Pod dom podjechała cicho taksówka, zatrzymując się przy bramie od podwórka. Młoda kobieta o długich czarnych włosach, ubrana w obcisłe, przylegające do ciała spodnie, trzasnęła drzwiczkami i odwróciła się w kierunku osób siedzących na werandzie.
– Jacinta…
Nie było wątpliwości, że była to ona. Bonnie nie widziała swej kuzynki od czterech lat, ale poznała ją od razu.
Jacinta weszła na werandę i obrzuciła wszystkich lodowatym spojrzeniem.
– Pojęcia nie mam, kim są twoi przyjaciele, kochana – mówiła słodkim głosem – ale najwyższa pora, żeby się wszyscy stąd zaraz wynieśli.
Na werandzie zapanowała martwa cisza. Oczy wszystkich wpatrzone były w Jacintę.
A było na co patrzeć. Włosy, które sięgały jej prawie do kolan, ufarbowane były na kruczoczarny, niemal granatowy kolor, rzęsy, najpewniej sztuczne, przysłaniały ogromne błękitne oczy, a silny makijaż zdobił twarz, jaką mają elfy w bajkach dla dzieci. Miała na sobie przezroczystą bluzkę, a jej błyszczące buty z pewnością nie znalazły się jeszcze nigdy w pobliżu krowich placków.
– Pani jest chyba drugą córką Henry'ego – odezwał się w końcu Webb, wyraźnie tłumiąc śmiech. Wyciągnął rękę na powitanie. – Nazywam się Webb Halford, jestem lekarzem pani ojca.
Powierzchowność Webba musiała podziałać na Jacintę, gdyż głos jej złagodniał. Zatrzepotała długimi rzęsami.
– Panie doktorze, oczywiście nie miałam pana na myśli. Jeżeli tylko mojemu ojcu potrzebna jest opieka, będzie pan mógł naturalnie zostać.
– Chce pani powiedzieć, że nie wyprasza pani stąd swego ojca? – Webb zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głów. – To miło z pani strony.
Zaczerwieniła się nieco, a potem wydęła wargi.
– Oczywiście, że może tu zostać. Rzekomo jest moim ojcem, choć farma należy oczywiście do mnie. – Westchnęła i rozłożyła ręce. – Ale wszyscy pozostali… Moja przyjaciółka Susan, która mieszka tu w pobliżu, zadzwoniła do mnie i opowiedziała, co się tu dzieje. No więc przyjechałam, żeby wyjaśnić wszystkie nieporozumienia.
– Nieporozumienia? – odezwał się znowu Webb. Wszyscy poza nim milczeli, jakby zahipnotyzowani głosem Jacinty.
– Nie masz prawa tu być. – Jacinta zwróciła się do kuzynki lodowatym tonem. – Myślałam, że cię już nie będę oglądać, a ty podstępnie tu wróciłaś.
– Nie wracała tu wcale podstępnie; po prostu pani ojciec jej potrzebował – odparł Webb tonem, który powinien zadziałać jak kubeł zimnej wody wylany na głowę Jacinty, ale ona zdawała się nie zwracać na to najmniejszej uwagi.
– Mój ojciec jej nie potrzebuje i nie potrzebuje jej nikt z naszej rodziny.
Henry wyglądał strasznie. Twarz miał trupio bladą i znów przypominał zaszczutego człowieka, jakim był przez trzydzieści długich lat swego małżeństwa z Lois, która go terroryzowała.
– Przybyła tu więc pani, żeby zaopiekować się ojcem? – zapytał Webb z oczami utkwionymi w twarzy Henry'ego.
– Jeśli ojciec nie daje sobie rady, trzeba będzie farmę sprzedać – ucięła lodowatym głosem. – Będzie musiał zamieszkać w domu opieki. – Zwróciła się znowu do Bonnie. – Miałam nadzieję, że on zmądrzeje. I zmądrzałby, gdyby nie ty. Znowu wtykasz nos, gdzie nie potrzeba.
– Powiedziałaś Webbowi… doktorowi Halfordowi… żeby się ze mną skontaktował – wybąkała Bonnie.
– Do głowy by mi nie przyszło, że będziesz na tyle głupia, żeby przyjechać. Dopiero gdy Susan do. mnie zadzwoniła, zrozumiałam, o co ci chodzi. Myślisz sobie, że ojciec może ci zostawić farmę. Nic z tego, Bonnie. To farma mojej matki i ona mnie ją zostawiła. Mój ojciec może tu zostać, dopóki nie umrze albo do chwili, w której się okaże, że jest niepełnosprawny, a wtedy już farma będzie moja.
– Czy zamierza pani tutaj pielęgnować ojca? – spytał Webb, a Jacinta wzruszyła ramionami.
– Będzie musiał pójść do domu opieki. To chyba jasne. Jeśli nadal leży, mimo że minęło już tyle czasu…
– Bonnie doiła krowy i opiekowała się pani ojcem. Czy teraz pani będzie to robić?
Jacinta wybuchnęła śmiechem.
– Żartuje pan! Nie wybieram się doić żadnych krów.
– Ani mój mąż, ani syn nie będą za ciebie doili – wtrąciła się Grace. – A farma zginie, jeśli nie będzie się doić krów.
– Mam to w nosie – powiedziała Jacinta twardo. – Mówiłam już przecież, że farma będzie sprzedana, a jeśli poniosę straty, bo krowy nie będą dawały mleka, jakoś to przeżyję. – Zwróciła się znowu do Bonnie. – No, a teraz zabieraj stąd swoich podopiecznych, bo zawołam policję. – Wskazała na Paddy'ego. – Nie będziesz zakładała na mojej farmie szpitala.
– Ty mała…! – syknął Paddy, a jego zwykle blada twarz zrobiła się purpurowa. Odwrócił głowę w stronę Henry'ego. – Czy będziesz nadal pozwalał, żeby twoje własne dziecko odzywało się do ciebie w ten sposób?
– A co ty sobie myślisz? Co on może zrobić? – odparła z pogardą Jacinta. – On przecież wie, że farma jest moja, a on jest tu tylko sublokatorem.
– To prawda, farma należy do niej – potwierdził Henry bezbarwnym głosem. W oczach jego kryła się rezygnacja. – Kochałem to miejsce. Całe życie je kochałem, ale nigdy nie należało do mnie. – Z żalem pokiwał głową. – Im szybciej się stąd zabiorę, tym lepiej. – Spojrzał błagalnym wzrokiem na Webba. – Chodzi mi o ten dom… Czy może mnie pan tam zabrać?
– Jeszcze nie teraz. – Oczy Webba ciskały błyskawice, lecz ciągle nad sobą panował. – Skoro Paddy nie może tu zostać, jego sprawa wydaje się pilniejsza – oznajmił. Spojrzał na Paddy'ego badawczym wzrokiem. Gniew mógł mu zaszkodzić. – Jeżeli Paddy się zgodzi, wezmę go teraz do miasta, a rzeczy zabierzemy później. A Henry będzie musiał poczekać kilka dni, zanim się coś załatwi. Czy poradzi sobie pani z podawaniem basenu? – zapytał Jacintę.
– Z podawaniem basenu? – zdumiała się. – Chyba pan żartuje. Chyba już mu nie trzeba podawać basenu.
– Wprost przeciwnie. Ojciec wymaga tygodnia całkowitego odpoczynku. Jego miednica nie jest w stanie utrzymać jeszcze ciężaru. Należy zmieniać mu pozycję co kilka godzin, zwłaszcza w dzień. Trzeba mu robić masaże, toaletę w łóżku i podawać basen. Czy poradzi sobie pani z tym wszystkim?
– Oczywiście, że nie. Trzeba go odesłać do szpitala.
– Nie ma dla niego miejsca w szpitalu – odparł Webb krótko. – Odmawiam uznania tego przypadku jako wymagającego leczenia szpitalnego. Henry ma wszelkie prawo pozostać tutaj i ma prawo mieć pielęgniarkę. Skoro pani nie chce go pielęgnować, pozostaje pani Crammond lub Bonnie…
Ociekające szminką usta Jacinty wykrzywiły się w uśmiechu.
– Może… może byłam zbyt ostra – zwróciła się do pani Crammond. – Zupełnie zapomniałam, że była pani pielęgniarką.
– Wydaje się, że zapomniałaś też kilku innych rzeczy, a może się ich jeszcze nie nauczyłaś. – Grace Crammond z furią pakowała swoje rzeczy do torby. – Jeżeli sobie wyobrażasz, że możesz ich wyrzucić na ulicę, a ja będę ci pomagała, to grubo się mylisz. – Podeszła do Bonnie i uścisnęła ją. – Pamiętaj, że zawsze jesteś u nas mile widziana. Przyjdź dzisiaj na noc, jeśli nie będziesz miała co z sobą zrobić.
Grace wsiadła do swojej wysłużonej ciężarówki i odjechała.
– Na mnie też czas – odezwał się Webb, gdy tylko warkot silnika przycichł. – Spóźniłem się już godzinę. Paddy, czy pojedziesz ze mną?
– Nie mam chyba wyjścia. – Paddy wsunął ranne pantofle na trzęsące się nogi i dał się wziąć Webbowi pod ramię. Stanął przy łóżku Henry'ego, a jego wzrok mówił więcej, niż zdolne były wyrazić słowa. Webb nie odezwał się więcej i poprowadził Paddy'ego do samochodu.
Bonnie poszła za nimi, niosąc w ręce zbiornik z tlenem. Wszystko w niej krzyczało z rozpaczy. Tak bardzo chciałaby odjechać z nimi, zniknąć z oczu Jacincie, ale nie mogła przecież zostawić Henry'ego… Nie mogła.
Webb spojrzał na poszarzałą twarz Bonnie i zacisnął zęby. Leciuteńko pogładził jej policzek.
– Jakoś to załatwię – powiedział cicho. – Zaufaj mi.
Ranek ciągnął się niemiłosiernie. Henry leżał bezwładnie w milczeniu, gdy Bonnie obsługiwała go, zastanawiając się, co robić.
Gdyby tylko Henry upomniał się o swoje, pomogłabym mu przecież. Ma prawo pozostać tu aż do śmierci i mógłby zażądać, bym przy nim pozostała.
Nic by jednak z tego nie wyszło, pomyślała, gdyby była tu Jacinta.
Jacinta i Lois raz już ją wyrzuciły cztery lata temu, a Henry patrzył tylko na to i nic nie mówił.
A teraz wszystko zaczyna się od nowa.
– Nie wyobrażaj sobie tylko, że między nami będzie teraz wszystko dobrze – burknęła Jacinta, gdy zostali we troje.
– Bonnie jest dla mnie dobra – odezwał się Henry znużonym głosem. – Nie zasłużyła sobie, żebyś ją tak traktowała.
– Jest dla ciebie dobra, bo ma złudzenia. Wydaje się jej, że będzie coś z tego miała. – Jacinta wciągnęła na werandę swoje walizki i zapłaciła taksówkarzowi, dając wyraźnie znak, że zamierza tu pozostać. – Ta farma jest wiele warta. Sądziłam, że po wypadku nabierzesz rozumu i pozwolisz mi ją sprzedać. Ale wypadek przekonał najwyraźniej Bonnie, że warto być dla ciebie miłą. A nuż jej coś zostawisz.
– Bonnie nie są potrzebne nasze pieniądze – odezwał się Henry. – Jest lekarzem, i to dobrym, a doktor Halford zamierza się z nią ożenić. Przyszłość więc ma zabezpieczoną.
– Ożenić się… – Oczy Jacinty otworzyły się szeroko. – Ożenić się! Webb Halford zamierza się ożenić z Bonnie? To chyba żarty.
– Nie będę tego słuchać! – Bonnie wpiła paznokcie w rękę. – Pójdę już, bo muszę umyć bańki na mleko…
– Co za poczciwy pracuś – zakpiła Jacinta. – Zawsze zresztą taka byłaś. Webb Halford musi być rzeczywiście w rozpaczliwej sytuacji, skoro ciebie wybrał. Właśnie Susan mówiła mi, że stary doktor nie żyje i Webb na gwałt szuka nowego lekarza, a także kogoś, kto by się zajął jego dzieciakiem, kiedy siostra wyjeżdża za granicę. No i znalazł pracusia i lekarza w jednej osobie. Jak mógłby nie wykorzystać takiej okazji?
– Webb mnie kocha.
Bonnie zbierało się na płacz.
– Tak jak Craig?
– Lepiej byś milczała – wyszeptał Henry. – Czy naprawdę nie dręczy cię sumienie…
– A dlaczegóż by, do diabła, miało mnie dręczyć? Po prostu bardzo mi się podobał i poszłam z nim do łóżka.
– Bonnie była z nim zaręczona.
– Mało prawdopodobne, żeby z tego powodu jakikolwiek mężczyzna nie poszedł z inną kobietą do łóżka – uśmiechnęła się Jacinta, zadowolona z siebie. – Patrzeć na was nie mogę – dodała. – Bóg raczy wiedzieć, dlaczego moja matka tak długo z tobą wytrzymała…
– Podniosła walizki i trzasnąwszy drzwiami, zniknęła w głębi domu.
Zapadła długa cisza. Henry leżał, patrząc ponuro w sufit.
Trzeba umyć te bańki, myślała Bonnie, nie była jednak w stanie odejść. Odsunęła delikatnie kołdrę, obracając Henry'ego, aby pomasować mu plecy.
Leżał sztywno, mięśnie spięte miał bólem i upokorzeniem. Bonnie nie odzywała się, pracowały tylko jej palce. Po chwili zrozumiała, że Henry płacze, a łzy spadają bezgłośnie na poduszkę.
– Dlaczego nie odszedłeś od ciotki? – spytała po chwili.
Ciałem Henry'ego wstrząsnął dreszcz. Przestał płakać.
– Nigdy tego nikomu nie mówiłem.
– I mnie nie musisz mówić. Tylko… tylko trudno było uwierzyć, że łączy was miłość.
– Miłość! – Roześmiał się gorzko. – Dobry dowcip.
– Musieliście się kiedyś kochać – powiedziała cicho.
– Urodziła się przecież Jacinta.
– Jacinta nie jest moim dzieckiem.
Bonnie zdrętwiała. Czuła, jak sztywnieją jej palce. Rozluźniła je dużym wysiłkiem woli, by móc dalej masować delikatnie plecy Henry'emu.
– Nie twoim? A… czy ona o tym wie?
– Oczywiście, że wie – mówił Henry zmęczonym głosem. – Nie przypuszczasz chyba, że Lois zechciałaby stracić jakąkolwiek okazję, żeby mnie zranić?
– Ale… dlaczego?
– Bo byłem głupi – ciągnął zduszonym głosem. – Jako dziecko pracowałem u ojca Lois i zakochałem się w tej farmie. Zawsze marzyłem, żeby mieć takie gospodarstwo, ale moja rodzina, rodzina twojej matki, była biedna jak mysz kościelna. Więc… więc kiedy Lois oświadczyła mi, że chce wyjść za mnie za mąż, byłem na tyle głupi, że nie zastanowiłem się, dlaczego może tego pragnąć. Nie wierzyłem własnemu szczęściu. Lois była piękna, miała silną wolę i wiadomo było, że odziedziczy farmę… I była w ciąży. Powiedziała mi o tym w czasie naszej nocy poślubnej.
– Boże, Henry…
– Zawsze stawiała sprawę jasno, że jeśli kiedykolwiek od niej odejdę, opowie wszystkim, że dziecko nie jest moje i wystawi mnie na pośmiewisko… I dopiero po jej śmierci dowiedziałem się, że powiedziała o tym Jacincie. Byłem głupcem i myślałem… myślałem, że nie powinienem o tym Jacincie mówić. Bóg mi świadkiem, że kochałem ją jak własne dziecko.
Cóż można było powiedzieć? Bonnie czuła bezgraniczną litość dla tego słabego, bezwolnego człowieka.
A więc to tak… Henry wyjedzie stąd lub zostanie wywieziony z farmy bez żadnego sprzeciwu, a ona… Pracowała całe rano w milczeniu zaprawionym goryczą, ciesząc się, że nadmiar pracy zostawia jej niewiele czasu na myślenie.
Webb Halford musi być w rozpaczliwej sytuacji, skoro ciebie wybrał… Słowa Jacinty dźwięczały jej ciągle w uszach.
Pewnie tak właśnie jest.
Jak mogła uwierzyć, żeby taki mężczyzna jak Webb Halford mógł się zakochać w kimś takim jak ona? Myśli te były nie do zniesienia i kiedy usłyszała zbliżający się samochód, wybiegła na podwórko.
To nie był Webb. Z samochodu wysiadła pielęgniarka, ta sama co poprzednio.
– Doktor Halford prosi, żeby pani przyjechała – powiedziała.
– To teraz pani tu zostanie zamiast Bonnie? – spytała Jacinta z nadzieją w głosie, ale pielęgniarka potrząsnęła przecząco głową. Nie uśmiechnęła się nawet.
– Przyjechałam tu jedynie na trzy godziny – wyjaśniła chłodno. – Doktor Gaize ma zastąpić doktora Halforda w przychodni, bo doktor Halford musi coś załatwić. – Urwała, przypominając sobie najwyraźniej polecenia, które otrzymała. – Doktor Halford prosił, żeby doktor Gaize zechciała przyjechać, jeśli tylko nie ma nic przeciwko temu.
– Co ma załatwić?
– Nie mówił tego. – Kobieta zacisnęła wargi, jakby zdecydowanie nie podobało się jej to, co tu zastała.
– No to musisz jechać, kochana – odezwała się Jacinta z pogardą w głosie. – Lepiej go słuchaj. Co by powiedział nasz doktor, gdyby się okazało, że jego narzeczona ma własny rozum!
Bonnie zrobiła się czerwona, zagryzła jednak wargi i nie odpowiedziała. Wzięła kluczyki i odwróciła się tyłem do swej kuzynki.
Samochód Bonnie stał pod drzewem i Jacinta dopiero teraz go zauważyła. Oczy jej rozwarły się w zdumieniu.
– To przecież nie twój samochód? – zawołała. – Tacy jak ty nie miewają przecież takich samochodów.
Bonnie zebrała się na odwagę:
– Tacy jak ja nie powinni mieć takich jak ty kuzynek – rzuciła i pobiegła do samochodu.
Webb nie czekał na nią. Poczekalnia była za to pełna pacjentów, a na biurku leżał krótki list.
Bonnie, mam teraz ważne spotkanie, a wydarzenia dzisiejszego ranka zabrały mi tyle czasu, że bardzo jestem ze wszystkim spóźniony. Mam nadzieję, że sobie jakoś poradzisz.
Z pewnością nie jest to list miłosny, pomyślała.
Gdy usiadła już i zaczęła przyjmować jednego pacjenta za drugim, słowa Jacinty dźwięczały jej ciągle w uszach.
Lecz po chwili udało się jej jakoś skupić uwagę na chorych i nie myśleć o smutnych sprawach.
– Tak się cieszę, że zostaje pani z nami, pani doktor – powiedział pierwszy pacjent. – Cóż to jednak za paskudna historia z tym przyjazdem pani kuzynki…
Dzięki Grace Crammond i mleczarzowi całe miasto najwyraźniej wiedziało, co się rano wydarzyło na farmie. Bonnie raz po raz robiła się czerwona i przeklinała pod nosem nieobecnego Webba. Wystawił ją na ciężką próbę, a sam gdzieś zniknął. Cóż to za nie cierpiącą zwłoki sprawę można mieć w wigilię Bożego Narodzenia?
Dziesięciu pacjentów… piętnastu… aż nareszcie pozostał już tylko jeden, ostatni. Był to starszy pan, pomarszczony i trzęsący się, o pożółkłej jak przy żółtaczce skórze. Wszedł chwiejnym krokiem do pokoju w towarzystwie zaniepokojonej żony. Miał bezustanną czkawkę.
– Nic nie mogę na to poradzić – wyszeptał z rozpaczą. – Zaczęło się wczoraj wieczorem i nic mi nie pomaga. Próbowałem już wszystkiego. Miałem przykładane zimne klucze do krzyża, wypiłem szklankę wody, jadłem suchy chleb…
Bonnie pokiwała głową i zagłębiła się w historię choroby. Les Eeles cierpiał na marskość wątroby. Sądząc po jego wyglądzie, choroba była już bardzo zaawansowana, a wątroba groźnie uszkodzona. Czkawka była jednym z najmniej groźnych objawów, ale dawała się bardzo we znaki.
Bonnie mogła mu przepisać rozmaite lekarstwa, wśród nich znajdowały się nawet silne środki przeciw epilepsji, wszystkie jednak miały skutki uboczne, które mogły Lesowi zepsuć święta. A było to być może ostatnie Boże Narodzenie, które miał spędzić z rodziną. Żona chciała go zabrać do domu, pragnęła, by był przytomny i pogodny, a nie odurzony lekarstwami i nieobecny myślami.
– Wszystkie te babskie środki, których pan próbował, często odnoszą pożądany skutek, gdyż pośrednio lub bezpośrednio oddziaływają na gardło, podrażniają nerwy podniebienia miękkiego. Chciałabym zrobić to samo, to znaczy podrażnić nerwy podniebienia miękkiego. Może uda nam się w ten sposób zatrzymać czkawkę.
Bonnie zapomniała o własnych problemach, starając się dodać otuchy siedzącemu przed nią człowiekowi. Atak czkawki, który trwał już dwadzieścia cztery godziny, bardzo przestraszył go i wymęczył. Bonnie uśmiechnęła się.
– No więc, jeśli mi pan pozwoli, zabiorę się teraz do pana gardła.
– Czy to będzie bolało? – zapytała żona Lesa, a Bonnie potrząsnęła głową.
– Nie, ale będzie to nieprzyjemne – przyznała. – Może się nawet zrobić panu niedobrze. Miejmy jednak nadzieję, że uda mi się powstrzymać czkawkę. Proszę pani – zwróciła się do pani Eeles – mąż może mieć nudności, może nawet wymiotować, więc gdyby wolała pani wyjść…
– Zostanę tutaj – odpowiedziała kobieta i wzięła za rękę męża.
Przez ułamek sekundy Bonnie poczuła przenikliwy ból. Zrozumiała po chwili, że była to zwykła zazdrość. Między tym dwojgiem ludzi istniało coś, czego ona sama tak bardzo pragnęła. Lecz tylko z Webbem…
Nie możesz myśleć ciągle tylko o Webbie, powiedziała sobie twardo, przygotowując potrzebne narzędzia, a potem delikatnie wprowadziła do nosa chorego sondę. Znalazła się ona dokładnie na wysokości drugiego kręgu szyjnego.
Bonnie podciągała i opuszczała sondę kilka razy, a potem usunęła ją powoli.
Zapadła długa cisza. Les i jego żona czekali na nieuchronne, jak się wydawało, wystąpienie czkawki. Ale czkawka już się więcej nie pojawiła.
– Tam do licha, udało się pani – odetchnął z ulgą Les, a jego żona wybuchnęła płaczem.
– Znakomicie poszło, pani doktor.
– Webb…
Stał w otwartych drzwiach, przyglądając się im z uznaniem.
– Miał pan szczęście, trafiając na takiego lekarza – zwrócił się do Lesa z uśmiechem. – Kto inny przepisałby pewnie po prostu słoik pigułek.
– Wydaje mi się, że to pan ma szczęście, panie doktorze – wyszeptał Les Eeles. Podniósł się i wziął żonę pod ramię. – Dziękuję, dziewczyno, z nieba nam spadłaś.
Pani Eeles podeszła do Bonnie i ucałowała ją w policzek.
– Dziękuję, kochanie. Życzę wam obojgu dużo szczęścia, tak jak chyba wszyscy tutaj.
Gdy państwo Eeles wyszli z pokoju, Bonnie usiadła za biurkiem i spuściła wzrok.
– Jak się miewa Paddy? – spytała cicho.
– Jest bardzo wzburzony. – Webb stanął za Bonnie i położył jej ręce na ramionach.
– Jest w domu opieki?
– Chwilowo. Ma własny pokój i piękny widok, ale chce koniecznie z tobą porozmawiać.
– Pójdę tam zaraz.
Podniosła się i napotkała Webba, który zagrodził jej drogę. Wziął ją za brodę i uniósł nieco twarz.
– Kochanie, co Jacinta ci powiedziała?
Bonnie westchnęła.
– Wszystko prawie słyszałeś. Ciągle to samo. Proszę cię… Muszę zobaczyć Paddy'ego.
– A na mnie czeka rodząca kobieta na sali porodowej. – Objął ją w talii i przyciągnął do siebie. – Niech to licho porwie, powinniśmy teraz porozmawiać, a nie ma na to czasu. Bonnie, chciałem cię prosić… Cokolwiek się stanie, przez następne parę godzin musisz mi ufać. Czy możesz mi to obiecać?
– A… co się może stać?
– Sam nie wiem – przyznał. – Ale staję na głowie, żeby to wszystko jakoś załatwić i potrzebne mi twoje zaufanie.
– Panie doktorze… – dobiegł głos zza drzwi. – Wzywają pana na salę porodową.
Webb przytulił ją mocniej do siebie.
– Obiecujesz?
– Wierzę ci – szepnęła Bonnie.
Cóż jej pozostawało innego?
Jego usta odnalazły jej wargi i ucałował ją gorąco.