Rozdział 4

Gdy Webb zobaczył przerażenie na twarzy Bonnie, jednym spojrzeniem ogarnął sytuację, odwrócił się i puścił biegiem do Paddy'ego, zanim Bonnie opanowała się na tyle, by ruszyć za nim. Gdy dobiegła do nich, Webb układał już Irlandczyka na plecy.

– Zaraz przyniosę tlen – powiedziała i pobiegła do domu po butlę i maskę tlenową Paddy'ego. Henry patrzył na nią przerażonym wzrokiem, ale nie miała teraz czasu, by go uspokoić. W sekundę była z powrotem.

Założyła Paddy'emu maskę na twarz, a Webb podtrzymał go za ramiona. Skóra Paddy'ego przybrała już sinobladą barwę.

– Wszystko będzie dobrze – mówił Webb pewnym głosem. – Proszę się nie spieszyć. Tlen, który pan teraz wdycha, za chwilę zacznie działać. Proszę spokojnie leżeć i nie denerwować się. Niech pan wolno oddycha.

Bonnie wzięła Paddy'ego za rękę.

– Wszystko w porządku, Paddy – powiedziała cicho. – Po raz pierwszy od czasu złamania nogi zrobiłeś taki spacer. Nic dziwnego, że płuca się zbuntowały.

Nic więcej nie można było na razie zrobić, trzeba było czekać. Zapadła martwa cisza, potęgowana rzężeniem Paddy'ego, który z trudem wciągał powietrze.

Z wolna jednak twarz jego przybierać zaczęła normalny kolor. Wyciągnął rękę, by zedrzeć maskę z twarzy.

– Jeszcze nie – powstrzymała go Bonnie. – Najpierw zaniesiemy cię do łóżka.

Oczami dała znać Webbowi, że jest gotowa do przenosin Paddy'ego. Czas naglił. Tlen w butli już się kończył.

Webb wyglądał tak, jakby dostał obuchem w głowę. Nie bardzo rozumiał, co się stało.

– Czy jest pan gotowy? – W głosie Bonnie zabrzmiało zniecierpliwienie.

– Czy na pewno da pani radę?

– Oczywiście – odburknęła.

Bonnie miała drobną budowę, ale była silna. Webb starał się wziąć cały ciężar na siebie, lecz mimo to Bonnie z trudem łapała oddech. Nie poddała się jednak i po chwili Paddy leżał już w łóżku. Webb zajął się ułożeniem go, a ona pobiegła po tlen.

Po następnych pięciu minutach Paddy doszedł na tyle do siebie, że mógł już mówić. Twarz Bonnie rozjaśniła się nieco.

Przez cały ten czas Henry nie odezwał się nawet jednym słowem. Leżał bezradny i z rosnącym niepokojem wodził oczami wokół siebie. W szpitalu Bonnie mogłaby zasunąć zasłony wokół łóżka Paddy'ego, tu jednak nie było podobnych możliwości. Gdy Paddy zaczął znowu normalnie oddychać i Bonnie odeszła od jego łóżka, Henry odezwał się w końcu:

– Jemu… Jemu nic nie będzie…

– Nic mu nie będzie. – Bonnie odwróciła się do wuja i niepewnie się do niego uśmiechnęła. Starała się mówić pewnym głosem, ale sama jeszcze czuła się trochę wystraszona. – To pewnie wszystko przez to wasze nabożeństwo.

Henry roześmiał się cichutko, a oczy Bonnie otworzyły się szeroko ze zdumienia. Ostatni raz Henry śmiał się… Nie potrafiła sobie nawet przypomnieć, kiedy to było.

– Nie wiem, co bym zrobił, gdyby on umarł – wyszeptał Henry. – Wstał z łóżka przeze mnie.

– To był też i mój pomysł – zaprotestował Paddy ledwo dosłyszalnym szeptem.

– Wyobrażaliśmy sobie, że siedzisz bezradnie na drodze i nie możesz się zdobyć na odwagę, żeby zastrzelić krowę – tłumaczył Henry. – Że strzelba ci nie wystrzeliła. Czekaliśmy i czekaliśmy, aż w końcu nie byliśmy już w stanie tego wytrzymać i Paddy powiedział, że on to zrobi…

– I poszedł mi na pomoc – dokończyła Bonnie, a do oczu napłynęły jej łzy. Odwróciła się do Paddy'ego i wzięła go za rękę. – Mogłam się była domyślić. A my z doktorem Halfordem ratowaliśmy przez ten czas życie jałówki.

– Ratowaliście życie… – Henry przyjrzał się zabłoconej twarzy Bonnie, a potem oczy jego zatrzymały się na Webbie. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że nastawiliście jej nogę?

– Nastawiliśmy. – Uśmiech, który ukazał się na twarzy Webba, ujął mu dobrych kilka lat. Popatrzył na Henry'ego i zaczął się śmiać z zadowolenia. Wyglądał jak uczeń, którego spotkała wielka radość w postaci wygrania pudełka czekoladek na loterii szkolnej. – Razem… Nie ma chyba takiej rzeczy, której byśmy nie potrafili zrobić, ja i doktor Gaize…

Spoważniał i zbadał pobieżnie obydwu pacjentów.

– Wyglądają świetnie – powiedział do Bonnie. – Znakomicie sobie pani radzi.

– Zwłaszcza wtedy, gdy wstają z łóżka i idą mnie szukać, narażając się na utratę życia… – zauważyła krzywiąc się, gdy szli z Webbem w kierunku jego samochodu.

– Założę się, że wyjdzie to Paddy'emu na dobre – zapewnił ją i oparł się o samochód. – Jeżeli on rzeczywiście nie próbował jeszcze wstawać po złamaniu nogi, to może się okazać, że lęk o panią był bodźcem, którego było mu potrzeba, żeby zaczął chodzić. I w sytuacjach, w których będzie sobie wyobrażał, że jest pani natychmiast potrzebny…

– Chce pan powiedzieć, że mam prosić go o pomoc dwa razy na dzień?

– Jeżeli będzie pani niedaleko. – Uśmiechnął się, a jego spojrzenie sprawiło, że z Bonnie zaczęło dziać się coś dziwnego. – Może pani na przykład pilnie potrzebować pomocy na progu jego sypialni, a następnym razem tuż za drzwiami… A po tygodniu niewykluczone, że będzie pani mogła wołać o pomoc z obory.

– Miejmy nadzieję – szepnęła i zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy. – Dziękuję… Dziękuję panu – powiedziała drżącym głosem. – Nie umiem nawet powiedzieć, jak bardzo jestem panu wdzięczna.

– Jeszcze nie dostała pani rachunku. – Uśmiechnął się szeroko. – Ale wkrótce nadejdzie.

Bonnie zagryzła wargi.

– Wszystko ureguluję.

– Wiem – powiedział cicho. Dotknął delikatnie jej policzka i uśmiech na jego ustach zamarł. – Zdaje się, że ma pani dług, ale czuję, jeśli pani pozwoli… mam nadzieję, że spłaci pani ten dług w całości.

Bonnie zastanawiała się nad sensem wypowiedzianych właśnie słów i patrzyła, jak wielki samochód Webba oddala się wolno polną drogą. Jechał do miasta. Wiedziała dobrze, że zapotrzebowanie na lekarza w miejscowości takiej jak Kurrara musiało być ogromne, a on poświęcił jej już cały ranek.

Jakoś powinna mu odpłacić.

Podeszła do łąki przy domu popatrzeć na jałówkę. Krowa podniosła się i stanęła na chwiejnych nogach, a potem zrobiła kilka niepewnych kroków. Noga musiała ją jeszcze boleć, bo utykała, ale mogła już chodzić.

– Gdyby nie przyszedł, dawno byś już nie żyła – powiedziała jej Bonnie z uśmiechem. Krowa jednak nie zamierzała wyrażać specjalnie swej wdzięczności.

Pora na lunch, a ona się jeszcze nawet nie zastanowiła, co podać. Zawróciła obok kurnika i raz jeszcze rozejrzała się wokół, szukając Frankie, ale po chwili dała sobie spokój. Musiał ją porwać lis. A ona musi przecież przygotować posiłek, zrobić pranie, masaż swoim pacjentom, zmienić pościel, a potem jeszcze wydoić krowy.

– Chyba już lepsza byłaby noc z całą masą pacjentów na ostrym dyżurze – mruknęła do siebie w drodze do domu.

Gdy skończyła wieczorny udój i ułożyła swoich pacjentów, poczuła, że jest zupełnie wykończona. Dziewiąta godzina. Zanim się zwalę do łóżka, pomyślała, muszę jeszcze odwiedzić moją krowę inwalidkę.

Krowa pasła się spokojnie. Bonnie wydoiła ją i podsypała świeżego siana, a krowa osunęła się wtedy na trawę z westchnieniem ulgi. Za tydzień powinna być na tyle zdrowa, by dołączyć do stada.

Nareszcie jakieś szczęśliwe zakończenie sprawy. Bonnie, wdzięczna losowi za podobny rozwój sytuacji, skierowała się do domu. Zatrzymała się, widząc, jak otaczającą ciemność rozproszyły światła nadjeżdżającego samochodu.

I co teraz?

Stała z latarką w ręce, czekając, aż samochód się zatrzyma. Towarzyszyły jej obydwa psy. Miały zjeżoną sierść, a Bonnie cieszyła się, że ma je przy sobie. Gospodarstwo leżało na uboczu, a Paddy i Henry stanowili wątpliwą obronę.

Poznała samochód, gdy zahamował. Przyszło jej to jednak z trudem, gdyż skrywała go ogromna choinka, przywiązana byle jak do bagażnika na górze.

Webb…

Światła samochodu zgasły, silnik ucichł i ukazał się Webb Halford. Zobaczył latarkę, którą trzymała w ręce. W świetle księżyca wydała mu się niesamowicie młoda, bezbronna i zagubiona.

– Wesołych świąt – powiedział, a jego usta rozciągnęły się w uśmiechu. – Nie chce pani powitać świętego Mikołaja?

– Pan… pan wcale nie przypomina świętego Mikołaja. – Bonnie zabrakło tchu, a Webb Halford roześmiał się. W niczym nie przypominał teraz tego człowieka, który tak niedawno traktował ją obraźliwie i oskarżał o zaniedbywanie wuja.

– Gdzie mam ją postawić?

– Ją?

– Nie wiem, czy pani zauważyła – tłumaczył cierpliwie – że na dachu mojego samochodu jest choinka, bożonarodzeniowe drzewko, które należy przybrać.

– Nie… nie mam żadnych ozdób choinkowych.

– Już dawno zauważyłem.

Przemawiał do niej jak do istoty nieco upośledzonej i Bonnie bezradnie rozłożyła ręce.

– Ale my nie mamy jej czym przybrać. Moja ciotka nie uznawała takich rzeczy.

Westchnął ciężko.

– Człowiek musi myśleć o wszystkim. – Rozluźnił linki i drzewko zsunęło się na dół. – Przyszło mi dziś rano do głowy – ciągnął – że ma tu pani coś w rodzaju szpitala i że jest on dosyć ponury. Nic tu nie przypomina o świętach, a szpital w Kurrarze tonie w bożonarodzeniowych dekoracjach. Więc… – wyciągnął z samochodu pudełko – ma tu pani sztuczne ognie, różne świecidełka i bombki. Coś mi się wydaje, że siostra zapakowała nawet anioła na czubek choinki. Musi mi pani tylko powiedzieć, gdzie to postawić. I proszę wziąć pudełko.

Webb wypuścił choinkę z ręki, gdy sięgał po pudło, i drzewko zachwiało się. Próbował je złapać, ale było już za późno. Choinka przechyliła się niebezpiecznie. Bonnie wyciągnęła rękę w stronę drzewka w tej samej chwili co Webb. Ręce ich spotkały się, gdy choinka upadła, a oni obydwoje znaleźli się na ziemi.

Zapadła martwa cisza. Przez chwilę nic się nie działo. Bonnie czuła jedynie dotyk palców Webba i zapach zielonych igieł.

– Proszę, proszę, co za historia. – Skąpani byli w poświacie księżyca, a oczy Webba śmiały się do niej. Wypuścił z ręki choinkę, by ująć ją pod brodę. – Myślałem, że będę musiał najpierw wyszukać jemiołę, ale skoro rzuca się pani sama w moje ramiona…

– Drugą ręką objął ją za ramiona i przybliżył usta do jej warg.

Był to pocałunek pełen uśmiechu i radości. Pocałunek, jakich wiele w okresie świąt i nic ponadto, powtarzała sobie Bonnie, gdy dotknęła wargami jego ust. Miał to być przecież przyjacielski pocałunek, pocałunek jak muśnięcie. A jednak… dotyk jego rąk i ust, jego zapach…

O Boże, to nie jest już wcale przyjacielski pocałunek. Usta jego, które początkowo delikatnie tylko muskały jej wargi, zaczęły teraz żądać, wymagać, brać ją w posiadanie… Uśmiech ulotnił się gdzieś, pozostało tylko ciepło. Pozostało poczucie bliskości i pożądanie…

Nie wiadomo, co by było dalej, gdyby nie psy. Psy nie rozumiały, o co chodzi. Uznały już Bonnie za swoją panią, wiedziały, że to ona napełni im miski z jedzeniem i oto teraz leży na ziemi z jakimś obcym człowiekiem. Żaden szanujący się pies nie jest w stanie tolerować podobnego zachowania, więc dały od razu wyraz swemu oburzeniu. Nie zaatakowały wprawdzie bezpośrednio Webba, ale ich szczekanie zakłóciło nocną ciszę, a jeden z nich rzucił się do przodu, jakby w obronie swej pani.

– Leżeć… – Webb odsunął się od psa. Dougal wziął ogon pod siebie i przypełznął przepraszając, na co Bonnie roześmiała się niepewnie.

– Co za pociecha z takich psów! – odezwała się w końcu. – Nie widzicie, że on mnie napastuje?

Webb wstał i pociągnął Bonnie za sobą. Stanęli obok siebie. Bonnie oswobodziła rękę i próbowała doprowadzić do porządku swoje podniszczone ubranie.

– Dziękuję za choinkę. Niech ją pan tu zostawi, rano ją jakoś ustawię.

– Wyschnie do jutra – odpowiedział. – Trzeba ją zaraz wstawić do wody. Przywiozłem stojak z pojemnikiem na wodę. Proszę mi pokazać, gdzie ma stać, to zaraz się tym zajmę.

– Najlepiej będzie w pokoju Paddy'ego i Henry'ego. – Bonnie ciągle jeszcze nie mogła dojść do siebie i mówienie sprawiało jej trudność.

Gdy Webb wniósł drzewko do domu, dobiegło ich wołanie Henry'ego, który koniecznie chciał wiedzieć, co się dzieje. Świadomość, że jest przykuty do łóżka, dawała mu się najwyraźniej we znaki. Webb wniósł choinkę do pokoju, zapalił światło i wraz z Paddym i Henrym zaczęli podejmować decyzje dotyczące ozdabiania drzewka.

Bonnie usadowiła się na łóżku Paddy'ego i patrzyła, jak Webb wyciąga z pudła świecidełka, bombki, aniołki i lampki – wszystko, co było potrzebne, by przygotować pokój na Boże Narodzenie.

Choinka była ogromna – z trudem mieściła się w pokoju. Skrzydła anioła zamiatały sufit, a Webb stał na krześle, z trudem utrzymując równowagę.

– Jak pan zleci, przyniosę następne łóżko i będę miała trzech pacjentów – stwierdziła Bonnie, a Webb odpowiedział uśmiechem.

– Trudno się oprzeć pokusie, skoro pani zostałaby moim lekarzem – odparł żartobliwie.

– Lampki spadają – zauważył Paddy spokojnie. – Wiadomo, że nasza pani doktor to ciekawszy widok niż choinka, ale na pana miejscu zająłbym się jednak lampkami.

– Paddy! – Bonnie zrobiła się purpurowa, a Webb wprost nie posiadał się z radości.

W Henrym zaszła niesamowita przemiana. Cały promieniał, żartował, jego twarz jaśniała uśmiechem. Wszyscy trzej sprawiali wrażenie bardzo zadowolonych z życia.

Webb przesuwał i przewieszał ozdoby tak, jak sobie tego życzyli Henry i Paddy. Gdy obydwaj wreszcie wyrazili aprobatę, wyjął z pudła dwie gałązki jemioły i zawiesił je bez słowa ponad ich łóżkami.

– Jeśli pojawi się teraz jakaś dama, nie zapominajcie, że wisi tu jemioła. – Zwrócił się do Paddy'ego. – Chce pan zobaczyć, jak to działa?

– Pewnie, że chcę – roześmiał się Paddy i podrapał po ramieniu. – Pani doktor, coś mnie tu swędzi – jęknął. – Proszę zobaczyć, co to.

Bonnie wzruszyła ramionami.

– Uknuliście spisek…

– Ani mi w głowie żarty – zaprotestował Paddy. – Jeśli pani doktor zaraz tego nie obejrzy, może się to źle skończyć.

– Naprawdę? – Śmiejąc się, Bonnie podeszła posłusznie do Paddy'ego, a ten chwycił ją mocno w ramiona i serdecznie wycałował.

– Ty oszuście! – Bonnie wyswobodziła się z jego objęć, krztusząc się ze śmiechu. – Całować to potrafisz, a potem mówisz, że umierasz na płuca. Casanovą mógłby się od ciebie uczyć.

Paddy roześmiał się z zadowoleniem, a Webb popchnął Bonnie w kierunku drugiego łóżka.

– Coś mi się wydaje, że wuj cierpi na to samo co Paddy – powiedział.

Uśmiech na twarzy Bonnie zamarł. Spojrzała na Henry'ego. On także przestał się uśmiechać i jakby skurczył się w sobie.

– Czy to prawda, wujku? – spytała cicho, a serce jej zabiło sympatią do tego smutnego, przegranego mężczyzny. Ciotce Lois udało się zamienić go w człowieka, który bał się własnego cienia. Duch jej był wszędzie obecny.

– Henry, nie bądź głupi – powiedziałaby ciotka Lois, gdyby żyła. – Nie ma powodu, żebyś całował tę niewdzięcznicę. Jak już musisz, to pocałuj Jacintę. Pytanie tylko, czy ona zechce cię pocałować, skoro się nie goliłeś przez dwa dni i nie zmieniałeś koszuli…

– Ciotce wcale by się tu teraz nie podobało, prawda, wujku? – zapytała Bonnie i z ulgą zauważyła, że z twarzy Henry'ego znika napięcie. – Pocałuj mnie – poprosiła. – Nie ma teraz ciotki, więc nikt nie będzie ze mnie szydził. A ten pokój i Boże Narodzenie w tym roku są dla ciebie i dla mnie.

– Po tym, jak cię traktowaliśmy… – wyszeptał Henry, a Bonnie nachyliła się, by go wziąć za rękę.

– To już nie ma znaczenia.

– Ma.

Bonnie potrząsnęła głową.

– Naprawdę nie ma. – Uśmiechnęła się. – Ale musimy przecież pocałować się pod jemiołą.

I w końcu Henry ujął Bonnie za rękę i przyciągnął do siebie. Musnął jej czoło wargami, a potem puścił ją bez słowa. Bonnie cofnęła się, ale nie spuszczali z siebie wzroku. Oczy Henry'ego pojaśniały.

– Masz rację, dziewczyno – wyszeptał. – Twoja ciotka patrzeć by nie mogła na ten pokój. A mnie… bardzo się podoba.

– O co tu w ogóle chodzi?

Bonnie odprowadzała Webba do samochodu. Chciała zostać w domu, ale nie wypadało tak się zachować po tym wszystkim, co dla nich zrobił.

– Myśli pan o tej mojej rozmowie z wujem?

– A o co innego by mi mogło chodzić? – Webb chwycił ją za ramiona. – To wszystko było nie tak, jak myślałem, to nie pani odrzuciła rodzinę, tylko oni panią, prawda?

– To nie ma znaczenia.

– Wprost przeciwnie. – Webb zacisnął dłonie na jej ramionach. – Czy opowie mi pani wszystko?

– Nie.

– Czy pani wuj i ciotka podobnie traktowali Jacintę? To dlatego ona tu nie przyjechała?

– Pojęcia nie mam. Nie rozmawiałam z nią od lat.

– Chciałem panią przeprosić – odezwał się cicho. – Tak mi przykro, że niesprawiedliwie panią osądziłem. Nic właściwie nie wiem, ale poznałem panią trochę i to chyba mi wystarczy. Wystarczyłoby chyba każdemu mężczyźnie.

W jego słowach kryła się czułość. Spojrzała na niego, a on pochylił się i poczuła jego pocałunek.

Nigdy jeszcze nie doznała czegoś podobnego. Kiedyś… kiedyś pocałował ją Craig i powiedział, że ją kocha, ale nawet wtedy nie odczuwała tego co teraz. Teraz czuła, że tonie, i chciała utonąć. Ogarnęła ją fala czułości, ciepła, namiętności, uczucie, którego nie umiała nazwać.

Co ja robię? Bonnie, opamiętaj się. Obiecywałam sobie przecież… Czy mam teraz złamać obietnicę tylko dlatego, że jakiś przystojny facet chce mnie pocałować? Czy warto się znowu narażać na cierpienia i samotność?

Uniosła ręce i zdołała odepchnąć go od siebie. Webb był tak zdumiony, że nie zatrzymywał jej. Bonnie cofnęła się szybko.

– N… nie – wykrztusiła.

Nie poruszył się. Patrzył na nią oczami, które wyrażały pieszczotę.

– Czy naprawdę nie chcesz?

– Nie chcę. – Jej palce bezwiednie dotknęły ust, na których czuła jeszcze jego smak. – Proszę… niech mnie pan nie dotyka.

– Czyżby złożyła pani śluby czystości?

Wydawał sienie z tego nie rozumieć. Bonnie poczuła, jak rodzi się w niej gniew. Myślał sobie, że wystarczy ją pocałować, a ona zaraz zemdleje. Niedoczekanie.

– Zgadł pan – odpowiedziała bez uśmiechu. – Niepotrzebny mi i nigdy nie będzie potrzebny żaden mężczyzna.

W kącikach ust Webba zagościł uśmiech, a jego ciemne oczy rozbłysły.

– A więc jest pani kobietą, która nie potrzebuje rodziny. Liczy się dla pani tylko praca. Chciałbym wiedzieć, jakie ma pani plany zawodowe?

– W marcu zaczynam specjalizację jako lekarz ogólny – odpowiedziała.

– Brawo!

– Nie wiem, czy to powód do kpin.

– Nie robię sobie z ciebie kpin – odpowiedział poważniejąc. – Teraz już bym nie mógł.

– No więc jeśli nie zamierza pan sobie robić ze mnie kpin, to może też potraktuje mnie pan poważnie, gdy powiem, że nie piszę się na żadną przygodę i że nie potrzebuję ani nie chcę żadnego mężczyzny. – Bezradnie rozłożyła ręce. – Proszę pana, panie doktorze. Umieram ze zmęczenia. Dochodzi jedenasta, a rano muszę wcześnie wstać, żeby wydoić krowy. Chcę się więc już pożegnać.

– A jak się miewa nasza krowa?

– Świetnie, już się podnosi.

– To jutro będę miał trzech pacjentów.

– Nie ma najmniejszej potrzeby, żeby pan tu przychodził. Doskonale daję sobie sama radę.

– Niestety to prawda – odpowiedział smutnym głosem. Otworzył drzwi samochodu i usiadł za kierownicą. Rzucił na nią ostatnie spojrzenie. – Nie powiem, żebym się z tego bardzo cieszył.

Bonnie odczekała dobre dziesięć minut, aż twarz jej przybrała normalny kolor, zanim wróciła do domu. Światła na choince nadal się paliły.

– Pewnie cię porządnie wycałował na dobranoc – zachichotał Paddy, a Bonnie znów zrobiła się purpurowa. – Następnym razem przyniesie pierścionek zaręczynowy – zwrócił się do Henry'ego. – Zobaczysz.

– Nie… – Henry wodził za Bonnie zaniepokojonym wzrokiem. – Myślę… Bonnie, myślę, że nie powinnaś mu się dać całować.

– Jestem tego samego zdania – odpowiedziała, poprawiając wujowi poduszki i pomagając mu zmienić pozycję. – Nie wiem, o czym wy w ogóle mówicie.

– Ja wiem doskonale, o czym mówię. – Z głosu Henry'ego przebijał lęk. Złapał Bonnie za rękę. – Bonnie, proszę…

– O co prosisz? – Uśmiechnęła się do wuja. – Żebym nie straciła dla niego głowy? Nie potrzebujesz mi o tym mówić. Miałam już nauczkę.

Obydwoje skrzywili się na wspomnienie o Craigu.

– To dobrze – mruknął Henry. – Chodzi o to, że…

– Że?

– Wiesz chyba, że Webb Halford jest żonaty?

Загрузка...