ROZDZIAŁ PIĄTY

Wielebny Henry Moffatt zamierzał spędzić Boże Narodzenie u rodziny swej żony w miasteczku odległym o trzydzieści mil od jego parafii. Przyznawał, że postąpił bardzo nieroztropnie, wybierając się w podróż w tak niepewną pogodę i nie zwracając uwagi na to, że towarzyszy mu dwoje małych dzieci i ciężarna żona.

Wielebny był bardziej niż skruszony. Przerażeniem napawało go przypuszczenie, co mogło przytrafić się jego rodzinie, gdy powóz po wpadnięciu do przydrożnego rowu o mało nie przekoziołkował. Poza tym krępowało go to, że w Boże Narodzenie narobił obcym ludziom tyle kłopotu. Dopytywał się, czy przypadkiem w pobliżu nie ma jakiejś oberży.

– W odległej o trzy mile wiosce – poinformowała go Verity. – Po ostatnich opadach śniegu nie zdoła pan do niej dotrzeć. Muszą zatem państwo zostać u nas. Zresztą pan Hollander nie pozwoli wam odejść.

– Czy pan Hollander jest pani mężem? – spytał wielebny Moffatt.

– Nie – odparła z uśmiechem Verity. – Ja również jestem jego gościem. Pani Moffatt, proszę przejść do salonu, spocząć przy ogniu i trochę się ogrzać. Bloggs, proszę z łaski swojej udać się do kuchni po gorącą herbatę. I proszę też przynieść coś do jedzenia. – Przesłała promienny uśmiech dwóm malcom, którzy z szeroko otwartymi buziami rozglądali się wokół siebie. Młodszy chłopiec, trzy lub czteroletni, zdejmował z szyi długi szalik. – Czy jesteście głodni? No tak, zadałam niemądre pytanie. Z doświadczenia wiem, że mali chłopcy zawsze są głodni. Idźcie wraz z mamą do salonu. Zobaczymy, co podeśle wam kucharka.

W tej samej chwili do domu weszli pan Hollander, Debbie i wicehrabia Folingsby. Wielebny Moffatt przedstawił się i ponownie zaczął przepraszać za kłopot.

– Jestem Bertrand Hollander – przedstawił się młody dżentelmen, wyciągając prawicę w stronę nieoczekiwanego gościa. – To jest… moja żona, a to wicehrabia Folingsby.

Verity, która prowadziła właśnie panią Moffatt i dzieci do salonu, zatrzymała się i przedstawiła ich gospodarzowi.

– Czy pan poznał już moją żonę, wicehrabinę? – zapytał Julian, kierując spojrzenie na Verity.

– Naturalnie. – Wielebny Moffatt wykonał niski ukłon. – Pańska żona jest wyjątkowo miłą osobą.

Kolejne kłamstwo, pomyślała Verity. Jej nowy mąż zdjął z siebie wierzchnie ubranie i wszedł do salonu, gdzie służąca usadzała właśnie na krzesłach przy płonącym kominku ciężarną panią Moffatt i chłopców. Julian stanął obok Verity i objął ją w pasie. Po chwili Verity poczuła, że chwyta ją dyskretnie za lewą dłoń. Gdy wniesiono tace z filiżankami z herbatą i talerze z jedzeniem, wicehrabia wsunął jej coś na serdeczny palec.

Był to sygnet, który Julian zazwyczaj nosił na małym palcu prawej dłoni. Pierścień był trochę za duży, więc Verity musiała uważać, by nie zsunął się jej z ręki. Pierścień doskonale pełnił rolę ślubnej obrączki. Verity rzuciła spojrzenie na Debbie. Dłoń młodej niewiasty zdobił podobny sygnet.

Z rozbawieniem pomyślała, że wicehrabia Folingsby i pan Hollander stanowią parę doświadczonych i zaprawionych w licznych bojach konspiratorów, obytych z tego rodzaju praktykami.

– Nie chcę słyszeć żadnych przeprosin, miły panie – oświadczył pogodnie i z humorem Hollander, zwracając się do pastora. – Moja żona i ja będziemy zaszczyceni, mogąc gościć państwa podczas świąt. Zaczynaliśmy już z małżonką żałować, iż poza dwojgiem naszych przyjaciół nie zaprosiliśmy na Boże Narodzenie więcej gości. Zwłaszcza gości z dziećmi, bo czym są święta bez dziecięcego gwaru i śmiechu.

– Bardzo pan łaskaw – odezwała się pani Moffatt, przykładając dłoń do wystającego brzucha.

– O, tak – wtrąciła się do rozmowy Debbie – cudownie będzie słuchać tupotu nóżek tych maleństw i ich radosnego śmiechu. Niech pastor również usiądzie i czuje się jak u siebie w domu. Proszę, na stole jest filiżanka z herbatą i talerzyk. Musieli państwo przeżyć straszne chwile, kiedy powóz staczał się do rowu.

– Przechyliliśmy się, o tak – oświadczył starszy chłopiec, przechylając się mocno w bok i wyciągając ręce. – Myślałem już, że powóz przewróci się na dach i zacznie koziołkować.

– A ja nic a nic się nie bałem! – zawołało zuchowato młodsze dziecko, popatrzyło na Verity, wsunęło do buzi kciuk, lecz natychmiast go wyciągnęło. – Ja niczego się nie boję.

– Rupert, David, odzywajcie się tylko wtedy, gdy ktoś się do was zwróci – zgromił malców ojciec.

Nie zrażony reprymendą chłopiec pociągnął go za łokieć.

– Czy możemy wyjść na dwór? – spytał szeptem.

– Oj, dzieci, dzieci! – zawołała ze śmiechem pani Moffatt. – Można by pomyśleć, że po takiej przygodzie nie zechcą wytknąć nosa z domu. Ale one uwielbiają bawić się pod gołym niebem.

– A więc mam dla nich zajęcie – oświadczył Julian, podnosząc do oka monokl. – Przed domem leży cała sterta naciętej jedliny i ostrokrzewu. Koniecznie trzeba to wnieść do środka. Nie będzie świąt, jeśli nie przystroimy zielenią całego domu. – Zmarszczył brwi i popatrzył z uwagą po kolei na każdego z chłopców. – Myślę, że są wystarczająco silni, by się tym zająć. Co ty na to, Bertie?

Dwie pary oczu wlepiły niespokojny wzrok w gospodarza. Oczy te błagały: „Pozwól, pozwól”, podczas gdy ich właściciele siedzieli z buziami w ciup posłuszni woli ojca.

– A co ty sądzisz na ten temat, Julianie? – Bertrand Hollander w głębokim namyśle ściągnął usta. – Myślę… chwileczkę. Chłopcze, czy to, co wypycha ci rękawy koszuli, to mięśnie?

Starsze dziecko popatrzyło z desperacką nadzieją na swoje ramię.

– Tak, to mięśnie – zdecydował w końcu pan Hollander.

– Młodszy chłopak również sprawia wrażenie tęgiego zucha – oświadczył Julian, spoglądając na dziecko przez monokl. – Myślę, że tych chłopców zesłała nam sama opatrzność. Wkładajcie szaliki, czapki, rękawiczki i poproście mamę o pozwolenie. Kiedy już będziecie gotowi, pójdziecie ze mną.

Verity ze zdumieniem obserwowała metamorfozę dwóch znudzonych, zblazowanych hulaków w dobrodusznych wujków. Chłopcy zerwali się z miejsc i padli na kolana przed krzesłem, na którym siedziała ich matka.

– Jest pan nazbyt łaskawy – powiedziała z lekkim uśmiechem żona pastora. – Te urwisy pana zamęczą.

– Wcale nie – zapewnił ją Julian. – A stos gałęzi do przeniesienia jest naprawdę imponujący.

– A kiedy już się z tym uporacie, pomożecie dekorował dom – oświadczyła Verity. – Mamy gałązki jedliny, ostrokrzewi i jemiołę. Pani Simpkins przyniesie ze strychu wstążki, bombki i dzwoneczki. Dęb… pani Hollander i ja wybierzemy spośród nich najładniejsze. Jutro dom ma cały lśnić. Mogę śmiało powiedzieć, że będą to najpiękniejsze i najweselsze święta, jakie kiedykolwiek spędziłam w życiu.

Mówiąc to, popatrzyła wicehrabiemu Folingsby prosto w oczy. On tylko uniósł brwi, a na ustach wykwitł mu drwiący uśmieszek. Wcale tym Verity nie zmylił. Raz już go widziała bez maski znudzonego cynika i światowca. Widziała go, gdy niczym niesforny uczniak wspinał się na drzewo. A robił to nie tylko na jej prośbę, lecz głównie dlatego, że skoro drzewo istnieje, to należało na nie się wdrapać. Doskonale pamiętała tajemny błysk w jego oczach i roześmianą, radosną twarz.

A poza tym wciąż czuła… och, jak bardzo czuła!… jego pocałunek. I wcale nie miała do niego o to pretensji. Zasłużył na ten pocałunek; nie za pięćset funtów, lecz za samo zerwanie jemioły. Jemioła sankcjonowała pocałunek – długi i bardzo namiętny.

– Wszystko wskazuje na to, że spędzimy z państwem święta – odezwał się wielebny Moffatt, kiedy obaj młodzi dżentelmeni wraz z uszczęśliwionymi dziećmi opuścili salon. – Nie wiem jednak, jak wyrazić wdzięczność za serdeczność, z jaką się tu spotkaliśmy. Czasami odnoszę wrażenie, że to Bóg kieruje naszymi krokami, wiodąc nas tam, gdzie wcale nie zamierzaliśmy iść, i gdzie spotykamy ludzi, których nawet nie spodziewaliśmy się spotkać. Aż serce mi rośnie na widok, z jaką radością przygotowują się państwo do świąt.

– Zawiesimy pod sufitami gałązki jemioły, aby ludzie mogli się całować – oświadczyła z wielkim ożywieniem Debbie. – W moim rodzinnym domu również panował taki zwyczaj. Nikt nie uniknął kilku siarczystych całusów. Och, prawie już o tym zapomniałam… Tak, Boże Narodzenie zawsze było dla mnie najpiękniejszym świętem.

– Ma pani całkowitą rację, pani Hollander – odrzekła z uśmiechem żona pastora. – To naprawdę piękny czas, którego nie potrafi nawet zmącić fakt, że musimy spędzić go z dala od naszych bliskich. Pani mąż okazał naszym dzieciom wiele serca. Pani mąż również – dodała, spoglądając z wdzięcznością na Verity. – Malcy cały dzień spędzili w powozie i teraz rozpiera ich energia.

– Z tego, co pani mówi, pani Folingsby, wynika, że dziś i jutro droga do wioski będzie nie do przebycia – stwierdził wielebny Moffatt. – A zatem nikt nie będzie mógł udać się do kościoła. Chciałbym choć w niewielkim stopniu spłacić dług wdzięczności, jaki u państwa zaciągnęliśmy. Jestem gotów odprawić tu pasterkę. I udzielić wszystkim komunii świętej. Oczywiście jeśli pan Hollander wyrazi na to zgodę.

– Doskonały pomysł. Henry! – poparła pomysł męża pani Moffatt.

Verity przyłożyła dłonie do piersi i zamknęła oczy. Nieoczekiwanie przypomniała sobie pasterki w rodzinnej wsi, dźwięk dzwonów głoszących narodziny dzieciątka, płonące świece i piękny żłobek ustawiony obok ołtarza, ojca w najlepszej sutannie, spoglądającego z uśmiechem z ambony na swą trzódkę. Boże Narodzenie stanowiło dlań największe święto w roku liturgicznym.

– Będziemy pana dłużnikami – zwróciła się do kapłana, mrugając powiekami, by odpędzić napływające jej do oczu. – Jestem pewna że pan Hollander i wice… mój mąż nie będą mieli nic przeciwko nabożeństwu.

– Czekają nas cudowne święta – odezwała się Debbie. – Nie spodziewałam się tego. Nie spodziewałam.

– Niezbadane są wyroki boskie – stwierdziła z zadumą w głosie pani Moffatt.

– Julianie, czy nie odnosisz wrażenia, iż czasami wydarzenia nabierają takiego tempa, że kontrola nad nimi zaczyna wymykać się nam z rąk? – zapytał Bertie, który wraz z przyjacielem czekał w salonie, aż zejdą się na wigilijną wieczerzę wszyscy domownicy.

Dom nabrał już odświętnego wyglądu. Ściany przystrojono jedliną starannie udekorowaną czerwonymi bombkami, wstążkami i srebrnymi dzwoneczkami. Obok kominka, spod sufitu, zwisał pęk jemioły. Salon przenikał intensywny zapach żywicy, a z kuchni dochodziły smakowite wonie.

– A czy ty nie odnosisz czasami wrażenia, iż nie należy z góry przyczepiać kobietom etykietek? – odrzekł Julian, puszczając mimo uszu retoryczne pytanie Bertiego.

– A czy miałeś przez trzy lub cztery lata kucharkę i dopiero po upływie tak długiego czasu odkryłeś, że potrafi znakomicie gotować? Nie próbowałem jeszcze robionych dziś przez nią przysmaków, lecz sądząc po dochodzących z kuchni zapachach…

Od rana trwały w domu gorączkowe przygotowania do świąt, a ton wszystkiemu nadawała jedna osoba – panna Blanche Heyward. Julian zastanawiał się, czy to przypadkiem nie ona, za pomocą jakichś czarów, wywołała z zamieci pastora i jego rodzinę. Sprawy wzięły tak nieoczekiwany obrót.

– Czy ktoś zauważył, że na palcach naszych pań pojawiły się pierścionki? – spytał Julian.

Bertie otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale w tej samej chwili rozwarły się drzwi i do salonu wkroczyły obie młode kobiety. Debbie popatrzyła na odświętnie ubranych mężczyzn

Czy po to zawieszałam jemiołę, aby mój pan stał sobie obojętnie z boku? – zapytała. – Marsz pod gałązki!

– Znowu? – zapytał Bertie, ale posłusznie ruszył do wskazanego kąta.

Po zawieszeniu jemioły wszyscy zdążyli się już solidnie wycałować. Nawet wielebny Moffatt ucałował swoją żonę, a następnie cmoknął w policzek Debbie i Verity.

– I co ty na to. Blanche? – zapytał Julian, lustrując dziewczynę od stóp do głów. Miała na sobie ciemnozieloną aksamitną suknię, włosy skromnie zaczesała w kok. Każda inna kobieta w takim stroju i z taką fryzurą wyglądałaby po prostu posępnie, ale nie Blanche. – Czy dobrze się bawisz?

Błyszczące dotąd oczy dziewczyny zmatowiały.

– Kiedy zapominam o przyczynie mego pobytu w tym domu – odparła. – Wzięłam od ciebie dużo pieniędzy, a niczym jeszcze się nie odpłaciłam.

– Pozwól, że o tym ja będę wyrokować.

– Dzisiejszej nocy naprawię to niedopatrzenie – oświadczyła stanowczo. – Przez cały dzień zdążyłam się już z tą myśli oswoić. Mogę okazać się trochę nieporadna, gdyż nie znam tych rzeczy, ale nie czuję lęku i nie zamierzam zachowywać się jak cierpiętnica. A może nawet mi się to spodoba? Poza tym odzyskam spokój ducha, gdy zrobię coś, czym zasłużę na pieniądze, które mi dałeś.

Julian pomyślał, że gdyby w domu byli jedynie Bertie i Debbie, którzy w tej chwili radośnie figlowali pod jemiołą, wymówiłby się od kolacji i niezwłocznie poszedł z Blanche do łóżka Mimo uczynionej przez dziewczynę wzmianki o pieniądzach, jej słowa bardzo go podnieciły. Poza tym odnosił nieprzeparte wrażenie, iż ona również jest podekscytowana. Ale mieli na głowie gości, a ponadto nie był pewien, czy naprawdę zdołałby się przemóc i zrobić to z Blanche.

Gdyby jego pobyt w Norfolkshire przebiegał zgodnie z planem, miałby już za sobą rozkoszną, bezsenną noc spędzoną a śliczną kobietą. Zostaliby w łóżku do południa i po obiedzie znów do łóżka wrócili. Zastanawiał się, na ile starczy mu wigoru nadchodzącej nocy. Ale tym martwić się będzie następnego dnia… odpoczywając w łóżku.

Przez cały miniony tydzień, aż do ostatniego wieczoru, cieszył się perspektywą nadchodzących świąt. Tego więc ranka, po przebudzeniu się na rozłożonym na podłodze posłaniu, czuł się oszukany i ograbiony. Czy raczej kiedy to Blanche go obudziła i podekscytowanym głosem oznajmiła, że w nocy napadało dużo śniegu.

Teraz ku własnemu zdumieniu konstatował, że jest bardzo zadowolony z kończącego się dnia. W osobliwy sposób pocałunek przy dębie sprawił mu taką samą satysfakcję, jakby spędził z dziewczyną całą noc w łóżku. W pocałunku tym było dużo radości, śmiechu i pożądania. Dotąd nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ważnym elementem doświadczenia erotycznego jest właśnie śmiech.

– Rozczarowałam cię – odezwała się cicho Verity. – Bardzo mi z tego powodu przykro.

– Wcale nie – odrzekł Julian, zakładając ręce za plecy. – Jak mógłbym czuć się rozczarowany. Popatrz sama. Noc spędzona na podłodze, wczesna pobudka mroźnym świtem, by popatrzeć na padający śnieg, niebezpieczna wspinaczka na drzewo, zniszczone kompletnie buty. Pojawienie się nieoczekiwanego gościa, pastora, godzina zajęć z dziećmi, które rozpierała energia, i kolejna godzina spędzona na wspinaniu się na meble i zawieszanie pod sufitem jemioły. A teraz jeszcze perspektywa mszy w przerobionym na świątynię salonie. Droga panno Heyward, czegóż więcej mógłbym życzyć sobie w święta Bożego Narodzenia?

Verity wybuchnęła śmiechem.

– Odnoszę wrażenie, że mimo wszystko dzisiejszy dzień bardzo ci się podobał – powiedziała.

Julian podniósł do oka monokl i przez chwilę obserwował przez niego swoją rozmówczynię.

– A ty sądzisz, że spodoba ci się dzisiejsza noc – odpowiedział. – W porządku. Blanche, zobaczymy jutro rano. Chwilowo pierwszeństwo mają nasi niespodziewani goście. Chyba słyszę zbliżający się tupot małych nóżek i dziecięcy śmiech, jak poetycko określiła to Debbie. Podejrzewam, że jesteśmy skazani na obecność tych niebożątek, jak też ich mamy i taty. Przecież nie ma tu ani niańki, ani pokoju dziecięcego.

– Z tonu twego głosu, mój panie, wnioskuję, że bardzo polubiłeś tych malców. I nie próbuj mi wmawiać, że tak nie jest.

– Wielki Boże! – westchnął ciężko Julian w chwili, gdy otwierały się drzwi pokoju.


W rogu salonu stał szpinet. Verity kilkakrotnie w ciągu dnia zatrzymywała wzrok na instrumencie, lecz kiedy próbowała unieść jego klapę, ta okazała się zamknięta na kluczyk. Gdy po wieczerzy wielebny Moffatt przygotowywał się do odprawienia nabożeństwa, jego żona zagadnęła o ten instrument. Pan Hollander ze zdziwieniem, jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu, popatrzył na szpinet. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie może znajdować się kluczyk. Ale to i tak nie miało większego znaczenia; chyba że ktoś z domowników potrafił grać na tym instrumencie.

W pokoju zapadła cisza, którą przerwała dopiero Verity.

– Ja umiem grać.

– Cudownie! – rozpromienił się wielebny Moffatt. – Zatem podczas nabożeństwa będziemy mieć muzykę. Mogę wprawdzie prowadzić śpiew, ale, niestety, na ucho nadepnął mi słoń i bez akompaniamentu okropnie bym fałszował.

Wybuchnął hałaśliwym śmiechem. Bertie Hollander ruszył na poszukiwanie kluczyka, a raczej na poszukiwanie służącego, który wiedział, gdzie znaleźć klucz.

– Blanche, gdzie nauczyłaś się grać na szpinecie? – zainteresowała się Debbie.

– W parafii – odrzekła z uśmiechem Verity, żałując, że nie ugryzła się w porę w język. – Nauczyła mnie żona proboszcza – dodała spiesznie.

Ostatecznie nie skłamała.

Do salonu wkroczył triumfalnie Bertie Hollander, trzymając w wyciągniętej nad głową ręce kluczyk. Szpinet okazał się wprawdzie trochę rozstrojony, lecz Verity była przekonana, że jakoś sobie poradzi. Choć nie miała nut, ulubione psalmy i kolędy od dzieciństwa jeszcze znała na pamięć.

Stół zamieniono w ołtarz. Nakryto go śnieżnobiałym obrusem, który jedna z pokojówek starannie wyprasowała, ustawiono na nim świece w srebrnych lichtarzach, a obok wytworny kubek i talerz, które służyć miały za patenę i kielich. Lokaj oczyścił z kurzu butelkę z najprzedniejszym winem, jakie pan Hollander miał w piwniczce. Kucharka upiekła okrągły bochenek przaśnego chleba. Gdy wielebny Moffatt nałożył sutannę, nieoczekiwanie odmłodniał, nabrał wielkiej godności; emanował wręcz świętością.

Verity rozejrzała się po salonie, konstatując, że przestronny pokój zamienił się nieoczekiwanie w najprawdziwszą świątynię. Wszyscy łącznie z dziećmi siedzieli w milczeniu, jak w kościele, czekając na rozpoczęcie nabożeństwa. Verity usiadła do szpinetu i zaczęła grać ulubiony psalm.

A więc nadeszło Boże Narodzenie, myślała, przełykając łzy wzruszenia. Tego roku, poza straszliwą samoofiarą nie spodziewała się niczego dobrego. Na przekór wszystkim kłamstwom i szachrajstwom, mimo fałszywej obrączki ślubnej na palcu, Boże Narodzenie nadeszło. Boże Narodzenie zawsze było porą pokuty dla grzeszników, a oni wszyscy – ona, Bertie Hollander, Debbie, wicehrabia Folingsby – byli zatwardziałymi grzesznikami. I oto Boże Narodzenie samo ich odnalazło, pojawiając się w postaci kapłana i jego rodziny. Boże Narodzenie ofiarowało im bezgraniczną miłość i przebaczenie w postaci chleba i wina.

Przed blisko dwoma tysiącami lat narodziło się dziecię i oto miało ponownie przyjść na świat, tak jak każdego roku w przeszłości, i jak miało się rodzić każdego roku w przyszłości. Nieustanne narodziny. Nieustanna nadzieja. Nieustanna miłość.

– Moi mili…

Kapłan mówił cichym, spokojnym, uroczystym głosem, jakże innym od tego, jakim prowadził rozmowy podczas wieczerzy. Uśmiechał się łagodnie, obdarzając zgromadzonych ciepłem i spokojem tej jedynej, najczarowniejszej nocy w roku.

I tak oto rozpoczęło się nabożeństwo.

Trwało ponad godzinę, a zakończyło je radosne wspólne śpiewanie kolęd. Verity zauważyła, że każdy, łącznie z nią, wkładał w te pieśni całe serce; nawet jeden z woźniców, który nie miał zupełnie słuchu, oraz gospodyni, której głos wyraźnie drżał i wibrował. Bertie Hollander śpiewał dźwięcznym barytonem. Debbie z akcentem z Yorkshire. David Moffatt ciągnął pieśni, niemiłosiernie fałszując i nadając im własne melodie. Tak, z całą pewnością nie stanowili dobrego chóru. Ale to nie miało większego znaczenia. Wszyscy ze szczerego serca świętowali nadejście Bożego Narodzenia.

I wtedy, gdy kapłan wypowiedział ostatnie słowa liturgii i życzył wszystkim wesołych świąt oraz spełnienia wszystkich marzeń, odezwała się głośno pani Moffatt:

– Przepraszam pana, panie Hollander, i pańską żonę za ogromny kłopot, jaki jeszcze państwu sprawię. Henry, kochanie, chyba będziemy mieć bożonarodzeniowe dziecko.

Загрузка...