Przez całe popołudnie Bonnie przyjmowała pacjentów. Wszyscy pytali przed końcem wizyty, dlaczego wróciła i jak długo tu jeszcze zostanie.
Jak długo?
Jak tylko będzie można najkrócej, pomyślała.
Tego dnia już nie zobaczyła Webba. Zatelefonował następnego dnia rano, gdy jadła śniadanie przyrządzone przez Grace Crammond.
– Naprawdę dam sobie radę – mówiła właśnie Bonnie do Grace. – Nie musicie tu przychodzić. Chyba żeby Webb znowu mnie wezwał do szpitala.
– Po to, żebyś się na śmierć zapracowała? Nie martw się zresztą o nas, bo jest nam tu bardzo dobrze.
Bonnie musiała to przyznać. Grace rzeczywiście robiła wrażenie zadowolonej i to samo można było powiedzieć o Henrym i Paddym. Grace zgadywała ich życzenia, dyrygowała nimi i czuwała nad ich powrotem do zdrowia. Miała przy tym autorytet, o którym Bonnie mogła tylko marzyć. Paddy zaokrąglił się na twarzy i chyba ze trzy razy dał się słyszeć śmiech Henry'ego.
– Czy mogłaby pani przyjąć dziś pacjentów? – zapytał Webb, gdy podniosła słuchawkę. – Muszę pójść na pogrzeb Billa.
– Oczywiście – odpowiedziała. Grace mówiła jej już o pogrzebie.
– Dziękuję. – Webb wydawał się zmęczony. – Przyjadę o szóstej i pójdziemy do mnie na kolację.
Kolacja… Wcale nie chciała tam iść. Nie może…
– Webb, kiedy ja naprawdę nie mogę. Nie mogę znowu prosić Grace, żeby zajmowała się Henrym i Paddym…
– Daj spokój – krzyknęła Grace z kuchni. – Doktor Halford już wszystko ze mną załatwił.
– Zobaczymy się o szóstej – powiedział i odłożył słuchawkę.
– On terroryzuje i mnie, i panią – odezwała się Bonnie.
– Lubię być terroryzowana – odparła Grace. – Doktor Halford mówił mi, że bardzo by chciał, żebyś została w szpitalu jako jego wspólnik. Gdybym mogła wtrącić swoje trzy grosze, to też bym cię do tego namawiała…
– Widzę, że to jakiś spisek, żeby mnie tu zatrzymać…
Grace uśmiechnęła się.
– Powiedział, że gotów cię uwieść, bylebyś tu została. – Zaśmiała się cicho. – Tak sobie żartował, ale nie masz pojęcia, co to za przyjemność słyszeć, że ten człowiek żartuje. Czasem mogłoby się wydawać, że dźwiga troski całego świata. A do tego mały synek i Serena, a wiadomo, jak z nią jest…
– Jak… Jaka ona jest? – zapytała Bonnie ostrożnie. Nie powinna o to pytać, ale ciekawość wzięła górę.
– Serena… Serena Halford jest bardzo sympatyczną kobietą – odpowiedziała Grace zdecydowanym głosem, jakby nie bardzo w to wierzyła. – Mówiąc szczerze, to ona tu pasuje jak kwiatek do kożucha. To artystka o światowej sławie. Kiedy tu przyjechała, wszyscyśmy mieli wątpliwości, ale trzeba przyznać, że dla małego Sama jest naprawdę dobrą matką. I nawet kiedy wyjeżdża za granicę, udaje się jej zorganizować wszystko dla Sama i dla doktora. Tylko że… Tylko że doktor Halford zdaje się chwilami okropnie zmęczony, musząc być jednocześnie i matką, i ojcem.
Bonnie pokiwała głową. Kobieta robiąca zawodową karierę jako żona…
Niech tak będzie. Pozna Serenę, a on przestanie chyba wtedy jej dotykać?
Gdyby tylko pozwoliło jej to przestać go tak bardzo pragnąć.
Badanie pacjentów zajęło jej sporo czasu. System epikryz był tu inny, chorych nie znała i każda wizyta trwała dłużej niż powinna.
Ostatniego pacjenta pożegnała z westchnieniem ulgi.
– Mam nadzieję, że nikogo nie wyprawiłam na tamten świat – powiedziała Webbowi, gdy przyszedł po nią, wręczając mu stos kart chorobowych. – Nie było specjalnych problemów, tylko niejaka pani Harbent prosiła o powtórzenie valium. Przysięgała, że dostaje od pana regularnie receptę, ale nie znalazłam tej wiadomości w jej karcie, więc odmówiłam.
– Ona zwykle tak robi. Zazwyczaj ostrzegam wszystkich, którzy mnie zastępują, ale tym razem zapomniałem… – Z głosu Webba przebijało zmęczenie.
– Nie szkodzi – powiedziała Bonnie.
Tyle by dała, żeby z twarzy jego zniknęły ślady zmartwień i kłopotów. W ciemnym garniturze, w którym był na pogrzebie, wydawał jej się trochę… obcy i jakiś taki dotknięty przez los. Grace powiedziała, że zdawać by się mogło, iż dźwiga troski całego świata na swych barkach. Może i miała rację.
– Jest już pani gotowa?
Skinęła głową, nie odrywając oczu od jego twarzy.
– To pewnie był niemiły pogrzeb?
– A jak pani myślała? – odpowiedział, otwierając drzwi i przepuszczając ją przodem. – Czy w ogóle bywają mile pogrzeby?
– Jedne są bardziej, a drugie mniej tragiczne. Kiedy na kogoś przychodzi jego czas, może się zdarzyć, że pogrzeb staje się świętem, uczczeniem długiego i szczęśliwego życia.
– Gorzej, kiedy ktoś umiera, gdy nie nadszedł jeszcze jego czas. – W głosie Webba kryło się tyle bólu, że Bonnie spojrzała na niego zaintrygowana. – A potem każdy nowy pogrzeb ożywia wspomnienia. Trzeba było widzieć rozpacz na twarzy Ethel… – Wzruszył ramionami. – Pewnie im więcej lat się z sobą przeżyło, tym bardziej człowiek cierpi, może więc wczesna śmierć jest wybawieniem.
– Nie sposób jednak kochać ludzi, nie narażając się przy tym na cierpienia – szepnęła cicho. – Dlatego…
– Dlatego odsunęła się pani od swojej rodziny? Czy tak jest lepiej?
Bonnie wzruszyła ramionami.
– Przez pewien czas było… A teraz… teraz nie wyobrażam sobie, żebym mogła znowu rozstać się z Henrym.
I nie wyobrażam sobie, jak mogłabym rozstać się z tobą, pomyślała, zachowując to oczywiście dla siebie.
– Nie musi pani rozstawać się z Henrym. Może pani się tu przenieść i tu pracować.
– Nie sądzę, żeby to Henry'emu odpowiadało – skrzywiła się Bonnie. – Zobaczy pan, kiedy poczuje się lepiej, nie będzie mnie już potrzebował.
– Tak pani sądzi?
– Nikt mnie chyba nie potrzebuje. – Nie udało się jej ukryć goryczy, a przecież naprawdę nie szukała współczucia.
– Bonnie… – Webb zatrzymał się, by ująć ją za ramiona. – Nie powinnaś tak mówić… A jeśli ci powiem, że ja cię potrzebuję?
– Potrzebuje pan nowego lekarza w Kurrarze.
– Nie tylko.
– Tylko to byłabym w stanie zrozumieć – powiedziała dobitnie. O czym jeszcze mógłby rozmyślać żonaty mężczyzna? Nie zamierzam zaczynać tu praktyki – dorzuciła. – Ale… ale pańska rodzina czeka na nas chyba z kolacją?
Webb trzymał ją nadal mocno.
– Kiedy była tu pani po raz ostatni, była pani zaręczona. Co się potem stało?
– Mój narzeczony zerwał zaręczyny.
Spojrzał na nią ciepłym wzrokiem.
– Bonnie, trzeba zacząć życie od nowa – powiedział cicho. – Ja to chyba rozumiem…
– Nie interesuje mnie pańskie dawne życie uczuciowe – odpowiedziała ostro. – Serena czeka na nas chyba z kolacją?
Westchnął.
– To się nazywa zmysł praktyczny. Oczywiście ma pani rację. Serena czeka i kolacja czeka, a rozgniewana Serena i zepsuta kolacja to coś, co trzeba bez wątpienia brać pod uwagę. Czy możemy pojechać pani samochodem?
– Myślałam, że pan mieszka tuż za szpitalem?
– Owszem – uśmiechnął się – dwieście metrów stąd. Ale nie mam w zwyczaju zapraszać właścicielek podobnych samochodów na kolację po to, żeby iść na piechotę. – Twarz rozjaśniła mu się uśmiechem na widok czarnowłosego chłopczyka, który wyłonił się zza zakrętu i biegł w ich kierunku. – W dodatku wydaje mi się, że będziemy mieli pasażera. Sam, to jest doktor Gaize. Doktor Gaize, a oto mój syn.
Chłopiec miał około pięciu lat, czarną jak smoła czuprynę, którą odziedziczył najwyraźniej po ojcu, i ogromne, wyraziste oczy. Cała jego uwaga skoncentrowana była na samochodzie Bonnie.
– Proszę, bardzo proszę, czy mogę się przejechać?
Kiedy już marzenia Sama się spełniły, zatrzymań' się przed domem Webba.
– Dobry samochód – odezwał się Sam nieśmiało. – Czy nas pani jeszcze przewiezie, mnie i tatusia?
Serena czekała na progu.
Żona Webba była blondynką, miała potargane włosy, ubrana była w kwieciste wdzianko poplamione gliną i farbami. Machała do nich na powitanie chochlą do zupy. Zbliżyła się i wzięła Bonnie za ręce.
– Dzień dobry. – Cofnęła rękę, aby wytrzeć policzek, co sprawiło, iż pojawiła się na jej twarzy żółta plama. – Bardzo, naprawdę bardzo się cieszę. – Rzuciła na Webba kpiące spojrzenie. – Webb już tyle nam o pani naopowiadał, że wydaje się nam, jakbyśmy panią doskonale znali. Prawda, Sam?
– Tatuś mówił, że ma pani piegi i ładny nos i że się nam pani będzie podobać. I jeszcze mówił, że nie potrafi pani zastrzelić krowy, aha i jeszcze że zginęła pani kura i nigdzie jej teraz nie można znaleźć i – chłopcu brakowało już tchu – i pomogła pani uratować Sophie. Bonnie zwróciła się do Webba.
– Czy słyszał pan już coś o państwu Bell?
– Przyszła właśnie wiadomość. – Na twarzy Webba pojawił się uśmiech pełen czułości i serdeczności, taki, jakim na ogół nie obdarzają gości szczęśliwie poślubieni mężczyźni. – Wszystko będzie dobrze, ale Trevor musi zostać na dłuższą rehabilitację. Nikt nie odniósł na szczęście poważnych obrażeń wewnętrznych. Przynajmniej jedna dobra wiadomość… – powiedział i zwrócił się do syna: – No a ty może byś umył przed jedzeniem ręce, czy też będziesz siedział pomalowany na wszystkie kolory tęczy, jak niektóre osoby? – Rzucił przy tym wymowne spojrzenie w kierunku Sereny.
Serena roześmiała się, patrząc zmieszana na swój strój.
– Litości. Zawsze się zapominam przebrać. Bonnie, czy nie przeszkadza to pani?
– Całkiem mi się to podoba.
Bonnie pomyślała sobie, że wszystko się jej tu podoba. Nie było to normalne mieszkanie. Zapchane było do granic możliwości różnymi artystycznymi pracami, nie można było przejść, nie natykając się na jakąś figurkę, posąg czy urnę. Trzy czwarte pokoju zajmowała ogromna, cudownie przybrana choinka. Bonnie nie widziała jeszcze drzewka podobnej wielkości w prywatnym mieszkaniu. Od srebrzystobiałego tła odbijały barwne łańcuchy z pomalowanego popcornu. Wysoko w górze unosił się anioł.
– To ja robiłem te łańcuchy. – Sam chwycił Bonnie za rękę. – Podobają ci się?
– Bardzo. I ten zapach…
– Igły sosnowe – odezwała się Serena.
Webb mało mówił. Bonnie zauważyła, że był wykończony, ale podczas posiłku, który upływał, w miłej atmosferze, zmęczenie najwyraźniej powoli mijało.
Zdawał się nie spuszczać oczu z Bonnie, a ona była tego świadoma. Cały czas była tego świadoma. Gdy parę razy podniosła na niego wzrok, napotykała jego zaborcze niemal i zachłanne spojrzenie.
Jak może tak na nią patrzeć, gdy Serena jest obok, tak blisko? Bonnie czuła się zażenowana i przelękniona.
Dzwonek telefonu, który przerwał im ceremoniał picia kawy, odebrała jak wybawienie. Webb po chwili wrócił do stołu. Na jego twarzy znowu zagościło zmęczenie.
– Ron Coltman przywiezie za chwilę synka z ranami ciętymi głowy. Pójdę zobaczyć, jak to wygląda, a pani niech kończy kawę.
Bonnie podniosła się.
– Jest pan zmęczony, ja pójdę.
– Czuję się świetnie – uciął i już go nie było.
Serena westchnęła i zaczęła sprzątać ze stołu, a Bonnie ruszyła jej na pomoc. Sam wysłany został do łazienki i dobiegało stamtąd głośne pluskanie i śpiewy.
– Dziękuję, że pani przyszła – powiedziała Serena, puszczając wodę z kranu. – Dobrze to Webbowi zrobiło.
– Bardzo przeżył ten pogrzeb – odezwała się Bonnie, a Serena pokiwała głową. Odwróciła się gwałtownie do Bonnie, a z rąk ściekała jej mydlana piana. – Prawda, że namyśli się pani nad propozycją pracy w Kurrarze? Webb chciałby tak bardzo panią tu zatrzymać. Wszyscy byśmy chcieli, żeby pani tu została.
Ta kobieta chyba nie wie, co mówi. Bonnie patrzyła na nią zmieszana i nieszczęśliwa.
– Proszę, niech pani tak na mnie nie patrzy. Ja wiem, że nie mamy prawa nalegać. Ale… ale kocham tak bardzo Webba i serce mi pęka, gdy widzę, pod jaką presją się znajduje.
Znowu zadzwonił telefon. Serena podniosła słuchawkę.
– Tak oto kończy się mile zaczęty wieczór – skrzywiła się. – Ranę trzeba zaszyć pod znieczuleniem, więc Webb pani potrzebuje. A ja zostaję z naczyniami…
– Proszę je zostawić – uśmiechnęła się Bonnie. – Wrócimy przecież.
– Nie da rady – odpowiedziała Serena wzdychając.
– Gdy Webb widzi naczynia w zlewie, okazuje się zaraz, że gdzieś jest nagły wypadek… Niech pani już idzie. Ratujcie życie ludzkie, a moje miejsce niech będzie tutaj – powiedziała teatralnym głosem i zanurzyła ręce w pianie.
– Nie bardzo panią widzę przy kuchennym zlewie – zauważyła Bonnie, a Serena prysnęła na nią pianą.
– Święte słowa. – Spoważniała na chwilę. – Bonnie, niech pani to wszystko dobrze przemyśli. Nie ma pani pojęcia… Nie ma pani pojęcia, jak Webbowi potrzebny jest ktoś taki jak pani.
– Patrzył na mnie przez okno – opowiadał ojciec rannego trzylatka każdemu, kto go tylko chciał słuchać. Bonnie spotkała go, spiesząc do izby przyjęć. – Chcę zbudować przed Bożym Narodzeniem drewniany domek. Powiedzieliśmy Grantowi, że to będzie składzik na narzędzia, ale to mały spryciarz. Żona była w kuchni, on miał oglądać telewizję, ale wymknął się do frontowego pokoju. A tam przy oknie stoi fotel. No i fotel się wywrócił, a Grant przeleciał na drugą stronę, tłukąc szybę.
– Mogło się to było skończyć znacznie gorzej – powiedział Webb nachylony troskliwie nad chłopcem. Dziecko było na poły przytomne i jęczało z bólu w ramionach przerażonej matki. – Wydaje się, że padając przekręcił się do góry nogami, a potem dopiero wyleciał i w ten sposób uderzył tyłem czaszki, co uratowało mu oczy.
– Ale dlaczego on jest na wpół przytomny, panie doktorze? – pytał ojciec.
– Stracił dużo krwi. – Nadeszła pielęgniarka z kroplówką. – Proszę zabrać państwa Coltman do poczekalni – zwrócił się Webb do pielęgniarki – i zrobić im dobrej, mocnej herbaty. – Wziął dziecko z rąk matki i położył je delikatnie na stole. Chłopczyk nie protestował i Bonnie zrozumiała wtedy, ile krwi musiał stracić. – Uśpimy teraz Granta i zszyjemy mu głowę. Myślę, że nie chcą państwo tego oglądać.
– Wszystko będzie… – Kobieta nie mogła mówić dalej. Nogi ugięły się pod nią i musiała się oprzeć na ramieniu męża.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił ją Webb. Uśmiechnął się, dodając jej otuchy. – Obiecuję pani. Zaraz się nim zajmiemy z doktor Gaize.
Podobną ranę u dorosłego można by zszyć przy miejscowym znieczuleniu, nie wchodziło to jednak w grę w wypadku małego dziecka, które mogło w każdej chwili stawić opór.
– Może udałoby się, gdyby była tu jego matka – zastanawiała się Bonnie, ale Webb potrząsnął głową.
– Ona była bliska omdlenia, zanim pani weszła. Gdyby zemdlała, kiedy ja będę zajęty zszywaniem rany, Grant przestraszy się znacznie bardziej, niż się boi teraz.
– Wziął chłopczyka za rękę. Oszołomione dziecko patrzyło na niego oczami pełnymi bólu.
– Grzmotnąłeś się solidnie w głowę. Tak to bywa, kiedy ktoś chce przechytrzyć świętego Mikołaja. Zaraz cię pozlepiamy.
Gdy znieczulenie zaczęło działać, Webb oczyścił dokładnie ranę, pilnując, by nie zostały gdzieś odłamki szkła. Rozcięcie było głębokie i Bonnie myślała z przerażeniem, co by się stało, gdyby chłopcu nie udało się zasłonić oczu.
Po wykonaniu trzydziestu misternych szwów Webb dał znak i Bonnie wstrzymała podawanie narkozy. Dziecko poruszyło się po chwili i pielęgniarka wprowadziła z powrotem zaniepokojonych rodziców.
– Zatrzymamy go w szpitalu – powiedział im Webb.
– Jeżeli chcą państwo zostać tu na noc, siostra przygotuje łóżka. – Uśmiechnął się do nich ze współczuciem.
– Bardzo byśmy chcieli… – odpowiedziała drżącym głosem kobieta, biorąc Webba za rękę. – Dziękujemy panu…
– Proszę dziękować doktor Gaize. Gdyby nie ona, trzeba by było odesłać Granta do najbliższego szpitala, gdzie jest chirurg i anestezjolog, a to ponad sześćdziesiąt kilometrów stąd. Jeżeli pani doktor nie zdecyduje się zostać z nami – westchnął – niedługo będzie to pacjentów czekać.
– Jak pan może wywierać na mnie podobną presję – rozgniewała się Bonnie, gdy pożegnała już rodziców Granta.
– Ma pani pokrwawioną sukienkę – zauważył, otwierając przed nią drzwi. Wychodzili zostawiając chłopczyka, który zapadał już w sen pod opieką czuwającej nad nim pielęgniarki i rodziców.
– Nie szkodzi – odpowiedziała Bonnie. Stała na progu, a ciepły wiaterek muskał jej twarz. – Zejdzie w praniu…
– Przykro by mi było, gdyby nie zeszło. – Przyciągnął ją do siebie.
– Muszę już iść – oświadczyła. Nie mogła złapać tchu. Stał tak blisko, trzymał ją delikatnie, z czułością podobną do tej, z jaką traktował matkę chłopca. – Paddy, Henry…
– Grace świetnie się nimi zajmuje i sprawia jej to w dodatku przyjemność. A my… ty i ja musimy uporządkować swoje sprawy.
– Sprawy?
Odważyła się spojrzeć na niego i to był jej błąd. Patrzył na nią tym samym wzrokiem, jakim wpatrzony był w nią podczas kolacji. Kryła się w nim sympatia, zachwyt i uczucie. Spojrzenie jego przenikało Bonnie do głębi, sprawiało, że miała ochotę płakać z tęsknoty do czegoś, co nigdy nie stanie się jej udziałem.
– Nie rozumiem… nie wiem, co masz na myśli…
– Myślę, że wiesz. – Objął ją mocniej.
– Webb, puść mnie – wyszeptała bez tchu. – Proszę cię. Co będzie, jeśli ktoś teraz będzie tędy przechodził…
– Jeśli ktoś tu nadejdzie, to zobaczy tylko, że całuję właśnie najcudowniejszą kobietę, jaka znajduje się w promieniu tysiąca kilometrów – ciągnął niezrażony. – A to zamierzam teraz uczynić.
– Nie chcę!
Ale właśnie wtedy przyciągnął ją bliżej do siebie i zaczął całować bez opamiętania. Zesztywniała w jego objęciach, a oczami wyobraźni widziała poruszające się, jak w kalejdoskopie, wizerunki Sereny i Sama.
– Nie…
Odepchnęła go z całej siły, ale przygarnął ją mocniej.
– Nie walcz ze mną – szeptał jej do ucha. – Pragniesz tego tak jak ja. Czuję to przecież.
– Nie!
Tym razem był to rozdzierający krzyk, wyrażający rozpacz i sprzeciw. Nie chciała tego. Nie miało przy tym najmniejszego znaczenia, jak bardzo pragnęła tego człowieka. Nie miała prawa… nie miała przecież do tego żadnego prawa…
On też nie miał. Jak więc śmiał tak z nią postępować?
– Zostaw mnie – jęknęła. – Webb, proszę…
– Ale ty przecież nie chcesz, żebym cię zostawił?
– Chcę! – Podniosła ręce, by go odepchnąć od siebie. – Jak możesz w ogóle przypuszczać, że mogłabym tego chcieć?
Zmarszczył brwi.
– Czujemy oboje to samo, więc cóż w tym może być złego?
Cóż w tym może być złego?
– Ty wiarołomny draniu… – Poniosła ją wściekłość, a krew uderzyła do głowy, pozbawiając na chwilę głosu. Cóż w tym może być złego? – Ze wszystkich zdemoralizowanych…
Patrzył na nią, nie rozumiejąc. Nie rozumiejąc? Czy rzeczywiście nie jest w stanie nic zrozumieć? Uniósł rękę, jakby chciał jej dotknąć, i wtedy kropla się przelała. Bonnie też uniosła rękę i wymierzyła najmocniejszy policzek, jaki sobie można wyobrazić, tak że zabolała ją przy tym dłoń, a wokół rozległo się echo.
– Ty pozbawiony skrupułów potworze! – syknęła.
Gorączkowo zaczęła przeszukiwać kieszenie i nadspodziewanie szybko znalazła kluczyki do samochodu. Trzymała je w ręce przed sobą, jak talizman chroniący przed złymi mocami.
– Jadę teraz do domu, panie doktorze. I niech się pan nie waży mnie zatrzymywać. Nigdy więcej moja noga tu nie postanie. Może pan powiedzieć pani Crammond, zresztą powiem jej o tym sama, że nie musi się dłużej opiekować Henrym i Paddym. Niepotrzebna mi jest w tym mieście żadna pomoc, lekarska czy inna, w każdym razie nie jest mi potrzebna na tyle, żebym miała iść na kompromisy, poświęcając swoje zasady. Nie będę pracować w pańskim szpitalu. Będę siedziała w domu z Paddym i Henrym, a jeśli się pan tam kiedyś pojawi, to… to… poszczuję pana psami. A teraz niech mnie pan puści, bo jak nie, to narobię takiego hałasu, że zbiegną się ludzie i co sobie o panu pomyślą? Chociaż panu najwyraźniej nie zależy na opinii. Nie zasłużył pan na to, by mieć żonę i syna…
Bonnie wybuchnęła płaczem, odwróciła się i pobiegła do samochodu.