Obydwaj mężczyźni spali głęboko, gdy wróciła. Na jej spotkanie wyszła pielęgniarka.
– Nawet się nie ruszyli. Ale co w szpitalu?
W głosie jej brzmiał niepokój, a Bonnie zaczęła rozmyślać nad różnicą pomiędzy światem medycznym w mieście i na prowincji. Tutaj dramat, który się wydarzył, obchodził wszystkich.
– Nie żyje… Doktor Roberts nie żyje! – Twarz dziewczyny zalała się łzami. – Urodziłam się przy nim… Odbierał poród. Nie mogę w to uwierzyć, że już nie żyje. – Zaszlochała znowu. – A skąd weźmiemy teraz drugiego lekarza? – Westchnęła głęboko, próbując się opanować. – Pojadę już sobie, a pani niech się trochę prześpi, zanim się obudzą.
Ciekawe jak, pomyślała Bonnie. Czekało ją dojenie krów, mycie w łóżku Henry'ego, prysznic Paddy'ego, śniadanie, pranie…
Zmęczenie sprawiało jej niemal fizyczny ból. Gdy jako ostatnią doiła jałówkę rekonwalescentkę, oparła o nią na chwilę głowę, a wtedy oczy się jej same zamknęły.
– Pani doktor!
Ocknęła się momentalnie i rozejrzała dookoła z poczuciem winy. Jak długo drzemała?
Podniosła się, próbując pozbierać myśli. Przy bramie prowadzącej na podwórze dostrzegła dwóch mężczyzn i kobietę. Na litość boską, co oni sobie o niej pomyślą!
Wydawało się, że doskonale wiedzieli, dlaczego zasnęła. Gdy zbliżyła się do nich, dostrzegła oczy patrzące na nią z sympatią i zrozumieniem.
– Proszę pani… Bonnie. To ja, Neil Crammond. – Starszy z mężczyzn, krzepki i ogorzały, wyciągnął do niej rękę. – Pewnie nas nie pamiętasz? Jesteśmy najbliższymi sąsiadami. To moja żona Grace, a ten obibok tutaj to mój syn.
– Mój Boże, dziewczyno, przecież ty ledwie zipiesz – zaczęła kobieta, uśmiechając się ciepło do Bonnie.
– Gdybyśmy tylko wiedzieli…
– Przecież wiedzieliśmy – zaprotestował Neil. – Wiedzieliśmy, że Henry Gaize wrócił ze szpitala. Nie wiedzieliśmy tylko, że to ty się nim opiekujesz. Doktor Halford mówił, że przyjechała córka Henry'ego. – Przyjrzał się Bonnie. – Wykapana matka – dodał z uśmiechem. – No i nie ma wątpliwości, że urosłaś.
Bonnie patrzyła na nich oszołomiona. Ciotka Lois nie pozwalała jej na przyjaźnie z sąsiadami. Nie było nigdy pieniędzy na stroje dla niej, a po skończonej nauce była zawsze potrzebna w gospodarstwie. Ale coś powoli zaczęło się jej przypominać.
– Sposób, w jaki cię ciotka traktowała, wołał o pomstę do nieba – odezwała się kobieta. – Powiedziałam to dziś doktorowi Halfordowi, gdy dzwonił.
– A on powiedział nam, co się tu naprawdę dzieje – wtrącił Neil. – Myśleliśmy, że to Jacinta przyjechała do ojca, a nie ma tu w okolicy chyba nikogo, kto by chciał chociaż kiwnąć dla niej palcem. Ale ty, dziewczyno, to co innego… Wszyscy w całej okolicy mieli ci zawsze ochotę pomóc.
– No i nareszcie możemy – skończyła kobieta z zadowoleniem w głosie. – Po to tu przyjechaliśmy. Neil, rozładuj samochód.
Bonnie nic nie rozumiała. Rozłożyła bezradnie ręce.
– Nie wiem, co doktor Halford mówił…
– Opowiedział nam, że prowadzisz gospodarstwo, pielęgnujesz dwóch inwalidów i zapracowujesz się na śmierć. A teraz… teraz potrzebna jesteś znowu w szpitalu, a on się obawia, że padniesz z nóg. No więc – pani Crammond wzięła się pod boki – ja jestem wykwalifikowaną pielęgniarką. Niewiele już wprawdzie pamiętam, bo było to dawno temu, ale doktor Halford mówi, że poza umiejętnością umycia leżącego pacjenta wystarczą zapędy dyktatorskie i odrobina zdrowego rozsądku, a to akurat posiadam.
– Zwłaszcza zapędy dyktatorskie – wtrącił syn, odpowiadając uśmiechem na piorunujące spojrzenie matki.
– A Pete będzie doił krowy. Nie jest to taki wielki problem, bo swoich mamy teraz tylko trzydzieści, więc da sobie radę. Neil zajmie się całą resztą, jeżeli Pete będzie potrzebował pomocy. A ja… – pani Crammond zawinęła rękawy, ogarniając wszystkich matczynym wzrokiem – a ja będę gotować i sprzątać i wszystko urządzę jak trzeba. Ty będziesz pomagać doktorowi Halfordowi, żeby obydwoje nasi lekarze nie wyglądali tak, jakby mieli zaraz paść trupem, tak jak… tak jak doktor Roberts.
Pociągnęła żałośnie nosem i odwróciła się szybko, by ukryć słabość, której się zawstydziła.
Bonnie uśmiechnęła się. Pamiętała panią Crammond.
Wkrótce po śmierci matki wręczyła jej kiedyś w szkole paczuszkę, w której Bonnie znalazła śliczną, wyjściową sukienkę.
– Znałam i bardzo kochałam twoją mamę – powiedziała jej wtedy Grace Crammond, ale Bonnie najbardziej utkwiło w pamięci to, co stało się potem. Ciotka Lois odebrała jej sukienkę, mówiąc, że jest dla niej nieodpowiednia, a potem nosiła ją Jacinta.
– Doskonale panią pamiętam – powiedziała Bonnie cicho. – Nie wiedziałam… zapomniałam, że pani znała moją matkę.
Rozległo się znowu chlipanie, ale wkrótce Grace Crammond odzyskała panowanie nad sobą.
– Przyjaźniłam się z nią. W grobie by się chyba przewróciła, gdyby zobaczyła, że nie kiwnęłam nawet palcem, kiedy jej córka jest tak przepracowana. Tak jak musiała się przewracać przez te wszystkie lata, patrząc, jak cię traktuje ciotka. A teraz pokaż mi, co trzeba zrobić i prześpij się ze dwie godzinki. Doktor Halford czeka na ciebie o wpół do dwunastej.
– Nie wiem, czy mogę się na to zgodzić – zaprotestowała Bonnie nieśmiało.
– Zmykaj spać, niech matka się już tutaj rządzi – rozkazał Neil.
Gdy Bonnie zwlokła się z łóżka o jedenastej, okazało się, że dom wuja odwiedziły już całe procesje sąsiadów, którzy przynosili jedzenie i ofiarowali pomoc.
– Nic… nic nie rozumiem – powiedziała Bonnie, półprzytomna jeszcze ze snu.
– Wiadomości szybko się rozchodzą – tłumaczyła Grace. – Lois Gaize skutecznie wszystkich odstraszyła.
A twoje pojawienie się w szpitalu zeszłej nocy sprowadziło tu znowu ludzi.
– Wszyscy tu lubią państwa Bellów? – odezwała się Bonnie, a Grace pokiwała głową.
– Bardzo. Biedny ten nasz doktor Halford… Najpierw dostał wiadomość o stracie najbliższego kolegi, a potem przywieźli Bellów w takim stanie. Trevor jest jego przyjacielem i przeszłość znów do niego powróci.
– Grace otrząsnęła ręce z mąki nad stolnicą i pociągnęła nosem. – Idź już, dziecko. Doktor Halford czeka na ciebie, a masz podobno jeszcze zrobić sekcję tego biedaka, doktora Robertsa. Okropność, ale jeśli to ma uspokoić Ethel… Ona chciałaby wiedzieć, dlaczego to się stało…
– Miejmy nadzieję, że będę jej mogła wytłumaczyć – powiedziała Bonnie bez przekonania.
Gdy piętnaście minut później wjeżdżała na parking przyszpitalny, Webb wybiegł jej na spotkanie.
Wyglądał tak, jakby nie zmrużył oka. Widać było, że jest wykończony, a Bonnie zastanowiła się przez chwilę, co Grace miała na myśli mówiąc, że przeszłość znowu powróci.
– Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko natychmiast się tu pojawić, skoro pan wszystko tak dokładnie zorganizował – oznajmiła.
– Nie ma takiej drugiej kobiety jak Grace Crammond. – Zmęczone oczy Webba rozjaśniły się trochę.
– Przez dziesięć lat była siostrą przełożoną w tym szpitalu, zanim wyszła za mąż za Neila, i jak słyszę, zarządza domem w podobny sposób jak kiedyś szpitalem. A teraz będzie urządzać życie Henry'emu i Paddy'emu w najdrobniejszych szczegółach.
– Kiedy wyjeżdżałam, karmiła ich placuszkami z dżemem polewanymi śmietaną – uśmiechnęła się Bonnie. – Ze świecą można szukać równie szczęśliwych ofiar tyranii.
Webb uśmiechnął się także, ale zmęczenie i napięcie nie znikły z jego twarzy, a Bonnie wyczuła, co zaprząta jego myśli.
– Proszę mi pokazać drogę – odezwała się cicho.
– Pomogę pani.
Potrząsnęła głową.
– Nie. Mało znałam doktora Robertsa i mogę to zrobić…
Dla ciebie…
Nie wypowiedziała tych słów, ale można się ich było domyślić. To musi być straszne – robić sekcję zwłok własnego przyjaciela. A ona może go od tego uwolnić. Miała przecież powody, by czuć do niego wdzięczność.
Wdzięczność?
Wiedziała przecież doskonale, że zakochała się nieprzytomnie w Webbie Halfordzie i że zrobiłaby wszystko, żeby tylko z twarzy jego zniknęło przygnębienie.
Wszystko?
Nie była to prawda. Wiedziała, że nigdy się nie zgodzi na romans. Był żonaty i miał dziecko, a małżeństwo i rodzina to rzeczy święte.
– Czy ma pan historię choroby doktora Robertsa? – zapytała, a Webb potrząsnął głową.
– Bill Roberts nie przechodził od lat żadnych badań. Poprzedni lekarz, który tu pracował, stwierdził u niego dziesięć lat temu nieco podwyższone ciśnienie. Wyglądał ostatnio na zmęczonego i namawiałem go, żeby dał się zbadać, ale nic z tego nie wyszło…
– Proszę mi pokazać drogę – powtórzyła cicho. – Im prędzej zacznę, tym szybciej będzie po wszystkim.
Ciało doktora Robertsa leżało w kostnicy. Twarz miał pogodną i zdawać by się mogło, że zasnął spokojnie. I może tak właśnie było, pomyślała Bonnie, czytając notatki dostarczone przez policję. Świadek zeznawał, że samochód Billa zajechał drogę nadjeżdżającemu z naprzeciwka samochodowi. Samochód Bellów zarzucił na bok i wpadł na drzewo, a samochód doktora Robertsa zatrzymał się jakieś sto metrów dalej, z niczym się nie zderzając. Znaleziono go martwego, leżącego na kierownicy.
Miał wysokie ciśnienie…
Przez dziesięć lat się nie leczył…
Bonnie zrobiła cięcie.
I to wystarczyło. Ślady krwawego wylewu uzmysłowiły jej, co się stało. Ethel Roberts otrzyma ciało męża nienaruszone. Nie ma potrzeby zakłócania jego spokoju.
Tętniak aorty spowodował natychmiastową śmierć. Bonnie odetchnęła z ulgą na myśl, że taką właśnie wiadomość będzie mogła przynieść Ethel.
Zakryła prześcieradłem twarz zmarłego i skończyła robienie notatek dla koronera. Ethel będzie już teraz mogła pogrzebać swego męża.
Bonnie wyszła z kostnicy i weszła do gabinetu Webb'a. Siedział za biurkiem z twarzą ukrytą w dłoniach. Plecy miał pochylone jakby w poczuciu klęski.
– Webb? – odezwała się cicho.
– Czy wiesz, że wyglądasz na jedenastoletnią dziewczynkę? – zapytał, podnosząc głowę.
– Czuję się tak, jakbym miała sto lat.
– Jeżeli ty masz mieć sto lat, to ja mam chyba sto pięćdziesiąt – przerwał jej z bladym uśmiechem. – Szybko wróciłaś. Co to było?
– Tętniak aorty. Musiał umrzeć od razu.
Skinął głową i sięgnął po słuchawkę.
– Zadzwonię do Ethel.
– Czy wyników nie powinien ogłosić najpierw koroner? – spytała Bonnie, ale Webb wykręcał dalej numer.
– Nic mnie to nie obchodzi – odparł. – Ethel odchodzi od zmysłów. Myśli, że jej mąż spowodował wypadek, bo zasnął za kierownicą i nie daje sobie wytłumaczyć, że jego śmierć nie miała związku z wypadkiem. Ta wiadomość pozwoli jej to lepiej zrozumieć.
– Może zechce pan do niej pojechać? Zajmę się tu przez ten czas wszystkim.
Webb potrząsnął głową.
– Jest tam cała rodzina. Ona po prostu czeka na telefon ze szpitala.
Słuchając, jak Webb rozmawia z Ethel, Bonnie zastanawiała się po raz nie wiadomo który, co kieruje tym człowiekiem. Potrafił się posunąć do gryzącej ironii i okrucieństwa, gdy tylko uważał, że wymaga tego sytuacja, a czasami, jak teraz, zdawał się uosobieniem delikatności i dobroci.
– Przyjdę dziś po pracy – powiedział i skończył rozmowę.
Po pracy, pomyślała Bonnie. Jakby przez najbliższe parę tygodni mogło istnieć dla Webba coś takiego jak czas wolny od pracy.
Jakby czytając w jej myślach, Webb, kładąc słuchawkę, zwrócił się do niej.
– Potrzebna mi będzie pomoc – powiedział bez ogródek, a Bonnie kiwnęła głową.
– Wiem – uśmiechnęła się – po to przecież wyszukał pan Grace Crammond. – Rozłożyła ręce w przyjaznym geście. – Oczywiście, że przez najbliższe parę tygodni będę mogła pomagać.
– Ale ja wcale nie mówię o paru tygodniach.
Zapadła cisza. Bonnie spuściła wzrok.
– Ja… ja nie mogę przyjąć stałej pracy.
– Nie rozważyłaby pani posady lekarza ogólnego w Kurrarze?
– W marcu zaczynam staż – oznajmiła. – W żaden sposób nie mogę teraz myśleć o zmianie wszystkich planów, żeby przyjechać do… żeby przyjechać tutaj.
– Żeby przyjechać do domu – poprawił ją Webb. – To chciała pani przecież powiedzieć. Dlaczego pani nie dokończyła zdania?
Spojrzała mu prosto w oczy.
– Bo to nie jest mój dom. To nigdy nie był mój dom. To nie jest moje miejsce.
– Pani matka się tu urodziła.
– Skąd pan to wie?
– Grace Crammond opowiedziała mi całą pani historię, gdy zadzwoniłem do niej dziś rano. Głupio mi teraz, że nie porozmawiałem z nią przed swoim przyjazdem do Melbourne, zamiast oskarżać panią.
– A co… Grace mówiła?
– Że mama wyjechała stąd po ślubie, a Henry był jej bratem. Opowiadała, że byli sobie z Henrym bardzo bliscy, ale stosunki z Lois nie układały się najlepiej. A potem, po śmierci pani rodziców, wuj chciał panią koniecznie zaadoptować, a Lois wypełniała swoje obowiązki, ale że trudno sobie wyobrazić, żeby można je było gorzej wypełniać. Ale… ale pomimo wszystko myśli pani o tym miejscu jako o swoim domu?
– Tak… Ale nie mogłabym tu wrócić.
Pokiwał głową.
– Potrafię to zrozumieć. Chciałbym tylko, żeby pani rozważyła moją propozycję. Bill Roberts powinien był przejść na emeryturę już parę lat temu, więc stopniowo ograniczał swoją praktykę. Już półtora roku temu rozpoczęliśmy poszukiwania nowego lekarza, ale bezskutecznie. Mało ludzi chce pracować na wsi.
– A dlaczego panu to odpowiada? – spytała.
– Może słyszała pani, że moja żona odniosła poważne obrażenia w wypadku samochodowym przed paru laty. Nie wytrzymywała napięcia, jakie z sobą niesie życie w mieście, więc przywieźliśmy naszego chłopca tutaj. A teraz… teraz Sam w swojej szkole czuje się doskonale, a Serena jest zadowolona ze swojego studia i pieca do wypalania i wszyscy są szczęśliwi. Ale jeśli nikogo nie znajdę…
– Wtedy ani Serena, ani Sam nie będą mieli z pana wielkiej pociechy – skończyła Bonnie.
Spojrzał na zegarek i skrzywił się. Słychać już było pierwsze kroki pacjentów.
– Zaczynają się popołudniowe godziny przyjęć.
– Więc jak bym mogła pomóc?
– Wyrażając zgodę na przyjazd tutaj na stałe.
– O tym nie może być mowy.
– Nie rozważy pani tego jeszcze? – Wstał i podszedł do niej, aby położyć jej rękę na ramieniu. Dotyk jego przyprawił ją o drżenie, ale zdołała zachować spokój.
– Proszę… – zagryzła wargi.
– Co się stało?
– Nie chcę… nie chcę, żeby mnie pan dotykał – szepnęła.
– Do licha! Dlaczego?
W jego głosie można było wyczuć nutę zdziwienia – jakby dotknięcie jej sprawiało mu przyjemność i jakby był przy tym pewny, że ona odwzajemnia te uczucia.
– Ponieważ tego nie lubię – odpowiedziała spokojnie. Uchyliła drzwi i rzuciła okiem na wypełniającą się szybko poczekalnię. – Zdaje się, że schodzą się już pacjenci. Czy… czy mogę kilku z nich zabrać?
Webb pokiwał głową.
– Bardzo bym chciał.
– I pójdzie się pan położyć spać?
– A pani będzie tu pracować? To nie bardzo sprawiedliwe.
– O piątej pojadę do domu i zostawię pana na noc – oznajmiła. – A sam pan wie, że nie ma żadnej pewności, że nie będzie pan budzony w nocy.
Zawahał się, ale widać było, że jest zmęczony i ulega pokusie.
– Jeśli rzeczywiście pani tak uważa… – Podniósł znowu rękę, by jej dotknąć, ale Bonnie cofnęła się, a oczy Webba zmrużyły się w ironicznym uśmiechu. – Nie mam zamiaru pani gwałcić, pani doktor.
– Nie udałoby się to panu – odpowiedziała lodowatym tonem. – Mam czarny pas w dżudo.
– A więc gdybym podszedł do pani, gdybym chciał położyć ręce na pani ramionach i gdybym spróbował panią pocałować…
– Niech pan tego nie robi. – Bonnie z rozpaczą zerknęła do tyłu. Z poczekalni przyglądało im się z żywym zainteresowaniem sześć par oczu.
– Mówiła pani przecież, że się potrafi bronić.
Po jego twarzy błąkał się ironiczny uśmieszek.
– Jeżeli trzeba, potrafię się bronić. Niech mnie pan zostawi!
Krzyknęła to z rozpaczą, ale z góry wiedziała, że to na nic się nie zda. Webb Halford zbliżył się do niej, położył jej ręce na ramionach i nachylił się, by ją pocałować.
Nie minęła sekunda, gdy leżał na plecach.
Z poczekalni dobiegły ich oklaski. Bonnie wyjrzała przez drzwi i poczerwieniała. Pacjenci słyszeli całą wymianę zdań, a teraz śledzili akcję.
– Ostrzegałam pana – przemówiła do człowieka leżącego na podłodze.
– Święta prawda. – Uśmiechnął się, a potem napięcie, w jakim żył przez ostatnią dobę, znalazło ujście w głośnym śmiechu. – Uszkodziła mi pani kręgosłup. Musi mi pani teraz pomóc się podnieść.
– Nie rób tego, dziecko – zachichotała starsza kobieta. – Nie dasz mu potem rady.
– Poturbowała mnie pani na oczach moich pacjentów! – Webb starał się mówić żałosnym tonem, ale nie bardzo mu to wychodziło. – Proszę mi pomóc wstać, bo inaczej wytoczę pani proces i zażądam odszkodowania, a moi adwokaci domagać się będą spłaty długów nawet pod postacią czerwonego, sportowego samochodu i skończy się na tym, że będzie pani zmuszona jeździć używanym rowerem.
Leżał nadal i Bonnie dotknęła go czubkiem buta.
– Niechże pan wstanie. Jeśli nawet nie zależy panu na własnej opinii…
– Mojej opinii?! Zostałem powalony na ziemię przez kobietę…
– Proszę wstać!
– Będę tu leżał do wieczora, jeśli mi pani nie pomoże. Przeskoczył mi chyba dysk…
Bonnie spojrzała na niego. Śmiech w poczekalni także zamarł, pacjenci chyba się przestraszyli.
Bonnie odczuła niepokój. Opadł z takim hałasem… Jeżeli coś mu się stało… Przecież chyba nie przewróci jej przy tylu świadkach?
Wyciągnęła do niego rękę i w tej samej chwili znalazła się na podłodze.
– Na litość boską! – Nie wiedziała już, czy ma się śmiać czy płakać. Przecież ten człowiek ma ponad trzydzieści lat, jest ogólnie szanowanym lekarzem, a wszyscy ci pacjenci przyszli tu z jakimś problemem i nie mogą się doczekać, aż ich przyjmie. A co sobie o niej ludzie pomyślą? Poczekalnia trzęsła się od śmiechu.
– Proszę mi dać wstać – syczała, walcząc jak oszalała, by wyzwolić się z jego objęć.
– Będzie to panią dużo kosztowało.
Trzymał ją mocno, nie zwracając uwagi na szamotanie.
– Nie rozumiem.
Tak trudno było stawić mu należyty opór, czując te wszystkie oczy na sobie i słysząc śmiechy.
– Cena to przyjście jutro wieczorem na kolację. Serena i Sam dziś wracają. Opowiedziałem im o pani i bardzo chcą panią poznać. Serena zaprasza na jutro, a Grace powiedziała, że…
– Widzę, że wszystko już pan zaplanował…
– Chciałem zaprosić panią na kolację, ale nie myślałem, że odbędzie się to na podłodze. No ale skoro już się tu znaleźliśmy, byłbym głupi, nie wykorzystując swojej przewagi. No więc przyjmuje pani zaproszenie na jutro?
– Serena zaprasza? – zapytała podejrzliwie, a Webb się uśmiechnął.
– Serena i Sam, i nasza kotka Christabelle, i żółw wodny Sama, Mabel. – Webb rozejrzał się dookoła. – Jak państwo myślą, doktor Gaize nie ma chyba wyjścia i musi przyjąć zaproszenie?
Odpowiedział mu śmiech i aprobata zebranych.
– Pójdź tam, dziecko – zachichotała starsza pani. – Wyjdzie wam to obojgu na dobre, a Serena wyśmienicie gotuje.
– No więc jak? – powtórzył pytanie Webb. Uśmiechnął się, a serce jej, już nie po raz pierwszy przecież, załomotało.
– Zgoda – rzekła krótko, z trudem podnosząc się na nogi. Rozejrzała się po poczekalni i zmusiła się do uśmiechu. – Pojęcia nie mam, jak państwo wytrzymują z takim aroganckim, apodyktycznym i zarozumiałym człowiekiem…
– Nie mamy innego – odpowiedziała jej kobieta, a śmiech w poczekalni powoli zamierał wraz ze wspomnieniem wczorajszej tragedii. – Bądź lepiej, dziecko, dla niego dobra. On jeden nam już pozostał.