Rozdział 5

Żonaty…

Oszust! Bonnie nie mogła zasnąć do białego rana.

– Czy jesteś tego pewien? – zapytała wtedy z niedowierzaniem Henry'ego, a wuj pokiwał głową.

– Mieszka z żoną i małym synkiem za szpitalem. Nie słucham nigdy plotek, więc szczegółów nie znam, ale widziałem całą rodzinę wiele razy na mieście. Widać, że Serena Halford stąd nie pochodzi. Ubiera się bardzo modnie w takie stroje, jakie widuje się w żurnalach. Jest platynową blondynką, ale nie sądzę, żeby się malowała. To naprawdę atrakcyjna kobieta!

– Atrakcyjniejsza od naszej Bonnie? – zapytał Paddy, a Henry potrząsnął głową.

– No nie, ale to nie ma przecież znaczenia. Ożenił się z tamtą. – Przyjrzał się Bonnie i zobaczył, jak wzbiera w niej gniew. – Pomyślałem sobie… – Wyglądał na nieszczęśliwego. – Pomyślałem sobie, że powinienem ci o tym powiedzieć.

– I miałeś rację – odparła ze złością. – Dobrze, że mi powiedziałeś. Mężczyźni są jednak obrzydliwi.

Położyła się spać chora z przygnębienia.

Wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby Webb trzymał się z daleka. Przez następny ranek udało się jej nie dopuścić do siebie nawet myśli o nim, ale nie skończyła jeszcze ścielić łóżek, gdy duży, szary samochód pojawił się na drodze i wszystko zaczęło się od początku. Zdołała jakoś utrzymać w rozmowie oficjalny ton, choć nie pozbawiony serdeczniejszych nutek. Złość skrywała zręcznie, przybierając maskę oschłego profesjonalisty. Webba najwyraźniej wszystko to bawiło, co ją doprowadziło do wściekłości.

– Jak tak dalej pójdzie, to na Boże Narodzenie Paddy zatańczy nam irlandzką gigę – zwrócił się Webb do niej, nie zwracając uwagi na jej zawzięty wyraz twarzy. – Proszę teraz przejść przez pokój – zwrócił się do Paddy'ego.

Paddy spojrzał niepewnie na Bonnie.

– To mój pacjent – zauważyła.

– Mam teraz piętnaście minut – odpowiedział Webb.

– Myślę, że niedobrze by było, gdyby Paddy spróbował chodzić, gdy będzie przy nim takie chuchro jak pani.

– Chuchro!

– Chuchro – powtórzył i rzucił okiem na zegarek.

– Proszę przejść dwa razy wokół werandy, zanim stąd wyjdę – zwrócił się do Paddy'ego.

Paddy, ku swojej radości, okrążył werandę właściwie bez pomocy. Zwalił się potem wykończony do łóżka, ale nie potrzebował maski tlenowej.

– Pana plany przeniesienia się na tamten świat w ciągu najbliższych tygodni muszą ulec zmianie – zawyrokował Webb. – Jeśli umawiał się pan już z zakładem pogrzebowym, proszę tam zadzwonić i poprosić, żeby się wstrzymali jeszcze kilka miesięcy lub nawet lat.

Na twarzy Bonnie pojawił się wymuszony uśmiech. Stan Paddy'ego rzeczywiście uległ poprawie. Zjadł dziś ogromne śniadanie i w oczach nabierał sił.

Paddy nie odpowiedział uśmiechem. Perspektywa dłuższego życia nie sprawiła mu najwyraźniej wielkiej radości.

Webb to zauważył.

– Widzę, że myśl o śmierci nie przerażała pana? – spytał cicho.

Paddy wzruszył ramionami.

– Mam zamówione miejsce w domu opieki. Pracownik socjalny w szpitalu dopomógł mi w znalezieniu miejsca i dał mi taki informator. – Podał Webbowi broszurkę, która leżała na stoliku nocnym. – Czy chciałby pan spędzić w takim miejscu swoje ostatnie lata?

Webb wziął do ręki informator i uważnie go przeczytał. Chwilę milczał.

– Pan był farmerem? – zapytał wreszcie.

– Tak.

– No więc nie powinien pan mieszkać w podobnym domu – orzekł Webb. – To dom w mieście, dla ludzi, którzy są związani z miastem. Mam lepszy pomysł.

– Jaki?

– W Kurrarze obok szpitala mamy schronisko i dom opieki. Większość jego mieszkańców pochodzi ze wsi. Z okien widać pastwiska, mamy własną oborę, a mieszkańcy prowadzą niewielkie gospodarstwo. Wydaje mi się, że to byłoby dla pana znacznie odpowiedniejsze.

Z pewnością ma rację. Bonnie zmusiła się do uśmiechu.

– Kiedy już będziesz normalnie chodził, pojedziemy wszystko obejrzeć – powiedziała Paddy'emu. – A ile się czeka na miejsce?

– Chodzący pacjenci nie czekają długo – odpowiedział Webb. – Wszystko więc zależy teraz od pana – zwrócił się do Paddy'ego. – Proszę jak najwięcej chodzić.

– A kiedy ja to samo usłyszę? – zapytał się Henry ze smutkiem.

– Za dwa tygodnie. Kości muszą się najpierw zrosnąć. – Popatrzył na duże, przeszklone drzwi wychodzące na werandę, a potem na łóżko Henry'ego. – Wiecie co? – powiedział. – Mam w szpitalu kółka, które można przymocować do nóg łóżka. – Spojrzał na Henry'ego.

– Mógłbym je przynieść, wywiezie się wtedy twoje łóżko na werandę i będziesz mógł doglądać Paddy'ego, gdy będzie chodził.

– Dobry pomysł. – Henry uśmiechnął się i rzucił okiem na twarz swojej siostrzenicy. Zobaczył z trudem skrywane przerażenie. – Wydaje mi się, młody człowieku – powiedział do Webba – że zaniedbujesz swoją rodzinę, spędzając tu tyle czasu.

Webb uśmiechnął się i potrząsnął głową.

– Serena i Sam są w Melbourne na świątecznych zakupach. Moim obowiązkiem jest przyjeżdżać tutaj i zarabiać pieniądze, żeby mogli jak najwięcej wydawać.

– Rozłożył ręce. – A więc nie mam w tym tygodniu prawie żadnych obowiązków.

Prawie żadnych obowiązków… Bonnie z trudem się pohamowała, żeby nie podejść do niego i nie uderzyć go w twarz. On jest po prostu bezczelny! Stał tak i śmiał się, a Bonnie poczuła się, nie po raz pierwszy w życiu, odrzucona.

Miłość nie jest dla takich jak ona. Jak przez mgłę przypomniała sobie rodziców. Kochali ją, ale pozostawili u wuja i ciotki, gdy wyjeżdżali za granicę, i nigdy z tej podróży nie wrócili. Wypadek samochodowy we Włoszech. Dopiero jako nastolatka zaczęła rozmyślać, dlaczego nie zabrali jej ze sobą. Nie byłby to chyba wielki kłopot, mieli przecież tylko jedną małą córeczkę. Najwyraźniej nie była im potrzebna.

Ciotka Lois także jej nie chciała, co do tego nie miała wątpliwości. Spełniała jedynie swój obowiązek, a była przy tym złośliwa i niemiła. I Bonnie dość szybko nauczyła się skrywać swoje uczucia. W połowie studiów spotkała Craiga i głupio się w nim zakochała, a on odrzucił jej miłość jak coś bezwartościowego i wartego śmiechu. Wartego śmiechu. Więc miłość warta jest śmiechu. I stał teraz przy niej Webb Halford, śmiejąc się z niej, a serce Bonnie było puste i tak zimne, że marzyła tylko, by go w ogóle nie mieć. Co można zrobić, by przestać kochać ludzi…

– Wuj Henry mówi, że dwa razy w tygodniu przychodzi do szpitala fizykoterapeuta – odezwała się. – Czy dałoby się załatwić wizytę domową?

– Zapytam. – Webb spojrzał na nią dziwnie. – Maggie, fizykoterapeutka, nie odwiedza na ogół pacjentów w domach, ale skoro jest tutaj aż dwóch, z pewnością uda mi się ją namówić.

Przekonana jestem, że ci się uda, pomyślała Bonnie ze złością. Zwłaszcza jeśli Maggie jest młoda i ładna.

Oczy Webba napotkały zimny, odpychający wzrok Bonnie.

– Jeżeli nie ma pan już innych spraw, proszę wybaczyć, ale czeka mnie teraz masa roboty, panie doktorze.

– Dostaję więc odprawę?

– Można to tak ująć. – Wiedziała, że jest nieuprzejma, ale było jej wszystko jedno. Podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież. – Dziękuję. Jestem pewna, że wuj bardzo sobie ceni pańskie wizyty.

– Ale pani nie? – spytał, podchodząc do niej.

– Jeśli mam być szczera, to nie bardzo. Mówiłam już panu przecież, że daję sobie sama radę.

– Jestem pewien, że ma pani rację. Gdybym nie przyszedł, nastawiłaby pani z pewnością sama nogę jałówce i przywiozła do domu jeszcze większą choinkę.

Nie uśmiechnęła się. Patrzyła na niego nadal lodowatym wzrokiem.

– Wszystko wiem – wymamrotała. – Jestem panu bardzo wdzięczna, ale proszę… Proszę nas nie odwiedzać, zanim pana o to nie poproszę. – Popatrzyła błagalnie na wuja. – Prawda, że nie chcesz, żeby doktor Halford tu nadal przychodził?

Widząc napięcie na twarzy Bonnie, Henry westchnął.

– Nie chcę – powiedział stanowczo. – Sami sobie damy radę.

Zapadła długa cisza. Webb skinął głową.

– Przyjmuję do wiadomości swoją dymisję. Rozumiem też, że odmawiacie mi gościny. Będę tędy przejeżdżał wieczorem, bo obiecałem wpaść do swojej pacjentki. Wrzucę wtedy do skrzynki pocztowej kółka, które obiecałem. – Uniósł rękę i dotknął twarzy Bonnie. – Czy odprowadzi mnie pani do samochodu? – zapytał.

– Nie.

Znowu skinął głową.

– Proszę mi dać znać, gdy będę potrzebny – powiedział krótko i wyszedł.

I tak to się skończyło.


Wykonywała swe domowe obowiązki w stanie otępienia. Gdyby mogła chociaż zapomnieć o tym pocałunku! Gdyby tylko nie czuła go bezustannie…

Niech licho porwie tego człowieka! Trzeba zająć się pracą i nie myśleć o niczym.

Przez trzy dni nie widziała Webba Halforda.

Wieczorem tego dnia, kiedy był po raz ostatni, znalazła w skrzynce pocztowej cztery kółka i balkonik przy bramie. Webb posłuchał jej i nie wszedł do domu.

Powinna być zadowolona. Powinna…

Miała dosyć pracy, nawet gdy nie myślała o Webbie. Od chwili, gdy Paddy nabrał chęci do życia, ilość jej obowiązków niepomiernie wzrosła. Pilnowała, by spacerował po werandzie, czuwała nad nim, gdy brał prysznic, starała się, by był aktywny. Balkonik okazał się nieoceniony. Paddy miał się na czym wesprzeć i nie był już zdany tylko na wątłe siły Bonnie.

Mogła teraz przesuwać na dzień łóżko Henry'ego na werandę. Henry mógł z tego miejsca dodawać Paddy'emu odwagi i zachęcać go do dalszych wysiłków, a Bonnie nie mogła się nadziwić przemianom, jakie w Henrym następowały. Usiłował mówić, a więc dokonywał czegoś, czego nigdy nawet nie próbował przez cały ten czas, gdy Bonnie go znała. A pomiędzy nim i Paddym nawiązywała się przyjaźń, która przybierała czasem formę żartów, dogadywań i śmiechu.

Radio było nastawione prawie bez przerwy. Zostało jeszcze cztery dni na zakupy przed Bożym Narodzeniem – rozgłaszało wszem wobec i każdemu z osobna. Bonnie wzruszyła ramionami. Kupiła sobie przecież już prezent. Jej czerwony samochód stał na podwórku. Wyglądał tam dosyć dziwacznie, ale… nie wiadomo dlaczego nadal sprawiał jej dużą przyjemność.

Jestem niezależna, powiedziała do siebie. Kiedy będę chciała, mogę się bawić. I nawet gdybym nigdy nie miała pojechać do Anglii, mogę zaspokajać przeróżne swoje kaprysy, żeby zrobić sobie przyjemność. I nie potrzebni mi są do tego inni ludzie.

Niepotrzebny mi jest do tego Webb Halford.

– Na litość boską, przestań już myśleć o Webbie Halfordzie – powiedziała do siebie ze złością. – Zajmij się lepiej świętami. Trzeba zamówić indyka i szampana. I zastanów się, jak zrobić jeszcze pudding. Nie można przecież podać Henry'emu i Paddy'emu kupionego puddingu.

Poszła spać, usiłując za wszelką cenę rozmyślać jedynie o tak doniosłych sprawach jak robienie puddingu i odsuwając na bok jakiekolwiek wspomnienie o Webbie Halfordzie. On jednak nie zgodził się, by o nim zapomnieć i o pierwszej w nocy Bonnie leżała nadal patrząc w sufit, a w jej myślach kolor brandy zlewał się z ciemnymi, przenikliwymi oczami.

Przenikliwy dźwięk telefonu poderwał ją na nogi.

Wysunęła się szybko z łóżka i pobiegła boso przez hol, nie chcąc, by dzwonienie obudziło Henry'ego i Paddy'ego.

Obydwaj oczywiście już się obudzili.

– Co się stało? – zapytał z niepokojem Henry.

– Zaraz zobaczę – odpowiedziała, podnosząc słuchawkę. – Słucham?

– Bonnie? – rozległ się głos Webba, a Bonnie zrozumiała, że sprawa musiała być poważna. – Bonnie, wysyłam pielęgniarkę do Paddy'ego i Henry'ego. Jesteś tu potrzebna.

– Potrzebna… Co się stało?

– Bill Roberts, mój współpracownik, przekroczył siedemdziesiąt lat i nie powinien już prowadzić tak rozległej praktyki jak dotąd, ale on tego nie rozumie. Wezwał go jeden z jego pacjentów. Zamiast zadzwonić do mnie, pojechał sam. – Webb zamilkł na chwilę. – Albo zasnął nad kierownicą, albo miał zawał czy atak serca. Myślę, że raczej to ostatnie. Jego samochód zajechał drogę pojazdowi nadjeżdżającemu z przeciwnej strony. Bill Roberts nie żyje, a w tamtym samochodzie była rodzina wracająca ze świątecznego przyjęcia: dwoje dorosłych i troje dzieci. Samochody się nie zderzyły, ale ta rodzina wjechała na drzewo. Potrzebuję twojej pomocy. Czy możesz przyjechać?

– Tak. Za ile będzie pielęgniarka? – Bonnie była już zupełnie przytomna. To musiało być straszne. Pięciu ciężko rannych i jeden lekarz.

– Wyjechała przed chwilą. To jest młodsza pielęgniarka, ale potrafi udzielać pierwszej pomocy. Czy masz już za sobą anestezjologię?

– Dwa semestry.

– Dzięki Bogu. Czekam w sali operacyjnej – powiedział Webb i odłożył słuchawkę.

Paddy wyglądał zupełnie dobrze. Obudził się z głębokiego snu i oddychał pewnie i spokojnie.

– Jedź, dziewczyno – zamruczał. – Nie czekaj na tę pielęgniarkę. Nie zginiemy sami przez pięć minut. Obiecuję oddychać co sekundę, a jeśli Henry nie będzie robił tego samego, to wstanę i dam mu kuksańca.

Bonnie posłuchała go. Przebrała się w ciągu dwóch minut w czyste dżinsy i bluzkę. Wybiegła z domu i w chwili, gdy otwierała drzwiczki samochodu, zobaczyła samochód pielęgniarki wjeżdżający w bramę.

W szpitalu panował chaos. Webba nie było nigdzie widać.

– Gdzie jest doktor Halford? – Głos Bonnie z trudem przedarł się przez panujący wokół zgiełk. Jakaś młoda kobieta szlochała histerycznie, pochylona nad nieprzytomnym dzieckiem leżącym na noszach. Rozdzierające, przeraźliwe jęki dobiegały z sąsiednich noszy, na których spoczywał mężczyzna. Słychać też było płacz dziecka rozpaczliwie wzywającego matki.

Bonnie podeszła do pielęgniarki, która stała obok szlochającej matki, położyła jej ręce na ramionach i odwróciła ją do siebie.

– Gdzie jest doktor Halford? Moje nazwisko Gaize, jestem lekarzem. Doktor Halford podobno mnie szuka.

– Oo… to pani. – Przerażona pielęgniarka uśmiechnęła się niepewnie. – Doktor jest na sali operacyjnej… jedno z dzieci… Prosił, żeby pani do niego jak najszybciej przyszła.

– Czy widział ich wszystkich? – Oczy Bonnie spoczęły na jęczącym człowieku. Niemożliwe, żeby Webb go tak zostawił.

– Jego nie badał. Właśnie go przywieziono. Trzeba było rozcinać samochód, żeby go wyjąć, a doktora nie można zawołać, bo dziewczynka, którą operuje, umiera… Ma zmasakrowaną twarz i uraz płuca.

– Dobrze – ucięła krótko Bonnie. Źle by było, gdyby to wszystko dotarło do uszu pozostałych członków rodziny. Rozejrzała się ponownie i szybko podjęła decyzję. – Proszę o morfinę i kroplówkę.

Najpierw postanowiła zająć się mężczyzną. Cierpiał straszliwie, a Webb go przecież nie badał.

Obejrzała go dokładnie. Tylko zaufanie, jakie pokładała w Webbie, pozwoliło jej nie zająć się nieprzytomnym dzieckiem – pielęgniarka mówiła przecież, że Webb je już widział.

Wzdrygnęła się, oglądając nogi rannego. Tablica rozdzielcza musiała wbić się w jego uda, jedna noga była wygięta powyżej kolana pod przerażającym kątem.

Niepokoiło ją nie tyle złamanie, co jego skutki. Dół nogi był zimny, miał sinawą barwę, a co gorsza, nie mogła wyczuć pulsu.

– Poproszę o morfinę – powtórzyła. – Tylko zaraz.

– Pielęgniarka nawet się nie ruszyła i Bonnie spojrzała na nią poirytowana. – I kroplówkę. Od kiedy on tu jest?

– Dziesięć minut.

Nadeszła starsza pielęgniarka ze strzykawką i Bonnie z ulgą zaaplikowała mężczyźnie morfinę.

Dziesięć minut… W samochodzie był jeszcze dłużej, pomyślała, a przez cały ten czas nie było w nodze krążenia…

– Miejmy nadzieję, że to nie zerwanie tętnicy udowej – szepnęła cicho, zdając sobie sprawę, że jeżeli tętnica została przerwana, nic nie da się zrobić, by uratować nogę. Może chirurg naczyniowy mógłby dokonać cudu, ale chirurgów naczyniowych rzadko się tu spotykało. Chorzy mieli do dyspozycji tylko Webba i Bonnie.

– Trzeba wykonać zdjęcie rentgenowskie – zwróciła się Bonnie do starszej pielęgniarki.

Bonnie założyła kroplówkę. Zanim podeszła do szlochającej matki, dopilnowała, by obydwie pielęgniarki zabrały rannego na prześwietlenie.

Wydawało się, że kobieta ucierpiała najmniej. Klęczała skulona nad nieprzytomnym dzieckiem z twarzą ukrytą na jego piersi i rozpaczliwie płakała.

– Proszę pani – odezwała się Bonnie. – Proszę pani – powtórzyła.

– To pani Bell – wtrąciła stojąca obok pielęgniarka.

Bonnie wzięła słuchawki, nachyliła się nad dzieckiem i zaczęła badanie. Webb miał rację, uważając, że dziecko mniej niż inni potrzebuje natychmiastowej opieki. Oddychało głęboko, a serce biło mu równomiernie. Głęboka rana na czole wyjaśniała wszystko.

– Czy był prześwietlany? – spytała pielęgniarkę.

Siostra skinęła głową.

– Tak. Zrobiliśmy od razu zdjęcie jemu i jego siostrze, którą operuje doktor Halford. – Mówiła przyciszonym głosem, mając na uwadze obecność matki. – Z dziewczynką jest gorzej, ale u Toby'ego nie zauważyliśmy nawet śladu wylewu śródczaszkowego.

Bonnie skinęła głową, podprowadzając jednocześnie i sadzając panią Bell na krześle obok noszy. Kobieta podniosła głowę. Była blada ze strachu.

– Toby umiera – odezwała się.

– Toby wcale nie umiera – odpowiedziała Bonnie stanowczo. Nie czuła się wcale pewnie, ale zdawała sobie sprawę, że musi zapanować nad sytuacją. – Uderzył się w głowę i musi mieć trochę czasu, zanim dojdzie do siebie. I on jeden nie potrzebuje teraz pani pomocy.

– Wzięła kobietę za rękę i przyklęknęła, by spojrzeć jej w oczy. – Czy może mi pani pomóc?

Pani Bell głośno przełknęła łzy i z trudem powstrzymała łkanie.

– T… tak.

– To świetnie – powiedziała Bonnie cicho. – Jest nam pani teraz bardzo potrzebna.

Drugie dziecko nie przestawało płakać. Jego płacz uspokoił Bonnie. Nie jest z nim tak źle, skoro potrafi tak głośno płakać.

– Ma złamaną rękę – odezwała się pielęgniarka.

Bonnie podniosła dziewczynkę, posadziła ją sobie na kolanach i podała jej środki znieczulające i uspokajające, po czym położyła dziecko na noszach przy matce.

Łkanie natychmiast ustało. Uspokojona co do losu syna, pani Bell zajęła się córeczką. Bonnie przykryła je kocami.

– Gdy przywiozą pana Bella z prześwietlenia, proszę go postawić przy żonie – poleciła Bonnie, zakładając pani Bell kroplówkę. – Świetnie sobie pani daje radę – szepnęła do niej.

– Sophie… gdzie jest Sophie? – jęknęła pani Bell. – A mój mąż…

– Pani mąż będzie tu za chwilę. Teraz jest na prześwietleniu. Zabierzemy go zaraz na salę operacyjną. Musimy przywrócić mu krążenie w nodze.

– A Sophie jest w dobrych rękach. Jest z doktorem Halfordem na sali operacyjnej – odezwała się siostra przełożona. Zakończyła już prześwietlanie i wręczyła Bonnie klisze. – Proszę obejrzeć wyniki, a ja się tutaj zajmę resztą.

W życiu swoim nie odczytywała tak szybko badań rentgenologicznych, a to, co z nich wyczytała, zmusiło ją do jeszcze większego pośpiechu… Noga była pogruchotana, ale nie na tyle, by nie można było jej nastawić. Gdyby kość została zmiażdżona, istniałoby duże ryzyko, że arterii nie uda się uratować. W tym jednak wypadku… Gdyby można go było zaraz zawieźć na salę operacyjną!

– Nareszcie – rzucił Webb, gdy weszła na salę. – Zajęło to pani sporo czasu.

Bonnie zaczerwieniła się.

– Przywieziono już pana Bella – powiedziała, starając się mówić spokojnie.

– No i?

Bonnie przyjrzała mu się. W jego głosie nie było gniewu, tylko zdenerwowanie i rozpacz.

– To pana znajomi?

– Trevor Bell jest właścicielem miejscowego baru – odpowiedział. – To mój dobry przyjaciel. A ta mała – wskazał na dziecko na stole operacyjnym – to Sophie.

Najlepsza koleżanka mojego syna.

– Jej ojciec będzie żył – powiedziała szybko, dostrzegając kryjącą się w jego oczach trwogę. – Nogi ma pogruchotane i zakłócenie krążenia, które wymaga natychmiastowej interwencji – dodała cicho, by dziewczynka nie mogła jej słyszeć.

– Trzeba będzie z tym zaczekać. – Webb odwrócił się tyłem do Sophie. Dziecko było przytomne, z jego ust sterczała rurka intubacyjna. Doznało wstrząsu i rzucało się teraz w panicznym strachu. – To jest odma. Muszę wprowadzić dren. Chciałem to zrobić przy miejscowym znieczuleniu, ale nie potrafię jej uspokoić.

Twarz dziewczynki wyglądała okropnie.

– Nie była przypięta pasem bezpieczeństwa – wyjaśnił Webb. – Ma złamane kości policzkowe. Krew zalewa jej gardło. Słuchaj, ja muszę wprowadzić dren. Ona ma niewydolność oddechową, lewe płuco się nie rozpręża.

Niewiele jednak mogli zrobić, dopóki dziecko było ogarnięte paniką. Webb na próżno usiłował dokonać cięcia na klatce piersiowej.

Bonnie spojrzała w ogarnięte trwogą oczy dziewczynki. To nie ból, lecz paniczny strach kazał jej walczyć z nimi.

– Może uda nam się przy miejscowym znieczuleniu.

Podeszła do głowy łóżka i wzięła dziewczynkę za rękę.

– Sophie, uspokój się – powiedziała łagodnie. – Posłuchaj, sama sobie szkodzisz. Uspokój się.

Webb obrzucił Bonnie uważnym spojrzeniem. Uznał, że ma rację i dezynfekując klatkę piersiową, zrobił zastrzyk znieczulający.

Dziewczynka dusiła się i dławiła, więc Bonnie szybko obejrzała jej usta. Duże rozcięcie wewnątrz ust na dolnej wardze wywoływało krwawienie, które zmusiło Webba do intubacji. Musiał się przecież skoncentrować na płucu.

– Wyjmuję – powiedziała Bonnie, nie spuszczając oczu z Sophie. – Męczy ją to bardzo; we dwoje jakoś sobie poradzimy.

Oczyściła usta Sophie z krwi, przekręciła delikatnie twarz dziewczynki na bok, tak żeby krew ściekała w zagłębienie, jakie tworzył policzek, a nie, jak do tej pory, w głąb gardła. A potem wyjęła rurkę intubacyjną.

– Krew leci ci z rozcięcia, jakie masz na wardze – zwróciła się Bonnie do Sophie. Zasłaniała sobą Webba, tak by dziewczynka nic nie widziała. – Muszę zatamować krew.

Dziewczynka była nadal przerażona. Bonnie uśmiechnęła się do niej.

– Mamusia i tatuś czekają na ciebie. Kiedy tylko zatamujemy ci krwawienie, zabierzemy cię do nich.

Sophie nagle się uspokoiła. Bonnie zrobiła jej miejscowe znieczulenie wargi, odnalazła pulsującą tętnicę i zszyła ją.

Krwawienie ustało.

Gdy Bonnie kończyła ostatni szew, dziewczynka była już zupełnie spokojna. Szok, w jakim się znajdowała, powoli mijał.

Gdy dziecko zapadło w sen, Bonnie odwróciła się w stronę Webba. Dokonał już cięcia długości blisko czterech centymetrów pomiędzy czwartym a piątym żebrem, rozcinając warstwy mięśni.

Patrzyła z uczuciem ulgi na zręczne palce Webba, który wprowadzał do klatki piersiowej dziewczynki plastikową rurkę.

Mieszkańcy Kurrary mieli szczęście otrzymując, jako swego lekarza, człowieka o takich umiejętnościach.

A był przecież teraz, po śmierci doktora Robertsa, jedynym lekarzem w mieście. Obowiązki, które na nim ciążyły, musiały go z pewnością przytłaczać.

Webb szybko umocował rurkę w otworze klatki piersiowej i uszczelnił go taśmą, tak żeby powietrze nie dostawało się z zewnątrz do jamy płucnej.

Czekając na Bonnie, przygotował cewnik śródżebrowy, który podłączył do ssaka. Powietrze zaczęło teraz opuszczać jamę opłucnej.

– Nie ma innych obrażeń? – zapytała Bonnie, podczas gdy Webb ustawiał cewnik.

– Nie jestem pewien. Z pewnością występuje wewnętrzne krwawienie, ale kiedy się tu dostała, była na pół przytomna i nie straciła zupełnie świadomości. Przy odrobinie szczęścia…

O to właśnie powinni się teraz modlić, pomyślała Bonnie. O odrobinę szczęścia.

– Trzeba ją wysłać do Melbourne. Jeśli nie mają jej zostać na twarzy blizny – odezwał się Webb – potrzebny będzie chirurg plastyczny. Zamówiłem już transport lotniczy. No, a teraz trzeba się zająć Trevorem…

Gdy tylko Sophie została wywieziona, do sali operacyjnej wwieziono jej ojca. Jego noga była nadal blado-sina i zimna.

– W porządku, chłopie – odezwał się Webb serdecznym tonem do swego półprzytomnego przyjaciela. – Pozlepialiśmy już jako tako twoją żonę i dzieciaki. Nic im nie będzie. Musimy się teraz zabrać do twoich nóg. Żebyś mógł ruszać palcami.

Bonnie podała środek usypiający, bo w tym przypadku nie było mowy o poprzestaniu na miejscowym znieczuleniu, a Webb zaczął odczytywać wyniki badań rentgenologicznych. Gdy Trevor powoli tracił świadomość, Webb delikatnie, starannie nastawiał pogruchotaną nogę.

Wymagało to czasu. Palce były nadal lodowate i bladosine, a Bonnie powoli traciła nadzieję.

Gdy noga została wreszcie nastawiona, Webb lekko ją nacisnął, wyprostowując możliwie najbardziej. Tętnica także wyprostowała się i krew mogła przepływać swobodniej. Nic więcej nie można było zrobić. Pozostawało czekanie.

I nagle rozległo się westchnienie ulgi. Webb odwrócił się do Bonnie z triumfującym uśmiechem. Nie było wątpliwości. Dolna część nogi zaczęła nabierać delikatnego, różowego odcienia. Webb przesunął palcami po kostce u nogi Trevora.

– Jest puls – powiedział z zadowoleniem. – Udało się. Bonnie, udało nam się!

Samolot pogotowia ratunkowego wylądował przy szpitalu o piątej po południu. Jechać miała cała rodzina.

Trevorowi potrzebny był chirurg ortopeda, Sophie miała przejść operację plastyczną i rozłąka naraziłaby rodzinę na dodatkowe niepokoje.

Bonnie i Webb z ulgą zauważyli, że na pokładzie samolotu było dwóch lekarzy: specjalista od nagłych wypadków i anestezjolog, oraz trzy wykwalifikowane pielęgniarki. Można by powiedzieć, że cała rodzina znalazła się pod lepszą opieką niż w szpitalu w Kurrarze.

– Znakomicie to wszystko wygląda – powiedział specjalista, oglądając klatkę piersiową i twarz dziewczynki. – Urządzenia, jakie mamy w samolocie, wyeliminują niebezpieczeństwo związane ze zmianami ciśnienia. Będziemy z panem pozostawać w kontakcie.

– Bardzo proszę, całe miasto będzie się o nich pytać.

– Webb – odezwał się jeszcze drugi lekarz. Znał najwyraźniej Webba osobiście. – Czy chcesz, żebyśmy zabrali ciało doktora Robertsa?

Webb pokręcił przecząco głową.

– Nie. To był mój współpracownik i przyjaciel. Żona także nie zgodzi się na wywożenie ciała.

– Ale policja prosi o zrobienie sekcji zwłok – odpowiedział anestezjolog cichym głosem, widząc, iż rozmowa ta sprawia Webbowi ból. – On przecież zjechał z drogi bez widocznego powodu. A nie macie u siebie patologa.

– Ja sam zrobię sekcję.

– Skoro był pańskim przyjacielem, to nieetyczne – wtrącił lekarz specjalista. – Nieetyczne i niemądre.

– Doktor Roberts nie pojedzie do Melbourne.

Webb zacisnął pięści. Widać było, że cierpi i jest już u kresu wytrzymałości.

– Jeżeli to konieczne, to ja zrobię sekcję – powiedziała Bonnie.

– Jak to?

Bonnie wzruszyła ramionami.

– Mam dokładnie takie same kwalifikacje jak pan – wyjaśniła Webbowi – a przy tym nie jestem w tę sprawę tak zaangażowana emocjonalnie.

– To świetny pomysł, Webb. Zostaw to doktor Gaize. I nie wzywaj nas przez najbliższych parę miesięcy.

Po chwili Webb i Bonnie stali razem, obserwując start samolotu. Dramat się zakończył. Mieli czas do następnego razu.

Bonnie poczuła się straszliwie zmęczona. O ile bardziej wykończony musiał być Webb!…

– Dał pan z siebie wszystko – powiedziała miękko. Jego umiejętności chirurgiczne były rzeczywiście imponujące, zważywszy na to, że był przecież tylko prowincjonalnym internistą. Precyzji, z jaką operował, mógłby mu pozazdrościć niejeden chirurg.

– Pani nie była gorsza. Dziękuję, pani doktor.

Bonnie spojrzała na zegarek. Niedługo powinna zacząć doić krowy.

– Czy mógłby pan… czy mógłby mnie ktoś zastąpić, żebym mogła zrobić sekcję?

– Wiele bym dał za to, żeby nie musiała pani tego robić – powiedział ze złością. – A niech to… A niech to…

– Ja też bym chciała, żeby nikt tego nie musiał robić – odparła cicho. Cała złość, z jaką o nim myślała, zniknęła bez śladu, gdy widziała, jak cierpi. – Ale przecież rodzina doktora Robertsa będzie chciała wiedzieć, co się stało…

– O Boże… – Webb przejechał ręką po włosach. – Ethel… Muszę się z nią zobaczyć.

A Bonnie musiała wydoić krowy. Zagryzła wargi i spojrzała po raz ostatni na Webba.

– Pójdę już. Webb…?

– Tak?

– Bardzo mi przykro.

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, a potem ręka jego wyciągnęła się, by jej dotknąć. Potrzebował pociechy, a Bonnie nie mogła się ruszyć z miejsca.

Ale potem zamknęła oczy, odwróciła się i pobiegła do samochodu.

Загрузка...