Rozdział 8

Gdy wróciła do domu, Grace robiła spokojnie na drutach. Widząc zapłakaną twarz Bonnie, nie odezwała się słowem. Nie zareagowała też, gdy Bonnie oznajmiła jej, iż skończyła pracować dla Webba.

– Dziękuję ci za pomoc – mówiła Bonnie drżącym głosem, nad którym nie potrafiła zapanować. – Nie zapomnę wam tego nigdy. Ale jutro już sama wydoję krowy i nie będziecie musieli więcej przychodzić.

– Świetnie, niech się Pete jutro wyśpi – powiedziała Grace, zbierając swoje rzeczy do przepastnej torby. – Ja jednak przyjdę rano, czy ci się to, panno, podoba, czy nie.

– Ale przecież jutro jest Wigilia. Masz pewnie dosyć własnej roboty…

– Robię to dla Henry'ego. – Oczy Grace spoczęły w zadumie na twarzy Bonnie. – Nie znałam właściwie twojego wuja i wydaje mi się teraz, że za surowo go osądzaliśmy. I chyba za łagodnie ocenialiśmy twoją ciotkę. – Grace pociągnęła nosem. – A teraz pakuj się, dziewczyno, do łóżka i staraj się nie myśleć o tym, co cię trapi. Tak sobie myślę, czy te krowy jutro rano, tych kilka spokojnych chwil podczas dojenia po dobrze przespanej nocy, czy to przypadkiem nie jest to, czego ci potrzeba…

Bonnie długo się przewracała na łóżku, aż wreszcie zapadła w niespokojną drzemkę. Obudziła się o pierwszej, a potem o trzeciej, żeby zmienić Henry'emu pozycję w łóżku. Ostatni raz zrobiła to o piątej, zanim zaczęła doić. Henry przytrzymał ją mocno za rękę.

– Dobrze, że tutaj jesteś, Bonnie – wyszeptał.

Pierwszy raz wyraził swoje uczucia do niej, ale Bonnie nie dowierzała mu, podobnie jak nie wierzyła Webbowi.

Czy ktokolwiek mówił jej prawdę? Rodzice podobno ją kochali, ale potem ją porzucili. Craig? Lepiej o nim w ogóle nie myśleć. No i Henry, a teraz Webb…

Powędrowała do obory i uruchomiła maszynerię do dojenia. Rozległ się kojący, przyjemny szum. Grace ma chyba rację, pomyślała. Czuje się tu taki spokój… Przez otwarte drzwi widać było odległe wzgórza skąpane w świetle poranka, cicho porykiwały krowy, świergotały ptaki.

Chętnie bym tu została, pomyślała sobie. Gdyby nie Webb Halford.

Skończyła doić ostatnią krowę i wyszła z wężem do polewania na betonowe podwórko. Unosząc głowę do góry, napotkała spojrzenie Webba, który siedział na ogrodzeniu.

Jak długo tu jest?

Bóg jeden raczy wiedzieć. Zauważyła go przecież dopiero teraz.

– Czego… czego pan chce?

– Pamiętam, że obiecałaś poszczuć mnie psami, jeżeli tu przyjdę – zaczął z uśmiechem. – Spotkałem je, wjeżdżając na podwórko i powiedziałem im, czego się po nich spodziewasz, ale pani Crammond dała im śniadanie i przeszedł im już apetyt na lekarzy czy też wiarołomnych mężów.

Wiarołomni mężowie… Jak on śmie?

– Idź sobie – szepnęła. – Idź…

Zeskoczył z ogrodzenia i szedł w jej kierunku. Bonnie miała na nogach kalosze wuja i zaczęła się niezgrabnie, lecz całkiem szybko cofać. W ręce trzymała ciągle końcówkę węża.

– Idź sobie stąd…

– Bo inaczej mnie zastrzelisz? – Zrobił zabawny grymas. – To przecież nie strzelba.

To co z tego? Bonnie uniosła wąż wysoko do góry, nacisnęła zawór i strumień wody wystrzelił w powietrze, trafiając Webba w piersi.

Nie powstrzymało go to. Nie przestając się uśmiechać szedł naprzód, choć prąd wody stawał się coraz silniejszy.

– Idź sobie stąd!

Bonnie cofnęła się znowu i pośliznęła na świeżym krowim nawozie. Wylądowała na wznak na krowich plackach, a jej twarz oblewały strumienie wody wylatujące z gumowego węża.

Webb stanął nad nią i śmiał się do rozpuku. Bonnie zakręciła zawór i leżała w błocie i nawozie. Była bliska płaczu i jednocześnie czuła, że ogarnia ją absurdalna potrzeba wybuchnięcia histerycznym śmiechem.

– Czy chcesz tu leżeć? – Webb wyjął wąż z jej ręki, wyciągnął do niej dłoń, podniósł ją z ziemi i odwrócił plecami do siebie. – Stój spokojnie.

– Ty…

Uczuła na plecach gwałtowny strumień zimnej wody. Krzyknęła przeraźliwie, ale Webb nie zważał na to i zmywał nadal nawóz z jej dżinsów i koszuli.

Nie miała siły uciekać. A zresztą – jak można było uciec od tego człowieka?

– Już lepiej – powiedział z zadowoleniem.

Rzucił wąż na ziemię i odwrócił Bonnie twarzą do siebie.

– Webb, proszę cię…

– Prosisz, żeby cię nie dotykać? Dlaczego?

Stała przemoczona i ociekająca wodą. Webb trzymał ją mocno w talii, a ona była tylko w stanie kręcić przecząco głową. Pod powiekami wzbierały jej łzy.

– Bonnie, myślałem wczoraj długo nad tym, co mi nagadałaś. – Głos Webba zmiękł, a uśmiech zniknął. Patrzył jej poważnie w oczy. – Nic na początku z tego nie rozumiałem, aż w końcu z potoku słów, którymi chciałaś mnie obrazić, kilka dało mi do myślenia. Wiarołomny… pozbawiony skrupułów… zdemoralizowany… Może rzeczywiście jestem potworem, ale wyjaśnij mi znaczenie tych przymiotników. Wyjaśnij to teraz, zanim pójdziesz do domu.

– Jesteś…

– Wcale nie jestem – uciął krótko. – Nie jestem ani wiarołomny, ani pozbawiony skrupułów, chyba żeby za zdradę mojej żony uznać kilka pocałunków. Tyle że moja żona nie żyje od trzech lat.

– Nie żyje? – Bonnie spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc. – Nie żyje? Ale… Ale przecież Serena nie umarła.

Objął ją mocniej.

– Powinienem był cię oblać jeszcze bardziej. Jak mogłaś przypuszczać, że mógłbym się zalecać do ciebie, mając żonę i dziecko, a w dodatku zapraszać cię do domu, żebyś ich poznała?

– Ale Henry mi powiedział…

– Nie wiem, co ci tam wuj nagadał – odparł łagodnie. – Odkąd tu jestem, wuj mieszka w odosobnieniu i z nikim się nie kontaktuje. Wie tylko to, co sam zauważy, ale niczego nie mógł usłyszeć.

– To znaczy, że wuj się mylił?

– Moja żona miała na imię Diana, nie Serena. Poznaliśmy się i pobraliśmy jeszcze na studiach. Bardzo się kochaliśmy. A potem… potem… cztery lata temu, kiedy Sam był jeszcze maleńki, Diana miała wypadek samochodowy. Uszkodzona została wątroba i nie było dla niej ratunku. Diana zawsze marzyła o tym, by Sam wychowywał się na wsi, więc… więc ostatni rok jej życia spędziliśmy tutaj. Zamieszkaliśmy tu, żeby mogła oglądać zachody słońca w ogrodzie i przekonać się na własne oczy, jak jest mu tu dobrze.

– Ale… A Serena?

– Serena jest moją siostrą, nawet siostrą bliźniaczką, chociaż nie bardzo jest do mnie podobna. Gdy Diana umierała, Serena zlikwidowała swoją pracownię i oznajmiła, że tu przeniesie studio. Nie mogłem sobie pozwolić na rzucenie pracy i zajęcie się Dianą i Samem. Myślę, że bez Sereny bym chyba zwariował. A nawet przy niej nie było lekko. – Kiedy zamilkł, spojrzała mu w oczy. Były pełne bólu. – Myślałem, że już nigdy się nie wydobędę z tego koszmaru, aż tu pewnego dnia spotkałem piegowatą dziewczynę z zadartym nosem, o wielkim sercu…

– Nieprawda!

– Ależ tak – powiedział łagodnie i pocałował ją leciutko w czoło. – Nie przypominasz Diany. W niczym jej nie przypominasz. Zdawało mi się, że nigdy się już nie zakocham, bo nie ma przecież na świecie drugiej Diany, a okazuje się, że to wcale nie jest potrzebne. Bo jest za to Bonnie, a Bonnie – czy widział ktoś coś podobnego? Bonnie ma czarny pas w dżudo, bardzo się stara, żeby się nie roześmiać, wtedy gdy postanowiła sobie być zagniewana, cierpi z powodu zaginionej kury i kontuzjowanej krowy. Potraktowana została w sposób obrzydliwy, a ja… ja chciałbym coś zrobić, żeby uwierzyła, że można ją pokochać dla niej samej, bo jest cudowną osobą, i że uda się nam stworzyć razem rodzinę. Co ty na to?

Patrzył jej prosto w oczy, a w niej topniało serce na widok jego cierpienia i miłości, którą dostrzegła w jego oczach.

– Webb, ja nie mogę…

– Nie możesz mi już teraz obiecać, że wyjdziesz za mnie za mąż? – powiedział poważnie. – Doskonale rozumiem. Ale ja jestem uosobieniem cierpliwości i zaczekam.

– Ależ nie!

– Chcesz powiedzieć, że nie muszę czekać?

– Webb…

– Zgadzam się, Bonnie, na wszystko. Zapomnij na chwilę o moich oświadczynach. Odłóżmy tę sprawę na co najmniej dwadzieścia minut. Ale nie będziesz miała nic przeciwko temu, że cię pocałuję?

– Webb, nie…

– Kochanie, co się stało?

Oczy jego wyrażały zdumienie.

– Nie możemy, proszę cię…

Webb rozejrzał się dookoła. Zza bramy przytuloną do siebie parę śledziły oczy jałówki, która skręciła nogę.

– Aha, to o to chodzi! – zaśmiał się Webb. – Nasza pacjentka miesza się do nie swoich spraw. Widać, że szybko przychodzi do siebie.

– Webb…

– Masz świętą rację. – Z teatralną dezaprobatą pokiwał głową, patrząc na uratowane przez nich z takim poświęceniem zwierzę. – Ale nic nie szkodzi. Znam jedno miejsce…

Szybkim ruchem chwycił Bonnie w ramiona i niósł ją przez podwórze w kierunku stodoły. Nie zdążyła nawet zaprotestować.

Stodoła była pełna siana, a Webb zaniósł swoją zdobycz na samą górę, pod rozgrzany słońcem dach. Rozgarnął siano i ułożył ją tam niczym na królewskim łożu.

Bonnie ociekała wodą, a gumowe kalosze zgubiła gdzieś po drodze. Leżała oszołomiona, jej ogromne oczy wpatrzone były w Webba, który spoczął obok niej.

– Nie masz pojęcia, jak ślicznie wyglądasz – szepnął jej czule do ucha. – Nie masz pojęcia, jak bardzo czekałem na tę chwilę…

A potem nie było już czasu na słowa. Leżał obok niej i trzymał w ramionach jak swoją własność, której nikt mu nie może odebrać.

Bonnie nie była w stanie mu się sprzeciwić. Nie chciała nawet. Tak właśnie powinno było się stać. Czuła się nareszcie bezpiecznie, u siebie, jakby ten człowiek należał do niej.

Nie da się opisać, co odczuwała. Piersi twardniały jej w niecierpliwym oczekiwaniu, a całe ciało było jedną wielką tęsknotą za mężczyzną, który leżał przy niej.

– Webb…

Jej głos wyrażał błaganie i pieszczotę zarazem.

– Należymy do siebie – wyszeptał, a oczy jego mówiły o miłości i pożądaniu. – Spróbuj tylko zaprzeczyć.

Nie umiała. W każdym razie nie teraz. Tuż obok rozległ się dźwięk klaksonu. Bonnie poderwała się. Mój Boże, co ja tu robię? Czuła się jak niegrzeczne dziecko.

– Mleczarz – oznajmił Webb z uśmiechem. – Czy wypełniłaś kartę?

Klakson rozległ się znowu.

– Chciałam – szepnęła, starając się mówić z godnością – ale mi przeszkodzono.

Mleczarz wjechał już na podwórko. Stał teraz przy szoferce i trąbił jak na alarm.

– Pomóż mi… – szepnęła. Webb leżał zakopany w sianie, a oczy jego śmiały się przekornie. – Pomóż mi zejść na dół.

– Zejdziemy obydwoje, trzymając się za ręce i będziesz musiała wyjść za mnie za mąż.

– Pomyśl, jaką będziesz miał opinię…

Przygarnął ją do siebie.

– I kto tu mówi o mojej opinii? A kto mnie nazywał obłudnym potworem?

– Webb, muszę już iść!

Zdołała wreszcie uwolnić się z jego objęć i ześliznąć na dół. Nerwowo zapinała guziki koszuli i gdy znalazła się na podwórku, wyglądała całkiem przyzwoicie, mimo że była na bosaka.

– Dzień dobry – zawołała nieswoim głosem.

Mleczarz przyjrzał się jej uważnie.

– Nie wypełniła pani karty – odezwał się przepraszającym tonem. – Gdyby nie to, zabrałbym mleko i… nie przeszkadzałbym.

– Przepraszam. – Bonnie brak było tchu i usprawiedliwiała się jak niegrzeczne dziecko. – Byłam w stodole, ustawiałam… ustawiałam pułapki na myszy.

– Aha…

Drżącą ręką wypełniła kartę, czując cały czas obecność Webba, który patrzył na nich z góry.

Mleczarz w końcu odjechał i po chwili stanął przy niej Webb. Wprost pękał ze śmiechu. Wyjął jej z włosów źdźbło siana i pocałował.

– Boję się, pani doktor, że to nie moja opinia na tym ucierpiała. Po całej dolinie się teraz rozniesie, że byłaś na sianie z doktorem Halfordem.

– Przecież cię nie zobaczył…

Webb uśmiechnął się i wskazał ręką samochód – starego, szarego bentleya, który stał w kącie podwórka.

– Mało kto nie zna samochodu doktora Halforda – oświadczył. – Nie myślisz chyba, że on choć na chwilę uwierzył w zakładanie pułapek na myszy.

– Jest tu przecież także samochód Grace – odpowiedziała, doprowadzona do rozpaczy. – Pomyśli sobie pewnie, że jesteś gdzieś z nią w domu.

– Widziałem ze stodoły i Grace, i Henry'ego, i Paddy'ego. Siedzieli wszyscy troje na werandzie i doskonale ich było widać. – Przyciągnął ją do siebie i objął. – Nie ma rady. Dwadzieścia minut minęło. No więc czy wyjdziesz za mnie, czy też pozwolisz, żeby wszyscy w Kurrarze o tobie opowiadali?

– Webb… – Spojrzała na niego błagalnym wzrokiem, prosząc o zrozumienie. – Webb, skąd możesz wiedzieć, że chcesz się ze mną ożenić? To nie ma sensu.

– Jak bym mógł nie wiedzieć? – W jego głosie kryło się niekłamane zdumienie. Obejrzał ją raz jeszcze od stóp do głów. – Jak bym mógł cię nie pokochać, ty moja zwariowana, kochana dziewczyno?

– Kochana… – Bonnie pokręciła głową z oczami pełnymi łez. – Nic z tego nie wyjdzie, Webb. To nie dla mnie przecież.

– Bo już byłaś raz zaręczona, tak? – Webb zachmurzył się. – Mogę mu być tylko wdzięczny, że cię porzucił. Ale musiał być głupi…

– Gdybyś mnie lepiej znał… – Bonnie postanowiła mu wszystko powiedzieć. – Nic z tego nie wyjdzie. Nawet moi rodzice specjalnie mnie nie kochali…

– O czym ty, na Boga, mówisz?

– Opowiadała mi o tym ciotka Lois…

– Ach, ona… – Przygarnął ją mocno do siebie. – Czy chcesz powiedzieć, że nie ma czegoś takiego jak miłość, bo nie kochali cię twoi rodzice? A przecież to, że żyjesz, zawdzięczasz tylko temu, że kochali cię tak bardzo, że zdecydowali się nie zabrać cię z sobą.

– Ale…

– Rozmawiałem długo z Grace Crammond. O tobie i o twojej ciotce. – Podniósł ją wysoko, tuląc do siebie i nie zważając na jej gwałtowny protest. – Była jedyną osobą, która w ogóle w tej rodzinie mówiła. I jak się wydaje, potrafiła wszystko zaprawić jadem, który najwyższy czas usunąć.

– Proszę cię, postaw mnie już na ziemi… – Webb szedł w kierunku domu ze swym drogocennym skarbem w ramionach. – Przecież… przecież na pewno jesteś potrzebny w szpitalu. Co będzie, jeśli ktoś cię teraz szuka?

– Zostawiłem Grace mój telefon komórkowy, a ona wie, gdzie jestem.

Patrzono na nich. Tak jak Webb mówił, Grace zabrała Henry'ego i Paddy'ego na werandę i cała trójka, z różnymi odczuciami, oglądała scenę rozgrywającą się na podwórku. Grace robiła wrażenie nad wyraz zadowolonej, Paddy i Henry byli jednak wyraźnie zaniepokojeni.

Świadomość bycia kochaną… Sprawił to ten właśnie człowiek, a Bonnie nikt nigdy nie kochał. Od chwili, gdy jej rodzice…

– Przestań tak myśleć! – skarcił ją Webb, sadzając w wiklinowym fotelu na werandzie.

Nie miała pojęcia, skąd znał jej myśli. Że znał je, nie było żadnych wątpliwości.

– Henry – powiedział Webb – twoja siostrzenica dopiero co odrzuciła propozycję małżeństwa, jaką jej złożyłem. Potrzebna mi twoja pomoc.

– Małżeństwa? – powtórzył Henry, który na ogół nie zabierał głosu publicznie.

– Przypuszczasz, że jestem żonaty. – Webb uśmiechnął się, widząc pełną niedowierzania minę Henry'ego. – Wiem o tym, ale moja żona zmarła trzy lata temu, a Serena jest moją siostrą. No więc, jak widzisz, jestem zasługującym na szacunek wdowcem. Czy masz więc coś przeciwko temu, że Bonnie wyjdzie za mnie?

Zapadła długa cisza, a potem rozległ się pełen radości śmiech Paddy'ego.

– Ślub! Sami powiedzcie, czy nie warto jeszcze trochę pożyć?

– Musisz jeszcze trochę pożyć, Paddy – poparł go Webb. – Nie weźmiemy ślubu bez ciebie.

– Ale ja przecież nie… Nie spieszcie się tak… – szeptała Bonnie.

Czuła się tak, jakby była dzieckiem, jakby wszystko wokół niej rozgrywało się bez jej udziału.

– Tak, to prawda, że się spieszę. – Webb wziął ją mocno za rękę, a oczy jego wyrażały tak wiele, że zabrakło jej tchu. – A ty straciłaś już dosyć czasu. – Zwrócił się znów do Henry'ego. – Czy ona w ogóle wie, jak zginęli jej rodzice?

Henry pokręcił głową, zmieszany i zdezorientowany.

– Lois jej o tym mówiła… Dzieciak był w takiej rozpaczy… Powiedziała, żebym się do tego nie mieszał, że to babska sprawa…

– Bonnie, powiedz, co ci ciotka opowiedziała? – zapytał Webb.

– Że… że oni pojechali do Włoch na wakacje – szepnęła – i rozbili się na autostradzie. Zginęli na miejscu.

Henry i Grace jednocześnie westchnęli.

– Proszę, niech pani powie Bonnie wszystko to, co opowiedziała pani mnie dwa dni temu – odezwał się Webb.

– Nie wyobrażałam sobie, że twoja ciotka będzie tak mściwa. – Grace posłała Henry'emu ciepłe spojrzenie. – Wiesz chyba, że twój ojciec zajmował się medycyną.

– Tak… Myślę, że to był jeden z powodów, dla których zostałam lekarzem.

– Prowadził poważne badania naukowe. Jak wiesz, było w tym czasie dużo zamieszania w sprawie thalidomidu, tego leku, którego używanie prowadziło do wad wrodzonych. Twój ojciec sprawdzał działanie szeregu mniej znanych leków i wyniki jego badań, z tego co wiem, odbiły się głośnym echem na całym świecie. Musiał publicznie przedstawić wyniki swoich badań po to, by niebezpieczne leki zostały wszędzie wycofane. Miał wziąć udział w dwóch konferencjach: jednej w Indiach, a drugiej we Włoszech. W Bombaju wybuchła wtedy jakaś epidemia i rodzice w żadnym wypadku nie mogli cię z sobą zabrać.

– I zostawili mnie tutaj? – stwierdziła raczej, niż spytała.

– Mama nie chciała cię tu zostawiać – powiedziała Grace. – Przyszła do mnie tuż przed wyjazdem i bardzo z tego powodu cierpiała. Nie znosiła Lois i wiedziała, że nie będzie ci u niej dobrze. Chciałam cię wziąć do siebie, ale właśnie urodziły mi się bliźniaki i twoja mama wiedziała, że to niemożliwe. A mama musiała pojechać.

– Dlaczego musiała pojechać? – zapytała Bonnie.

– Twój ojciec miał chore serce – wyrzucił z siebie Henry, a pięści same zacisnęły mu się z gniewu. – W dzieciństwie zachorował na gościec, a nigdy nie był zbyt silny. Twoja mama bardzo się o niego martwiła. I słusznie, jak się okazało. Policja przypuszczała, że zabiła ich oboje jego choroba. Wracali do hotelu po skończonej konferencji we Włoszech i twój ojciec musiał dostać ataku serca. Zjechał z drogi i wjechał na słup. Znaleziono go martwego, leżącego na kierownicy. Nie odniósł żadnych obrażeń, ale twoją matkę wyrzuciło pod nadjeżdżający z przeciwnej strony samochód.

Oczy Henry'ego zaszły nagle łzami.

– Mój Boże, Bonnie, tak mi strasznie przykro. Twoja ciotka nie lubiła twojej mamy, czyli mojej siostry, od pierwszej chwili, gdy je sobie przedstawiłem. Zazdrościła jej chyba wszystkiego i żadne rozmowy nie pomagały. Nie mogła znieść, że twój ojciec był lekarzem i że twoi rodzice mieli więcej pieniędzy od nas. Ale kto mógł przypuszczać, kto mógł wiedzieć… Webb wziął Bonnie za rękę.

– Muszę już iść – powiedział. – Pacjenci czekają. Pamiętaj jednak, że wszyscy cię kochają. Kochali cię twoi rodzice, podejrzewam, że kocha cię też dwóch starszych panów i kocham cię ja. Nie wiesz nawet jak bardzo.

Bonnie nie odezwała się. Nie doszła jeszcze do siebie i pogrążona była w myślach.

– Serena uważa, że powinniśmy spędzić Boże Narodzenie wszyscy razem – oznajmił Webb.

– Razem? – spytała zaskoczona. – Ale… Henry nie może przecież wstawać.

– Przyjdziemy wszyscy tutaj – poinformował Webb. – Co pani o tym myśli? – zwrócił się do Grace.

– Mam pomysł – odparła. – Rodzina zjeżdża do nas dopiero jutro wieczorem i Neil jest niepocieszony, że niepotrzebnie kupiliśmy indyka. Może więc wyprawimy sobie tutaj jutro wielkie przyjęcie? Przyjdziemy z Neilem i Petem i przyniesiemy tak wielkiego indyka, jakiego jeszcze w życiu nie widzieliście. I pudding…

– To dzisiaj przyjeżdża nasz sklepikarz, prawda, Bonnie? – spytał Paddy, tłumiąc kaszel. Jego blade policzki zaróżowiły się z podniecenia. – Niech mnie diabli porwą, jeśli się nie szarpnę na butelkę whisky. – Uśmiechnął się do Bonnie. – I butelkę szampana. Nie, sześć!

Bonnie roześmiała się. Ich radość i zapał zaczęły i jej się udzielać. Wszyscy na nią patrzyli, oczekując, że wyrazi aprobatę. Jeszcze nigdy w życiu nie czuła się otoczona taką miłością.

Jej serce, które pozostawało zbyt długo zimne, zaczęło powoli wypełniać ciepło, a miłość rozwijała się wolno jak pączek róży. Paddy zaś i Henry… W obydwu jej smutnych i ponurych pacjentach dokonała się całkowita niemal przemiana.

Webb przyciągnął ją do siebie i wstała, a on nachylił się, objął ją i przy wszystkich pocałował.

– A teraz… Teraz naprawdę muszę iść.

Odwrócił się, zrobił kilka kroków i przystaną], patrząc na drogę prowadzącą do domu.

– Czy spodziewacie się gości?

Uważnie przyglądał się nadjeżdżającemu samochodowi.

– To ci historia! – powiedział i gwizdnął.

Загрузка...