ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dżentelmen rozparty niedbale w fotelu ustawionym przed dogorywającym w kominku ogniem miał za sobą ciężką noc. Szare, długie do kolan spodnie i białe pończochy z wytwornego jedwabiu były pomięte. Nieopodal fotela walały się na podłodze trzewiki, które zrzucił z nóg. Elegancki frak z długimi połami, który jeszcze wczesnym wieczorem obciskał go niczym druga skóra, teraz leżał ciśnięty niedbale na jedno z krzeseł.

Wyszywana ręcznie, wytworna kamizelka była rozpięta, a fular, którego ułożenie zajęło służebnemu dobre pół godziny, zwisał niesymetrycznie na lewym ramieniu. Ciemne, zaczesane w niesforną, artystyczną fryzurę włosy, teraz były po prostu rozczochrane. Znużony dżentelmen przymykał podpuchnięte, przekrwione oczy. W przerzuconej przez poręcz fotela ręce trzymał pustą szklankę

Julian Dare, wicehrabia Folingsby, mimo zmęczenia i niechlujnego wyglądu, niewątpliwie był przystojnym mężczyzną.

W tej chwili był pijany, choć nadużywanie trunków nie leżało w jego naturze. Jego największym grzechem był hazard i kobiety, co sprawiało, że prowadził raczej awanturniczy tryb życia. Ale opojem nie był. Miał szczery zamiar pewnego dnia, jak to określał jego ojciec, „ustatkować się”, zapomnieć o „hulaszczym trybie życia” i zostać godnym następcą earla Granthama. Byłoby rzeczą fatalną borykać się z uzależnieniami, kiedy już ten czas nastąpi. Ale hazard i kobiety nie stanowiły uzależnienia. Julian po prostu przepadał za nimi ponad miarę.

Ziewnął szeroko. Był ciekaw, która jest godzina. Za oknami wciąż jeszcze panowały egipskie ciemności; niewielka pociecha, gdyż w grudniu brzask nadchodził bardzo późno. Z całą pewnością minęła północ. I to minęła bardzo dawno. Soiree u swej siostry opuścił przed północą, a następnie udał się do klubu White’s, gdzie do pierwszej lub drugiej… naprawdę do pierwszej lub drugiej… zabawiał się ostrą grą w karty i jeszcze ostrzejszym pijaństwem.

Powinien dźwignąć się z fotela i udać się do łóżka, lecz był to wysiłek ponad jego siły. Powinien zadzwonić na lokaja, który po prostu zaniósłby go do sypialni. Ale nie miał nawet siły podejść do dzwonka. Poza tym wątpił, czy zdołałby zasnąć. Z doświadczenia wiedział, że po tęgim pijaństwie zdecydowanie bardziej odpowiadała mu pozycja wertykalna niż horyzontalna.

Co za diabeł go podkusił, by tak bardzo przebrał miarę?

Nawet pijaństwo nie przyniosło zapomnienia, i dobrze wiedział dlaczego. Dziedziczka. Panna Plunkett. Nie… lady Sarah Plunkett. Co za nazwisko! A na nieszczęście dzierlatka miała buzię i usposobienie całkowicie pasujące do nazwiska. Na Boże Narodzenie zamierzała pojawić się w Conway w towarzystwie swoich rodziców. Emma, jego najmłodsza siostra, wspomniała o tym w liście, który dotarł doń tego ranka… to znaczy ranka poprzedniego dnia. Dodał dwa do dwóch i nieuniknienie wyszło mu cztery. Nie potrzebował znajomości arytmetyki ani umiejętności dedukcji.

List od ojca, który czytał w następnej kolejności, stawiał sprawę dużo bardziej dosadnie. Święta w Conway spędzi nie tylko panna Plunkett i jej rodzice, ale ma też dołączyć Julian i okazać dziewczynie wielkie zainteresowanie. Ostatecznie Julian liczył już dwadzieścia dziewięć lat, a na razie nie wybrał dla siebie żadnej panny. Ojciec i tak już wystarczająco długo okazywał cierpliwość. Ponieważ miał tylko jednego syna, a pięć córek, z których trzy były jeszcze niezamężne, jego obowiązkiem jako rodzica…

Wicehrabia Folingsby przeciągnął palcami wolnej ręki po włosach i zerknął na stojącą nieopodal karafkę z brandy. Naczynie znajdowało się wręcz nieprzyzwoicie daleko.

Nie zamierzał poślubić panny Plunkett, to tyle! Jasno i prosto. Nikt nie zdołałby go do tego skłonić; nawet surowy, choć bardzo kochający ojciec. Nawet troskliwa matka i oddane mu całym sercem siostry. Skrzywił się. Dlaczego los obdarzył go tak serdeczną i kochającą rodziną? I dlaczego jego matka zajęła się rodzeniem samych córek po pierwszym, triumfalnym urodzeniu syna, dziedzica tytułu earla, jego rozległych posiadłości i fortuny? W przypadku braku męskiego potomka cały ten majątek, zgodnie z prawem majoratu, co do pensa przypadłby dalekiemu kuzynowi.

Jego lordowska mość ponownie zerknął z desperacją w stronę karafki z brandy, lecz żadną miarą nie był w stanie dźwignąć się z fotela i wprawić nóg w ruch.

W porannej poczcie znajdował się jeszcze jeden list. Od Bertiego. Bertrand Hollander był jego serdecznym przyjacielem i współspiskowcem przez wszystkie lata spędzone w szkołach i na uniwersytecie. Wciąż pozostawali sobie bliscy, choć Bertie większość czasu przebywał w północnej Anglii, gdzie nadzorował swoją posiadłość. Ponadto miał domek myśliwski w Norfolkshire oraz kochankę w Yorkshire i podczas Bożego Narodzenia zamierzał przedstawić ją Julianowi. Od spędzenia świąt w gronie rodzinnym wymówił się polowaniem w towarzystwie przyjaciół. Naprawdę zaś zamierzał spędzić tydzień ze swoją Debbie z dala od ciekawskich oczu postronnych osób. Pragnął, by dołączył do nich również Julian ze swoją utrzymanką.

Julian chwilowo nie miał żadnej kochanki. Z ostatnią rozstał się przed kilkoma miesiącami, gdyż wieczory spędzane w jej towarzystwie stały się w równym stopniu przewidywalne i tak samo nudne jak wieczory spędzane na cotygodniowych, bezbarwnych balach w Almack. Później nawiązał sympatyczny, satysfakcjonujący obie strony, romans z pewną wdową. Była cieszącą się szacunkiem damą o nieskazitelnej reputacji i Julian w żadnym wypadku nie mógł zaproponować jej uroczego, pełnego grzechów tygodnia w towarzystwie Bertiego i jego Debbie.

Do licha, byłem bardziej pijany, niż sądziłem, pomyślał nieoczekiwanie Julian. Ubiegłego wieczoru, jeszcze przed udaniem się na soiree u Elinor, wpadł do opery. Nie dlatego, by był szczególnym miłośnikiem muzyki, w każdym razie nie przepadał za operą. Udał się tam w celu ujrzenia na własne oczy obiektu najnowszych plotek, jakie krążyły wśród bywalców White’s. Głosiły one, że pojawiła się nowa tancerka wyjątkowej urody. Ale też w ciągu kilku tygodni, które upłynęły od chwili, gdy po raz pierwszy wystąpiła na scenie, nie zadebiutowała też w łożu żadnego z jej wielbicieli. Może czekała na tego, kto zaproponuje jej najwyższą stawkę? A może czekała na mężczyznę jej marzeń? Może była po prostu cnotliwą niewiastą?

Julian, mając świeżo w pamięci wezwanie od ojca i zaproszenie Bertiego, udał się do opery, by sprawdzić, o co był ten cały krzyk.

Wiele mówiono o smukłych, kształtnych nogach, o szczupłym, gibkim ciele i długich, tycjanowskich włosach. Nie rudych, nie wulgarnych. Tycjanowskich. Oraz szmaragdowych oczach.

Pannę Blanche Heyward otaczało grono adoratorów. Jego lordowska mość nie mógł tego dostrzec ze swej loży podczas przedstawienia. Zrozumiał to dopiero w poczekalni dla artystów, kiedy popatrzył w stronę tancerki.

Otaczali ją wianuszkiem wielbiciele. Julian obserwował dziewczynę niespiesznie przez monokl, a kiedy napotkał jej wzrok, dyskretnie, elegancko skinął głową, po czym dołączył do tłumu dżentelmenów otaczających Hannah Dove, śpiewaczkę o głosie, jak zapewniał właśnie jeden z jej adoratorów, dokładnie takim, jak mówiło jej nazwisko. Za taki komplement nagrodzony został promiennym uśmiechem i dłonią do ucałowania.

Julian po kilku minutach opuścił operę i ruszył do domu swej zamężnej siostry.

Doszedł do wniosku, że mogłoby być interesujące, gdyby spróbował zdobyć ów bastion wątpliwej cnoty, jaki stanowiła Blanche Heyward. A jeszcze bardziej interesujące namówić ją na bożonarodzeniowy tydzień namiętnego romansu w domku myśliwskim Bertiego. Jeśli zdecyduje się na wyjazd do Conway, czekają go jak zwykle gwarne święta oraz dzierlatka Plunkett. Jeśli natomiast zdecyduje się na Norfolkshire…

Postanowił po prostu zdać się na decyzję powabnej tancerki. Jeśli wyrazi zgodę, pojedzie do Norfolkshire. Na ostatnie szaleństwo. Będzie to łabędzi śpiew jego wolności, hulaszczego trybu życia i całej reszty. Wiosną, gdy modny świat, a wraz z nim dziewczyna Plunkettów, ściągnie do miasta, on spełni swoją powinność. W następne Boże Narodzenie jego żona będzie już tęga od noszonego dziecka.

Jeśli powie nie… naturalnie Blanche, nie dziedziczka… pojedzie do Conway i podda się losowi. Także w tym przypadku na następne Boże Narodzenie jego żona będzie już ciężarna.

Julian sięgnął do szyi, aby zdjąć fular, i skonstatował, że już wcześniej ktoś to zrobił za niego.

Do diabła, była wspaniała. Ale przecież nie dziedziczka. Kto, do licha, był zatem tak wspaniały? Ktoś, kogo spotkał u Elinor? Rozległo się ciche pukanie do drzwi i po chwili w progu, w postawie wyrażającej pełen szacunek, pojawił się lokaj jego lordowskiej mości.

– W samą porę – oświadczył Julian. – Ktoś korzystając z chwili mojej nieuwagi, ukradł mi z nóg wszystkie kości. A to diablo niemiłe uczucie.

– Tak, panie – odparł lokaj, podchodząc do Juliana. – Przez kilka najbliższych godzin będzie pan prosić Boga o to, by ktoś ukradł również pańską głowę. Chodźmy. Proszę objąć mnie za szyję.

– To straszliwa impertynencja – odburknął jego lordowska mość. – Kiedy wytrzeźwieję, przypomnij mi, że mam cię zwolnić ze służby.

– Nie omieszkam, panie – rzekł lokaj.


Kilka godzin przed tym, gdy wicehrabia Folingsby odkrył, iż spoczywa w fotelu przed kominkiem we własnym salonie, że nogi ma pozbawione kości i szaleńczo boli go głowa, do domu stojącego przy jednej z podlejszych uliczek Londynu, weszła panna Verity Ewing. Nie chciała swym powrotem nikomu zakłócać snu. Zamierzała na palcach, nie zapalając świecy i rozważnie unikając ósmego stopnia, który zawsze skrzypiał, wdrapać się po schodach na piętro. A następnie rozebrać się po ciemku, nie budząc blaskiem światła Chastity. Jej chora siostra miała; bardzo lekki sen.

Tego wieczoru szczęście jej nie dopisało. Zanim jeszcze zdążyła postawić stopę na pierwszym schodku, otworzyły się drzwi pokoju na parterze i na korytarz padła smuga światła.

– Verity?

– To ja, mamo – odparła dziewczyna. – Nie musiałaś czekać na mój powrót.

– Nie mogłam zasnąć – odparła starsza kobieta i skierowała się do salonu. Postawiła lichtarz na stole i szczelniej otuliła się szalem. Ogień na kominku zdążył już wygasnąć. – Wiesz, że zawsze się niepokoję, kiedy wracasz tak późno.

– Po przedstawieniu w operze lady Coleman została zaproszona na kolację i życzyła sobie, bym jej towarzyszyła.

– To bardzo nieuprzejme z jej strony – oświadczyła z naganą w głosie pani Ewing. – To niewybaczalne, by prawie codziennie zatrzymywać córkę dżentelmena długo w noc, a następnie odsyłać ją do domu dorożką, zamiast odwieźć własnym powozem.

– Przynajmniej dobrze, że płaci za tę dorożkę – odrzekła Verity. – Jest zimno i pewnie zmarzłaś. – Nie spytała nawet, dlaczego nie pali się w kominku. Utrzymywanie w nocy ognia stanowiłoby wielką ekstrawagancję w ich domowym budżecie. – Chodźmy spać. Jak czuła się wieczorem Chastity?

– Zakasłała zaledwie trzy czy cztery razy – odparła pani Ewing. – I ani razu nie dostała ataku. Najwyraźniej to nowe lekarstwo zaczyna skutkować.

– Miejmy nadzieję – odrzekła z uśmiechem Verity i wzięła ze stołu świecznik. – Chodź, mamo.

Nie uniknęła jednak zwykłych pytań o operę, o strój lady Coleman, a także o to, kto jeszcze z nimi był, do kogo poszli na kolację, co jedli i o czym rozmawiano przy stole. Verity starała się odpowiadać na wszystko najzwięźlej, jak umiała, lecz ze względu na matkę dłużej rozwiodła się na temat kosztownego i modnego stroju swej chlebodawczyni.

– Mogę tylko powiedzieć, że lady Coleman jest nader osobliwą damą – oświadczyła ściszonym głosem pani Ewing, zatrzymując się przed drzwiami swej sypialni. – Większość dam chce i mieć swoje towarzyszki na usługi przez cały czas i każe im mieszkać u siebie w domu. Choć bardzo niechętnie pozwalają im wracać do domów rodzinnych, wieczorami, kiedy wychodzą na spotkania towarzyskie, nie potrzebują ich usług.

– A zatem złożyło się szczęśliwie, że spotkałam właśnie lady Coleman i zdobyłam jej akceptację – odparła Verity. – Nie zniosłabym mieszkania u niej i widywania się z wami jedynie w dni wolne. Mamo, lady Coleman jest wdową i kiedy wychodzi z domu, potrzebuje damy do towarzystwa. Nie wyobrażam sobie lepszej i przyjemniejszej pracy. Poza tym zajęcie to przynosi całkiem niezły dochód, a niebawem moja gaża jeszcze wzrośnie. Zaledwie dzisiejszego wieczoru lady Coleman – oświadczyła mi, że jest ze mnie bardzo zadowolona i zamierza znacznie podnieść mi pensję.

Wbrew nadziejom Verity jej matka wcale nie sprawiała wrażenia zadowolonej.

– Kochanie – powiedziała cicho – nigdy nie spodziewałam się, że moja rodzona córka będzie musiała szukać pracy. To prawda, wielebny Ewing, twój ojciec, niewiele nam zostawił, ale żyłybyśmy dużo dostatniej, gdyby nie choroba Chastity. A gdyby generał sir Hector Ewing nie przebywał w Wiedniu na rozmowach pokojowych, z całą pewnością pośpieszyłby nam z pomocą. Ostatecznie ty i Chastity jesteście córkami jego rodzonego brata.

– Niczym się nie trap – powiedziała Verity i pocałowała matkę w policzek. – Jesteśmy razem, cała nasza trójka. Chastity, pod opieką znanego i cenionego doktora, wraca powoli do zdrowia. I tylko to się liczy. Dobranoc.

W chwilę później była już w sypialni i cicho zamknęła za sobą drzwi. Stała chwilę oparta o nie plecami. Zamknęła oczy, dłoń zaciskała na gałce. Ale z ciemnej izby nie dochodził najcichszy dźwięk. Nie było nawet słychać oddechu pogrążone; w głębokim śnie siostry. Verity szybko rozebrała się i drżąc z przejmującego chłodu, jaki panował w sypialni, weszła do łóżka. Położyła się na boku, podciągnęła kolana pod brodę i nakryła się kołdrą aż po uszy. Szczękała zębami, ale nie tylko z zimna.

Prowadziła niebezpieczną grę.

Tyle tylko, że nie była to gra.

Ile czasu jeszcze upłynie, zanim jej matka dowie się, że żadna lady Coleman, żadna szlachetnie urodzona i hojna pracodawczyni jej córki nie istnieje? Na szczęście do Londynu sprowadzili się ze wsi niedawno i mając tak mało pieniędzy, nie zawarli jeszcze licznych znajomości. Nie znali nikogo, kto obracałby się w wyższych sferach. Przyjechali do miasta z powodu przeziębienia Chastity, którego dziewczyna nabawiła się ostatniej zimy, niedługo po śmierci ojca. Kiedy choroba nie chciała odejść, matka i siostra zrozumiały, że stracą Chastity, jeśli nie zajmie się nią medyk bieglejszy w sztuce leczenia niż wiejski doktor. Początkowo podejrzewały suchoty, lecz londyński medyk zdecydowanie odrzucił taką możliwość. Oświadczył, że przy stosownych lekach i diecie pacjentka szybko wróci do zdrowia.

Usługi doktora i lekarstwa były nieprawdopodobnie drogie. Czynsz za dom, w którym mieszkały, również okazał się bardzo wysoki. Drogi również był węgiel, świece, żywność i wszelkie inne niezbędne artykuły.

Verity długo szukała jakiegoś szlachetnie urodzonego pracodawcy, zapewniając przy tym matkę, że na służbę wybiera się tylko czasowo do chwili powrotu do Anglii stryja. Tak naprawdę nie pokładała większej nadziei w bogatym stryju, który za wiele miał wspólnego z nim i jego rodzi się swego najmłodszego syna, kiedy ten i żonę kobiety, którą on mu wybrał, a ożenił się z matką Verity, córką dżentelmena niezbyt zamożnego i nie piastującego żadnych stanowisk.

Verity zrozumiała, że całkowita odpowiedzialność za los matki i siostry spadła na jej barki. Kiedy więc nie udało się jej znaleźć zajęcia w charakterze guwernantki, damy do towarzystwa, sprzedawczyni w sklepie, szwaczki ani pokojówki, przyjęła nieprawdopodobną wręcz propozycję angażu do opery w charakterze tancerki. Bardzo jej to odpowiadało, gdyż zawsze uwielbiała taniec, zarówno w sali balowej, jak i w zaciszu swego pokoju.

Występowanie publiczne na scenie, czy to w roli aktorki, śpiewaczki czy tancerki, nie przystało damie. Verity, podejmując tę pracę, zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że w powszechnym pojęciu tancerki i aktorki są zwykłymi ladacznicami.

Ale czy miała jakikolwiek wybór?

Zaczęła zatem prowadzić podwójne życie; sekretne życie. W ciągu dnia, gdy nie musiała iść na próbę, była Verity Ewing, zubożałą córką szlachetnie urodzonego pastora, bratanicą wpływowego generała, sir Hectora Ewinga. Wieczorami przekształcała się w Blanche Heyward, tancerkę w operze, na którą modni dżentelmeni i dandysi rzucali zalotne, pożądliwe spojrzenia.

Verity prowadziła bardzo ryzykowną grę. W każdej chwili ktoś mógł ją rozpoznać, choć jej znajomi z prowincji nie mieli zwyczaju zatrzymywania się w Londynie w poszukiwaniu rozrywki. Co ważniejsze, gdyby sprawa się wy dała, uniemożliwiłoby to jej wejście do wyższych sfer, gdyby w przyszłości generał zdecydował się jednak pomóc rodzinie swego zmarłego brata. Chwilowo jednak dziewczyna nie myślała o tak odległej przyszłości.

Miała ważniejsze sprawy na głowie.

Jako tancerka zarabiała za mało pieniędzy, by starczyło na życie dla jej rodziny.

Szczelniej otuliła się kołdrą i wsunęła zziębnięte dłonie między uda.

– Verity? – dobiegł ją zaspany głos. Dziewczyna zsunęła kołdrę z twarzy.

– Już wróciłam, kochanie – powiedziała cicho.

– Chyba zasnęłam – wyjaśniła Chastity. – Zawsze niepokoję się, gdy nie ma cię w domu. Nie lubię, kiedy samotnie wychodzisz wieczorami do miasta.

– Gdybym nie wychodziła, kto opowiadałby ci o wspaniałych przyjęciach i przedstawieniach teatralnych, na których bywam? Rano opowiem ci o operze, a zwłaszcza o ludziach, którzy do niej przychodzą. A teraz już śpij.

– Verity – znów odezwała się Chastity – nie myśl, że nie jestem ci wdzięczna za to, co robisz, że nie wiem, jakie dla mnie ponosisz ofiary. Nadejdzie jeszcze dzień, w którym ci to wszystko wynagrodzę. Przysięgam.

Verity zamrugała oczyma, powstrzymując łzy.

– Wynagrodzisz mnie w dwójnasób… dziesięciokrotnie… jeśli wiosną zatańczysz pośród pierwiosnków i żonkili, kiedy policzki zabarwią ci różane rumieńce, a oczy nabiorą blasku. A teraz śpij.

– Dobranoc.

Chastity szeroko ziewnęła i po chwili dał się słyszeć jej równy oddech.

Istniał tylko jeden sposób, by tancerka mogła pomnożyć swoje zarobki. Cóż, wręcz spodziewano się tego po niej. Verity naciągnęła na głowę kołdrę, próbując nie rozważać tej myśli dalej. Ale problem dręczył ją już od tygodnia. I dlatego, jakby sama przygotowując się do wykonania kolejnego kroku, powiedziała matce: „Zaledwie dzisiejszego wieczoru lady Coleman oświadczyła mi, że jest ze mnie bardzo zadowolona i zamierza znacznie podnieść mi pensję”.

Każdego wieczoru, po skończonym przedstawieniu, w poczekalni dla artystów otaczał ją tłumek wielbicieli. Dwóch dżentelmenów zdążyło nawet złożyć jej niedwuznaczne propozycje. Jeden z nich wymienił kwotę, od której Verity zakręciło się w głowie. Nieustannie wmawiała sobie, że oferty te wcale jej nie kuszą. Nie była to jednak kwestia pokusy. Była to podjęta na zimno decyzja.

Jedynym powodem, dla którego gotowa była uczynić taką rzecz, było bezpieczeństwo matki i siostry. Musiała mieć o wiele więcej pieniędzy, by Chess mogła kontynuować leczenie.

Tak ujmując sprawę, nie musiała nawet podejmować decyzji.

Przypomniała sobie dżentelmena, który tego wieczoru stojąc w drzwiach poczekalni, lustrował ją bezczelnie przez monokl, żeby po chwili przyłączyć się do tłumku otaczającego Hannah Dove. Jego zachowanie nie wskazywało, by zainteresował się Verity – czy raczej Blanche – a jednak dziewczyna odnosiła nieodparte wrażenie, że mężczyzna przez cały czas przebywania i w poczekalni ukradkiem bacznie ją obserwował.

Jak wyjaśniła jej jedna z tancerek, był to wicehrabia Folingsby, znany hulaka. Verity domyśliłaby się tego i bez koleżanki. Niezależnie od tego, że był niebywale przystojny – wysoki, o nieskazitelnej sylwetce, ciemnej cerze, o oczach bystrych i sennych jednocześnie – biła od niego pewność siebie i arogancja wskazująca, iż mężczyzna ten przyzwyczajony jest osiągać to, co zamierzył. Poza tym było w nim coś niezwykle zmysłowego. Tak, niewątpliwie był hulaką.

A jednak przez chwilę bardzo ją kusił. Gdyby do niej podszedł, gdyby złożył stosowną propozycję…

Dzięki Bogu, że tego nie uczynił.

Niedługo, bardzo niedługo, zmuszona będzie przyjąć czyja propozycję. Tak! Należało nazwać rzecz po imieniu. Będzie musiała zostać czyjąś utrzymanką. Nie, czyjąś nałożnicą!

Mimo że z całych sił zaciskała powieki, pokój wokół niej wirował.

– To dla Chastity – szepnęła zdeterminowana. Po to, by ocalić jej zdrowie.

Загрузка...