Tej nocy Verity spała nie najlepiej. Kiedy otworzyła oczy i ujrzała, że firanki w oknach barwi mętne światło budzącego się dnia, była zdumiona, że w ogóle zdołała zasnąć.
Od strony kominka dobiegało ciche pochrapywanie. Dziewczyna bacznie nadstawiła ucha. Zza drzwi nie docierały żadne dźwięki. Czyżby cały dom jeszcze spał? Naturalnie, pan Hollander i Debbie byli zapewne bardzo zajęci do późnych godzin nocnych, i z pewnością zamierzali zajmować się sobą jeszcze przez dużą część poranka.
Dziś miało być po wszystkim – błysnęła jej myśl. W tej chwili powinna być już kobieta upadłą. A poza tym Julian grubo się mylił. Wcale nie była cierpiętnicą. W głębi duszy była trochę skrępowana wspomnieniem jego twardego, przytulonego do niej ciała, rozkosznych pieszczot jego ust. Kiedy wsuwał jej w usta język, wszystko w niej wirowało i tańczyło. Jakże było to cudownie intymne! Powinna czuć odrazę, ale przecież wcale jej nie czuła.
Tak, przyznawała przed samą sobą, z całej duszy pragnę doświadczyć wszystkiego do końca. Przyznawała też, iż spotkało ją srogie rozczarowanie, gdy mężczyzna, poznawszy prawdę o niej, odsunął ją od siebie.
No i teraz pozostawała im jedynie niemiła perspektywa wspólnego spędzenia świąt. I jak ma się sprawa owych pięciuset funtów, skoro minęła pierwsza noc, którą on przespał na podłodze?
Mają przed sobą całe święta Bożego Narodzenia. Cóż za przerażająca perspektywa!
Nieoczekiwanie jej uwagę przykuła pomiata sącząca się do pokoju przez firanki w oknach. Verity zerwała się z łóżka i nie zważając na przenikliwy chłód panujący w pokoju, na bosaka, szybko podeszła do okna. Rozsunęła zasłony. Och!
– Och! – wykrzyknęła na głos. Odwróciła się w stronę śpiącego na podłodze mężczyzny. – Och, podejdź tu i sam zobacz.
Julian podniósł głowę z poduszki. Był nie ogolony i potargany. Na twarzy malował mu się grymas gniewu.
– Co takiego? – warknął. – Która jest, do diabła, godzina?
– Popatrz – odrzekła Verity, znów odwracając się do okna. – Och, tylko popatrz.
Julian wygrzebał się z pościeli i podszedł do okna. Był w samej koszuli, bryczesach i w skarpetkach.
– Obudziłaś mnie tylko po to, by mi to pokazać? – burknął zaspanym głosem. – Przecież mówiłem ci wczoraj, że będzie padać śnieg.
– Ale popatrz! – zawołała z zachwytem Verity. – Przecież to czysta magia.
Kiedy odwróciła głowę w jego stronę, skonstatowała, że mężczyzna patrzy na nią, nie przez okno, za którym rozciągał się biały całun śniegu.
– Czy zawsze jesteś z rana taka radosna? – zapytał. – Coś okropnego!
Verity wybuchnęła dźwięcznym śmiechem.
– Tylko w Boże Narodzenie oraz wtedy, gdy świat spowija biel świeżego śniegu. Nie zawsze się zdarza, by te dwa tak cudowne zdarzenia pojawiły się jednocześnie.
– Ja marzę tylko o ciepłym, wygodnym łóżku.
– Zatem idź do mojego – odrzekła i znów się roześmiała. – Ja nie zamierzam dłużej spać.
– Odnoszę wrażenie, że Bertie natychmiast każe ci wrócić do pokoju.
– Pan Hollander z całą pewnością o niczym się nie dowie, gdyż do południa nie opuści swego pokoju. Idź więc do łóżka i spokojnie sobie pośpij.
Kiedy wreszcie wyszła z gotowalni przebrana w swą najcieplejszą wełnianą suknię, z elegancko uczesanymi włosami, Julian pogrążony był w głębokim śnie. Verity przystanęła przy łóżku i dłuższą chwilę mu się przyglądała. Gdyby tylko zeszłego wieczoru nie zachowała się tak głupio i niezręcznie…
Potrząsnęła głową i wyprostowała się. Pan Hollander nie poczynił żadnych przygotowań do świąt. Niewątpliwie zamierzał spędzić tych kilka dni w łóżku w towarzystwie rozkosznej Debbie, która dostarczyłaby mu dostatecznej rozrywki. Cóż, w takim razie pokaże im, jak powinny wyglądać święta. Skoro nie mogła zarobić pieniędzy tak, jak się po niej spodziewano, zasłuży na nie w inny sposób.
Dwóch woźniców, lokaj, parobek, kucharka, osobisty służący pana Hollandera, główny zarządca, gospodyni i dwie pokojówki – wszyscy siedzieli przy śniadaniu. Na widok Verity kilkoro z nich poderwało się z miejsc; pozostali nie zwrócili na nią większej uwagi. Najwyraźniej nie byli pewni, czy mają ją traktować jak damę. Kucharka przesłała jej wręcz wrogie i pełne pogardy spojrzenie.
Na twarzy dziewczyny pojawił się promienny uśmiech.
– Nie przeszkadzajcie sobie – powiedziała. – Jedzcie. Czeka was długi i pracowity dzień. – Na widok zdziwienia, jakie odmalowało się na twarzach służby, dodała: – Musimy przygotować święta.
Najwyraźniej Boże Narodzenie interesowało ich tyle samo co Hindusów.
– Pan Hollander nie życzy sobie zamieszania – oświadczyła kobieta będąca zapewne gospodynią.
– Powiedział, że mamy mu tylko dostarczać posiłki i dbać o to, by w kominkach zawsze palił się ogień – dorzucił zarządca.
– I dobrze – odparła pogodnie Verity. – Czy mogę przysiąść się do was i zjeść śniadanie? Nie, proszę, nie wstawajcie. – Żadne z nich nie miało nawet takiego zamiaru. – Czy mogę sama się obsłużyć? A skoro pozwolono wam robić, co chcecie, równie dobrze możecie urządzić sobie święta. W sposób tradycyjny, z odpowiednim jedzeniem, śpiewaniem kolęd, dawaniem prezentów, dekoracją domu ostrokrzewem i jedliną; słowem zrobić i wszystko, na co starczy czasu w jeden dzień. Będziemy się doskonale bawić.
– Kiedy upiekę gęś, nikt nie będzie potrzebował noża – oświadczyła z przechwałką w głosie kucharka. – Nawet krawędź widelca okaże się zbyt ostra. Tak kruche mięso samo będzie rozpływać się w ustach.
– Uwielbiam pieczoną gęś – odezwała się rozmarzonym głosem jedna z pokojówek. – Moja mama zawsze podaje ją na Boże Narodzenie. – Umilkła i dodała spiesznie: – Ale nigdy nie upiecze jej tak dobrze, by do jej pokrojenia wystarczał sam widelec, pani Lyons.
– A kiedy przyrządzę paszteciki z mięsem, każdy, kto spróbuje jednego, będzie już jadł je tak długo, aż zje wszystkie – ciągnęła kucharka.
– Hm – mruknęła Verity. – Na samą myśl płynie mi już ślinka do ust, pani Lyons. Bardzo chciałabym spróbować pani przysmaków.
– Cóż, i tak ich nie przyrządzę – odparła zdecydowanie kucharka. – Nie mam żadnych produktów.
– Czy nie można kupić ich w pobliskiej wiosce? – zainteresowała się Verity. – Jadąc tu wczoraj, widziałam tam kilka sklepów.
– Po takim opadzie śniegu trudno będzie tam dotrzeć – odpowiedziała kucharka.
Verity popatrzyła z uśmiechem na woźniców i parobka, którzy sprawiali wrażenie, jakby chcieli wtopić się w krzesła.
– Naprawdę? – spytała niewinnie. – Nawet dla gęsi, pierożków i zapewne kilku innych smakołyków? Nawet dla pani Lyons, która w moim przekonaniu jest najlepszą kucharką w całym Norfolkshire?
– Cóż, trochę znam się na gotowaniu – odrzekła skromnie pani Lyons.
– Czy w parku rosną sosny i ostrokrzew? – zapytała Verity. – Czy można tam znaleźć jemiołę? – Popatrzyła na dwie młode pokojówki. – Czym byłoby Boże Narodzenie bez kilku gałązek jemioły pozawieszanych tu i tam pod sufitem?
Jedna z pokojówek zarumieniła się po koniuszki uszu, a służący sprawiał wrażenie niebywale zainteresowanego pomysłem.
– Jemioła rośnie na okolicznych dębach – odezwał się zarządca.
– Przejście między kuchnią a tylnymi schodami aż prosi się o gałązkę jemioły – stwierdziła Verity, wbijając zęby w grzankę.
Obie pokojówki zachichotały, a lokaj głośno chrząknął.
Verity wiedziała już, że najgorsze ma za sobą. Jej pomysł chwycił. Pan Hollander całkiem nieświadomie dał swojej służbie carte blanche. A służba uświadomiła sobie, że to przecież Boże Narodzenie i należy je uczcić. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej wszystkich opuściła apatia. Zadowolona z siebie Verity wygodniej usiadła za stołem i z apetytem pałaszowała jajka sadzone z grzankami, popijała je kawą i słuchała ożywionych rozmów służby czyniącej wielkie plany. Niebawem znalazło się nawet dwóch ochotników chętnych podjąć wyprawę do wioski.
– Nie możecie być wszędzie jednocześnie – oświadczyła Verity, przekrzykując panujący przy stole gwar. – Jemiołą i jedliną zajmę się ja, pan Hollander, lord Folingsby oraz panna… Debbie. Wy nam tylko pomożecie wszystko wnieść do domu.
Przy stole nieoczekiwanie zapadła cisza, którą przerwał dopiero chichot parobka.
– Pani się myli – powiedział. – Szlachetnie urodzeni dżentelmeni nie wyjdą z domu w obawie, że zniszczą sobie cerę oraz zabrudzą lśniące obuwie. Taki pomysł proszę sobie wybić z głowy.
Lokaj ponownie chrząknął, tym razem z dużo większą godnością niż poprzednio.
– O panu Hollanderze wyrażaj się z większym szacunkiem, Bloggs – rzekł pod adresem parobka, który jednak najwyraźniej nie wziął sobie do serca reprymendy.
Verity uśmiechnęła się.
– Pana Hollandera i jego gości zostawcie mnie – oświadczyła. – Świętować będziemy wspólnie. Byłoby nieuczciwe wykluczyć ich z naszego grona i pozbawić dobrej zabawy.
Uwaga ta wzbudziła przy stole powszechną wesołość, a Verity wyobraziła sobie Juliana, jak kłuje i rani swoje arystokratyczne dłonie, ścinając gałązki ostrokrzewu. Zapewne przed południem nie opuści łóżka. Ale tu akurat była wobec niego niesprawiedliwa. W chwilę później, zupełnie jakby posłuszny jej planom, pojawił się w nie przystrojonym jeszcze jemiołą przejściu prowadzącym od schodów. Był nienagannie ubrany; a co osobliwsze, zrobił to bez pomocy swego osobistego służącego.
– A, tu jesteś. Blanche – mruknął, sięgając po monokl. – Ponieważ nie dostrzegłem żadnych śladów na śniegu przed domem, zaczynałem już podejrzewać, że dostałaś skrzydeł i odfrunęłaś.
– Zamierzamy wyprawić huczne święta – wyjaśniła z olśniewającym uśmiechem. – Wszystko już zostało zaplanowane. Później ty, pan Hollander, Debbie i ja udamy się do parku, żeby naciąć jedliny, ostrokrzewu i jemioły, którymi udekorujemy dom.
Jego lordowska mość przyłożył do oka monokl i rozejrzał się po twarzach zgromadzonych przy stole spiskowców. Na koniec skierował wzrok na Verity.
– Zaiste? – powiedział słabym głosem. – Co za urocza niespodzianka.
Julian siedział okrakiem na konarze wiekowego dębu. Pod drzewem stała Verity. Miała zadartą głowę i wyciągnięte ramiona, jakby chciała złapać spadającego mężczyznę. Tuż poza zasięgiem ręki Juliana wisiała dorodna kiść jemioły. Kilkanaście kroków od dębu po kolana w śniegu stał Bertie i głosem człowieka przeszywanego mieczem ryczał, iż ukłuł się cierniem ostrokrzewu w palec. Nieopodal domu leżała żałośnie mała sterta naciętej jedliny i gałązek ostrokrzewu – żałośnie mała, biorąc pod uwagę fakt, że mozolili się już na dworze od ponad godziny, wystawieni na mróz, ostre porywy wiatru i spadające z nieba wielkie płatki śniegu. Ciężkie bure chmury nie zrzuciły jeszcze na ziemię swego całego ładunku.
– Tylko nie spadnij! – ostrzegła Verity, kiedy Julian ostrożnie próbował dotrzeć do jemioły.
Zerknął na dół. Dziewczyna miała cudownie zaróżowione od mrozu policzki i nos.
– Czy mi się tylko wydaje, że zamieniłaś się w sierżanta musztry, który kazał mi wleźć na to przeklęte drzewo? – zapytał.
Verity wybuchnęła śmiechem.
– Jeśli spadniesz i stracisz życie, umieszczę na twoim nagrobku epitafium: „Poległ na posterunku, do końca pełniąc swe obowiązki”.
Julian posuwał się po grubej gałęzi, aż w końcu, ściskając kurczowo kolanami sękaty konar, zawisł niepewnie wysoko nad ziemią. Ostatecznie jednak jego misja uwieńczona została powodzeniem; narwał całe naręcze jemioły. Ale powrót nie był prosty. Nie miał jak cofnąć się do pnia drzewa. Zrobił więc to, co w podobnych sytuacjach robią chłopcy. Skoczył.
Wylądował na czworakach, zanurzając się z głową w kopnym, miękkim śniegu.
– Boże drogi, czy nie wyrządziłeś sobie krzywdy? – zawołała strwożona Verity, a kiedy Julian wyciągnął głowę z białego puchu, wybuchnęła radosnym śmiechem. – Wyglądasz jak pozbawiony godności osobistej bałwan. Gdzie masz jemiołę?
Młody dżentelmen dźwignął się na nogi, otrzepał się jedną ręką ze śniegu i przelotnie zerknął na kompletnie zniszczone buty.
– Voilà! – zawołał, wyciągając w jej stronę pęk ośnieżonej jemioły. – O, nie! – zaprotestował, kiedy dziewczyna sięgnęła po gałęzie i cofnął ramię. – Pewne uczynki pociągają za sobą pewne konsekwencje. Za twoim podszeptem naraziłem życie. Zatem mnie należy się nagroda, a tobie kara.
Trzymając nad ich głowami w wyciągniętym ręku jemiołę, przycisnął dziewczynę do pnia dębu.
– Tak, mój panie – odrzekła pokornie Verity.
Natychmiast stwierdził, że nauka nie poszła w las, i dziewczyna dobrze przerobiła lekcję całowania, jaką dał jej poprzedniego wieczoru. Gdy położył usta na jej ustach, rozchyliła lekko wargi. Kiedy zaczął pieścić je językiem, cicho westchnęła. Wsunął jej głębiej język do ust i napawał się ich słodyczą.
– No cóż – mruknął, odrywając usta od jej warg. Czuł zawroty głowy, był bardzo podniecony. Takiego pocałunku zupełnie się nie spodziewał. – Ostatecznie to ty wpadłaś na pomysł z jemiołą.
– Tak. – Verity wyglądała bardzo ponętnie i dziewczęco, włosy miała lekko wzburzone.- I poniosłam słuszną karę.
Uszczęśliwiony Julian nie zwracał zupełnie uwagi na mokre ubranie i śnieg, który wpadł mu za kołnierz, i teraz, topiąc się, spływał mu lodowatymi strużkami po plecach.
Z tyłu dobiegło czyjeś dyskretne chrząknięcie. Julian obejrzał się i ujrzał parobka. Okazało się, że szukał Bertiego, który na dźwięk swego imienia wychylił głowę z gęstych zarośli ostrokrzewu.
– O co chodzi, Bloggs? – zapytał.
Parobek poinformował, że tuż przed bramą ugrzązł w przydrożnym rowie powóz i będzie go można wyciągnąć dopiero, gdy przestanie padać śnieg. A napadało go tyle, dodał z ponurą miną, że na piechotę nie da się dojść do najbliższej wioski. Nikt tego nie wie lepiej od niego. Przed dwoma godzinami on i Harkiss z trudem dobrnęli do domu z wiktuałami, a od tamtego czasu śniegu przybyło jeszcze więcej.
– Powóz? – zapytał Bertie, marszcząc brwi. – Czy byli w środku pasażerowie?
Głupszego pytania Julian w życiu nie słyszał.
– Dżentelmen, jego żona i dwóch chłopców, proszę pana – wyjaśnił Bloggs. – Przebywają teraz w domu.
– Dobry Boże! – wykrzyknął Bertie i popatrzył na Juliana. – Wygląda na to, że mamy na Boże Narodzenie nieoczekiwanych gości.
– Do diabła! – mruknął Julian.
– Nieszczęśnicy! – powiedziała Verity i brnąc w głębokim, kopnym śniegu, ruszyła w stronę domu. – Bloggs, czy nic im się nie stało? Mówiłeś, że jest z nimi dwoje dzieci? W jakim są wieku? Czy…?
Jej głos ucichł w oddali. Dziwne, pomyślał Julian, ruszając wraz z Bertiem i Debbie w stronę domu. Zauważył, że Bloggs podążał za Blanche niczym giermek za księżną, która sprawuje bezsporną władzę nad swoją dziedziną.
Poza tym, rzeczywiście wyrażała się i zachowywała jak udzielna księżna.