ROZDZIAŁ SIÓDMY

Julian nie zmienił zdania do końca dnia, choć wcale nie przesadzał, gdy przewidywał, że Blanche dostarczy im masę zajęć, nim skończy się pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia.

Zaraz po śniadaniu zabrali dzieci na dwór, gdzie baraszkowali na śniegu. Później dołączyli do nich Bertie i Debbie. Dokazywali przez kilka godzin, nie czując nawet upływającego czasu, aż w końcu pojawił się Bloggs z wiadomością, że podano świąteczny obiad. Wyraz twarzy parobka sugerował, że kucharka obedrze ich żywcem ze skóry, jeśli natychmiast nie stawia się w jadalni.

Prowadzili zażartą walkę na śnieżki, która, zdaniem Juliana, była absolutnie nieuczciwa, gdyż po jednej stronie stał on i Bertie, a po drugiej dwaj chłopcy oraz obie młode kobiety; dwóch przeciwko czterem przeciwnikom. Gdyby Debbie należała do pułku strzelców, podczas wojny we Francji nie zostałby żaden Francuz bez przestrzelonego serca. Dziewczyna miała nieprawdopodobnie celne oko, co demonstrowała ku wielkiej uciesze chłopców, którzy każdy celny rzut nagradzali radosnym okrzykiem.

Ulepili też bałwana. A raczej ulepili go Julian i Bertie, podczas gdy chłopcy tańczyli tylko radośnie wokół nich, bardziej przeszkadzając, niż pomagając… Debbie pobiegła do kuchni po węgielki, marchewki, miotłę i stary słomkowy kapelusz. Verity usiadła na śniegu i oświadczyła, że będzie oceniać postępy w pracy, co jej zdaniem było najbardziej wyczerpującym zajęciem. Na koniec wręczyła Bertiemu i Julianowi nagrodę w postaci pozostałej marchewki.

Później robili jeszcze śnieżne anioły, aż w końcu Rupert oświadczył z niesmakiem, że jest to zabawa dobra dla dziewczyn. Ale nie zrażone tą krytyką Verity i Debbie ciągnęły zabawę, podczas gdy mężczyźni i chłopcy wyryli w zalegającym stromy stok śniegu rynnę i zaczęli zjeżdżać nią na złamanie karku. Zabawa skończyła się tym, że David wylądował na głowie Juliana wczepiony w jego włosy. Choć dzieciak był trochę przerażony przygodą, to jeszcze bardziej zachwycała go szalona zabawa.

Gdy przed domem pojawił się wielebny Moffatt, chłopcy natychmiast rzucili się w jego stronę i po chwili pastor siedział już po szyję w kopnym śniegu.

– Nadchodzi odwilż – stwierdziła z lekkim smutkiem Verity, kiedy wracali do domu na obiad. – Wielka szkoda.

– Taka już jest natura śniegu – odrzekł Julian, obejmując dziewczynę w pasie. – Podobnie jak przemijającego czasu. Dlatego ludzie mają pamięć.

– Ale przynajmniej dzieci dobrze się bawiły – stwierdziła Verity, przesyłając Julianowi promienny uśmiech.

– O których dzieciach mówisz? – zapytał i pocałował ją w zimny, czerwony czubek nosa. – O tych małych? A może o tych większych? Dla mnie dzień ten zakończy się najpiękniej w chwili, gdy zasiądę już z wyciągniętymi nogami przed płonącym na kominku ogniem.

Verity skwitowała tę uwagę śmiechem.

Obiad świąteczny okazał się kulinarnym majstersztykiem. Pod koniec posiłku Bertie wezwał kucharkę i złożył jej bardzo pompatyczne gratulacje i podziękowania.

Ale dla Verity, naturalnie, wciąż jeszcze było za mało. Zapytała, czy pan Hollander zgodzi się zaprosić do salonu służbę i poczęstować ją wyśmienitym, specjalnie doprawianym piwem. Poza tym chciała osobiście podziękować im za ciężką pracę, jaką włożyli w urządzenie tak wspaniałych świąt.

– Mogę tylko poprzeć pani prośbę, lady Folingsby – odezwał się wielebny Moffatt. – Moim zdaniem nie tylko służba wykonała ogromną pracę. Moja żona i ja nigdy nie zapomnimy gorącego przyjęcia, jakiego tu doznaliśmy, oraz czułej opieki, jaką znalazły nasze dzieci. Nie wspominając już o ostatniej nocy, za którą chyba nigdy nie zdołamy się wypłacić ani pani, ani pani Hollander. Co więcej, zdajemy sobie sprawę z tego, że robiliście to wszystko z dobroci serca. Z pokorą przyjmujemy dar, jaki otrzymaliśmy od obu pań.

Debbie pociągnęła nosem, po czym hałaśliwie wytarła go chusteczką wręczoną jej przez Bertiego.

– Nikt nigdy jeszcze nie powiedział mi tak miłej rzeczy – oświadczyła. – Główna zasługa należy się Blanche.

Służba spędziła w salonie dobrą godzinę, zajadając się ciastem i popijając piwo. Bertie wręczył im świąteczne nagrody, do których dołączyli się Julian i wielebny Moffatt. Wicehrabia Folingsby nie był pewien, kto wpadł na pomysł, by znów pośpiewać kolędy, lecz odnosił nieprzeparte wrażenie, że pomysłodawczynią była naturalnie Blanche. Przy wtórze szpinetu długo śpiewali piękne, nastrojowe pieśni.

Po odejściu służby nieoczekiwanie w salonie pojawiła się pani Moffatt z noworodkiem.

Julian zawsze lubił dzieci. Musiał je lubić, gdyż podczas jego rodzinnych zjazdów zawsze pojawiała się gromada dzieciaków, i każdego, kto za nimi nie przepadał, czekał marny los. Ale nie lubił niemowlaków i noworodków. One stanowiły domenę kobiet, wymagały jedynie karmienia, kołysania i przewijania.

Teraz jednak czuł osobliwe zainteresowanie dziewczynką Moffattów. Jej narodziny w jakiś sposób dodały Bożemu Narodzeniu życia i splendoru. A poza tym dziecko przyjęła na świat Blanche. Teraz też dziewczyna trzymała noworodka i spoglądała na niego z taką czułością, że Julian poczuł zawrót głowy. W prostej, lecz niebywale eleganckiej sukni, z twarzą tryskającą zdrowiem, radością i urodą wyglądała cudownie. Trzymała w ramionach nowo narodzone dziecko.

Gdyby było to jej dziecko, jego…

Odepchnął nieprzyjemną, natrętną myśl i spojrzał dziewczynie w oczy. Ona odwzajemniła mu się uśmiechem.

Blanche! Nie mieściło mu się w głowie, że zaledwie przed tygodniem traktował ją wyłącznie jak atrakcyjną kandydatkę na kochankę. Dostrzegał jedynie jej urodę i powaby, smukłe, kształtne nogi, jędrne ciało, cudowne włosy, przepiękną twarz i nie przychodziło mu na myśl, że pod tą fasadą może kryć się człowiek.

I to jaki człowiek! Zapewne jeszcze piękniejszy niż powierzchowność, pod jaką się krył.

Ze zdumieniem skonstatował, że po prostu zakochał się w Blanche. Nigdy dotąd naprawdę nie kochał. Pożądał w życiu więcej kobiet, niż pamiętał. Czasami nawet, zwłaszcza gdy był młodszy, sądził, że się zakochał. Ale nigdy nie tęsknił za drugim człowiekiem. A teraz chciał stać się częścią Blanche, częścią jej życia, a nie tylko chwilowym użytkownikiem jej ciała.

Julian odwzajemnił dziewczynie uśmiech.

– Sądzę, że państwo są małżeństwem od niedawna – odezwała się pani Moffatt, dostrzegając tę wymianę uśmiechów.

Nie na tyle długo, by ich związek przyniósł owoce – implikowały jej słowa.

– Od niedawna, proszę pani – przyznał Julian.

Później, po herbacie i kolejnych igraszkach na świeżym powietrzu, Julian był już przekonany o słuszności swej decyzji. Niemniej o Conway myślał przez cały dzień i tęsknił za rodziną. Gdyby pobyt w Norfolkshire przebiegał zgodnie z planem, żałowałby swego postanowienia. Rozrywka, jaką planował, nieszczególnie pasowała do Bożego Narodzenia. Rozwój wypadków jednak sprawił, że Julian po raz pierwszy zrozumiał sens i urok tych świąt – miłość, gościnność, radość, serdeczność, ciepło, przyzwoitość… Lista była bardzo długa.

Czasami czuł się jak ślepiec, którego czyjaś dłoń prowadziła do czegoś, o czym nie miał pojęcia. Nie wiedział, że tego właśnie poszukuje. Zapewne prowadziła go gwiazda. Do stajenki w Betlejem. Być może miał więcej wspólnego z trzema mędrcami, niż dotąd sądził.

W końcu gdy dzieci zaczęły już ziewać, po serdecznym, wieczornym ucałowaniu „wujków” i „cioć” pastor zaprowadził je do łóżek.

– Chyba i my pójdziemy niebawem w ich ślady. Dęb – odezwał się Bertie, szeroko ziewając. – Ja podobały ci się święta?

– Od czasu opuszczenia domu nie przeżyłam tak pięknego Bożego Narodzenia. A może nawet te święta były wspanialsze od tamtych, spędzanych w moim rodzinnym domu. Pastor jest niezwykle sympatycznym człowiekiem, a jego dzieci po prostu rozkoszne. No i dziewczynka! Nigdy nie zapomnę zeszłej nocy. Nigdy. Było to Boże Narodzenie Bożych Narodzeń.

– Też tak uważam. – Ośmielony oświadczeniem wielebnego Moffatta, że po położeniu chłopców do łóżek niezwłocznie uda się do swej żony, Bertie posadził sobie Debbie na kolanach. – Blanche, chcę ci podziękować za radość, jaką sprawiłaś nam w ciągu tych dwóch dni.

– To niemądre, co mówisz – odparła dziewczyna. – Przecież jest Boże Narodzenie. A Boże Narodzenie nie potrzebuje niczyjej pomocy.

– Nonsens – wtrącił się do rozmowy Julian. – Potrzebowało całego zastępu pasterzy, by sprowadzić ich ze stoków wzgórz. I my potrzebowaliśmy anioła, by skłonił nas do podjęcia podobnej pielgrzymki.

– Masz na myśli mnie? – zapytała, rumieniąc się po koniuszki uszu Verity. – Doprawdy dziwny to anioł. Z postrzępionymi cokolwiek skrzydłami.

Julian wstał z krzesła i wyciągnął rękę w stronę dziewczyny.

– Mamy za sobą długi i męczący dzień – oświadczył. – Zeszłej nocy spałaś tylko kilka godzin. Czas do łóżka.

Popatrzyła mu prosto w oczy. W jej wzroku nie było cienia cierpiętnictwa.

– Dobranoc, panie Hollander – powiedziała. – Dobranoc, Debbie. Dziękuję za pomoc w przygotowaniu świąt. I za radość, jaką wspólnie przeżyliśmy.


Kiedy wyszła z gotowalni, Julian stał przy oknie. Miał na sobie nocną koszulę. Z płonącego na kominku ognia po pokoju promieniowało miłe ciepło.

– Czy gwiazdka wciąż jeszcze świeci? – zapytała Verity, stając obok Juliana.

– Zaszła – odparł mężczyzna. – Albo tylko skryła się za chmurami. Na dworze jest ciepło. Do jutra cały śnieg stopnieje.

– No tak – westchnęła smętnie Verity. – Koniec świąt.

– Niezupełnie.

Objął ją, a ona położyła mu głowę na ramieniu. Odniosła wrażenie że gest ten jest całkiem naturalny. Czuła się wspaniale, zupełnie jakby uwierzyła w bajkę, że oboje należą do siebie. Tego popołudnia, będąc w salonie, wyobrażała sobie nawet, że to ona urodziła dziecko… ich dziecko.

– Blanche – powiedział cicho Julian.

I nagle tulili się w gorącym uścisku i całowali z taką pasją, jakby rzeczywiście stanowili jedność, przekonani, że szczęście, pełne spełnienie i spokój mogą uzyskać tylko razem.

– Blanche, kochanie.

Całował jej skronie, policzki, szyję i usta.

Jej nie wystarczyło już dotykać go ustami, językiem, ramionami, dłońmi. Muskała go piersiami, biodrami, brzuchem, udami. Pragnęła… och, pragnęła, pragnęła i pragnęła. Był gorący i muskularny. Biła od niego męskość. Czuła się przy nim bezpieczna, pewna siebie. Odnosiła wrażenie, że stanowi jakąś jej część, której zawsze jej brakowało. Pragnęła go. Pragnęła do utraty tchu. Pragnęła całego.

Nie wiedziała nawet, kiedy rozpiął jej koszulę nocną. Nie dbała o to. Chciała go mieć jeszcze bliżej siebie. Pragnęła jego rąk, a następnie ust na swych piersiach. Pragnęła… och, tak.

– Och, tak – szepnęła schrypniętym głosem. Wplotła palce w jego włosy i odchyliła do tyłu głowę, kiedy on zaczął ssać najpierw jedną sutkę, a następnie drugą; pieścił je czubkiem języka, sprawiając, że między udami czuła rozkoszną falę żarn, która zaczęła zalewać jej ciało, podchodząc aż do gardła. – Och, tak, proszę.

– Najdroższa, chodźmy do łóżka – szepnął i wziął ją na ręce.

Zsunął z niej koszulę, po czym ściągnął przez głowę swoja.

Obserwowała go spod przymkniętych powiek w ruchliwym blasku płomieni. Był piękny, piękny.

– Chodź – szepnęła, wyciągając do niego rękę. – Chodź.

Jego dłonie i usta błądziły po całym jej ciele, oddawały jej cześć, podniecały. Ona też go dotykała, badała go, napawała się nim. Ale nie śmiała dotknąć go tam, choć coraz bardziej była świadoma tej jego części – gorącej, nabrzmiałej. A on dotykał jej tam, gdzie Verity nigdy nie podejrzewała, że ktoś mógłby jej dotykać; dotykał jej dłonią, palcami. Czuła rozkosz równie intensywną jak ból.

Nie mogła dłużej czekać.

– Proszę – powiedziała nieswoim głosem. – Proszę.

– O, tak – odrzekł, kładąc się między jej wyciągnięte ramiona, między jej uda, opadając na nią całym ciężarem ciała. – O, tak, tak, najdroższa.

W pierwszej chwili myślała, że to niemożliwe. Ale on naparł na nią i ona była zdumiona, kiedy stali się jednością.

– Rozluźnij się – szepnął jej w ucho. – Rozluźnij. Och, kochana, nie chcę sprawiać ci bólu.

Nie czuła bólu. Była tylko zaskoczona, zdziwiona i ogarnęła ją na chwilę panika, gdyż pomyślała, że nie wejdzie w nią głębiej. Ale on napierał. W końcu poczuła ból, a on naparł jeszcze mocniej i wszedł głęboko, głęboko. Uniosła nogi i objęła go nimi w pasie. Julian głośno jęknął.

I wtedy, gdy spodziewała się ekstazy, on poruszył się w niej. Wyszedł z niej.

– Nie! – zaprotestowała.

Ale on podniósł głowę, popatrzył jej w twarz i pocałował w usta.

– Tak, właśnie tak – szepnął.

I znów się w niej zagłębił. I wyszedł. I znów wniknął w jej wnętrze.

W kilka minut, a może godzin później – czas przestał już odgrywać jakąkolwiek rolę – nadeszła ekstaza. Narastała i narastała, w dziewczynie napinał się każdy wewnętrzny mięsień, aż w końcu przyszło przyprawiające o zawrót głowy spełnienie. Przyszło rozluźnienie i nieziemski wprost spokój.

– Najdroższa – szepnął rozgorączkowany Julian – aniele.

– Kochany – usłyszała własny szept – kochany, kochany.

Kiedy wreszcie Julian zsunął się z niej i wziął ją w ramiona, Verity szybko zasnęła. On, nie budząc jej, szczelniej otulił ją kołdrą.


Verity po przebudzeniu się nie żywiła już najmniejszych złudzeń. Uległa nastrojowi świąt Bożego Narodzenia.

Uległa doświadczonemu uwodzicielowi, co zresztą nie znaczyło, że oparłaby mu się, gdyby nawet o tym wcześniej wiedziała. Nie, nie odmówiłaby mu. Uczyniła to, by dotrzymać układu, jaki zawarła w Londynie. Ale strzegłaby swego serca. Nie dopuściłaby tam miłości.

Ten mężczyzna uważał ją po prostu za swoją kochankę.

A ona zawarła układ, zarabiała pieniądze.

Tak więc teraz już nieodwołalnie została kobietą upadłą. Ladacznicą. Zrobiła to dla Chastity. Czysta ironia! Mimo to na zawsze już miała zostać ladacznicą.

Nie wiedziała, jak rano popatrzy Julianowi w twarz. Nie zniosłaby jego domyślnego, pełnego triumfu spojrzenia. Nie mogłaby grać dalej swej roli. Nie mogłaby zostać jego stałą kochanką, służyć mu chętnie wedle jego zachcianek aż do czasu, kiedy znudzi się nią i bezpardonowo odprawi. Nie wiedziała nawet, jak zdoła dotrwać do końca tygodnia, do chwili wygaśnięcia umowy.

Zapewne pod koniec tygodnia nie będzie miała już siły, by z nim zerwać.

Nie miała jednak wyboru. Musiała wytrwać. Gdyby nawet jakoś udało się jej opuścić Norfolkshire, wciąż pozostawało jeszcze dwieście pięćdziesiąt funtów do zarobienia. A on jej już taką samą sumę wypłacił. Czy ją odrobiła? Tym, co wydarzyło się przed kilkoma godzinami, oraz ochotą, jaką wyrażała w dwie poprzednie noce? Dwieście pięćdziesiąt funtów! Jako guwernantka na taką kwotę musiałaby pracować cztery lata.

Istniała droga ucieczki. W odległości trzech mil od domu leżała wioska. Każdego ranka zatrzymywał się w niej dyliżans. Słyszała, jak mówiła o tym służba. Ale przecież na dworze zalegał głęboki śnieg. I czy w drugi dzień Bożego Narodzenia dyliżans kursuje? W ciągu nocy większość śniegu stopniała, temperatura znacznie wzrosła. Dlaczego więc dyliżans miałby nie kursować?

Poza tym, gdy wyjdzie z łóżka, a następnie zacznie się ubierać, z całą pewnością obudzi Juliana.

Ale teraz, skoro raz przyszedł jej do głowy ten szalony pomysł, nie potrafiła się go pozbyć. Poza tym nie mogła spojrzeć Julianowi w twarz. Gdyby nic do niego nie czuła, sprawa byłaby prosta. Ostatecznie zawarła układ świadomie i wiedziała, na czym jej zajęcie ma polegać. Była gotowa robić z nim to, co zrobiła minionej nocy, tyle razy, ile on by sobie zażyczył. I wcale by się przed tym nie wzbraniała.

W swej naiwności nie uwzględniła jednak tego, że sama zaangażuje się uczuciowo. Nie przypuszczała, że dwa dni spędzone w towarzystwie mężczyzny sprawią, iż dojrzy w nim człowieka; człowieka miłego, uroczego, serdecznego i kochanego. I nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby się zakochać. Gorzej. Pokochała go i na przekór wszystkiemu, w dalszym ciągu go kochała, i miała kochać już do końca swych dni.

Ostrożnie wysunęła się z jego objęć i wyszła z łóżka. W pokoju panował przenikliwy chłód i naga Verity natychmiast zaczęła drżeć z zimna. Zgarnęła z ziemi porzuconą koszulę i na palcach przeszła do gotowalni, której drzwi na szczęście były uchylone. Wślizgnęła się do środka i cicho przekręciła klucz.

Zapaliła jedną świeczkę, szybko umyła się w lodowatej wodzie, nałożyła najcieplejszą odzież, spakowała rzeczy i przez chwilę zastanawiała się, czy dopisze jej szczęście i uda się jej niepostrzeżenie opuścić dom.

Nie zabrała wszystkiego. Na umywalce zostawiła sygnet I jeszcze coś. Straciła kilka drogocennych chwil, zanim znalazła tę rzecz w szufladzie, gdzie odłożyła ją wieczorem. Czyż mogła ją zabrać ze sobą? Bardzo tego chciała. Była to jej jedyna pamiątka, ale ona nie potrzebowała takich pamiątek. A w tych okolicznościach był to prezent zbyt ekstrawagancki.

Dotknęła delikatnie opuszkiem gwiazdy na łańcuszku, po czym położyła wisiorek na widocznym miejscu. Nie musiała wracać do sypialni. Z gotowalni prowadziły drugie drzwi prosto na korytarz.

Szybko przeszła podjazdem do głównej drogi. Z radością spostrzegła, że przez noc śnieg stopniał na tyle, że bez trudu mogła dotrzeć do wioski.

Tęskniła za gwiazdką na łańcuszku. I za gwiazdką bożonarodzeniową, której widok sprawił jej tyle radości i napełnił serce taką nadzieją. I za mężczyzną, który wciąż pogrążony był we śnie, a z którym jeszcze przed niecałą godziną spoczywała w łóżku.

Nigdy go już nie zobaczy. „Nigdy” – okrutne słowo.

I zawsze już będzie go kochać.

Загрузка...