.

– A czy pani chce, żeby umarł?

– Cóż za pytanie, panie doktorze? – spytała cicho.

– Paddy Hulbert jest moim przyjacielem, a przy tym moim pacjentem.

– Ale nic go nie trzyma przy życiu.

– To prawda. Chyba że… – Bonnie zagryzła wargi.

– Chyba że?

– Chyba że uda mi się dokonać cudu. – Wciągnęła głęboko powietrze. – Gwiazdkowego cudu. Do tego zmierzam, panie doktorze. Może pan powiedzieć, że trzeba być wariatem, żeby robić coś podobnego, ale ja wolę być uznana za wariatkę, niż gdyby ktoś miał mnie mieć za nieczułą egocentryczkę, pozbawioną wszelkich zasad. A teraz pan wybaczy, ale…

– W jaki sposób zamierza się pani nimi zająć?

– To moja sprawa, panie doktorze.

– Pani wuj jest moim pacjentem.

– Jest teraz w domu. Czy sądzi pan, że zgodzi się na powrót do szpitala, jeżeli pan mu to doradzi?

– Niewykluczone – odparł twardym głosem. – Rano wcale nie miał ochoty wracać do domu.

Bonnie zagryzła wargi. Oczywiście. Jeszcze nie dokonała cudu.

– Dam sobie radę.

– W jaki sposób?

Odwrócił się i spojrzał na nią. Działy się tu rzeczy, których nie rozumiał, ale twarz jego mówiła wyraźnie, że przynajmniej na chwilę zawiesza swój osąd. Chciał się czegoś dowiedzieć.

– Wiem, że nie wygląda to najlepiej – ciągnęła niechętnie. – Sama o tym wiem. Muszę doić krowy i będą chwile, kiedy zostawać będą musieli sami. Ale założyłam interkom i ustawiłam pomiędzy nimi telefon i Paddy jest w stanie stać sam przez chwilę. Przez małą chwilę, ale mam nadzieję, że będzie lepiej, jeśli tylko uda mi się namówić go do jedzenia. Więc…

– Oni obydwaj powinni być bez przerwy pod opieką pielęgniarki.

– Wiem. Obydwaj powinni być w szpitalu. Tyle tylko że w szpitalu obydwaj by umarli. Więc… to chyba wszystko, co mogę dla nich zrobić.

– I zawsze pani robi wszystko, co tylko można zrobić?

Zadał to pytanie z ironią, ale nie zabrzmiało ono tak obraźliwie, jak by się można było spodziewać. W oczach jego pojawiła się wątpliwość; mówiła ona, że Webb postanowił przemyśleć wszystko od nowa. Być może Bonnie…

– Zawsze – odpowiedziała. – Zawsze, jeżeli tylko mi się na to pozwala. A pan mi teraz przeszkadza, panie doktorze. Wydaje mi się… Wydaje mi się, że na pana już pora.

– Żeby miała pani możliwość dokonać swoich cudów?

– Mam nadzieję, że mi się uda – szepnęła Bonnie. – Wierzę w to.

Загрузка...