ROZDZIAŁ DRUGI

Dwa dni później Julian ponownie odwiedził poczekalnię dla artystów w operze. Blanche Heyward otaczało kilku mężczyzn. Wokół Hannah Dove kłębił się tłum wielbicieli. Jego lordowska mość dołączył do towarzystwa i rozpoczął uprzejmą rozmowę. Nie chciał robić nic ostentacyjnie. Dopiero po kilkunastu minutach zbliżył się do Blanche i złożył niski ukłon.

– Twój uniżony sługa, panno Heyward. Czy wolno mi wyrazić swój zachwyt nad pani dzisiejszym występem?

– Dziękuję, panie.

Głos miała niski, dźwięczny, uwodzicielski. Julian ani przez chwilę nie wierzył w jej cnotę.

– Folingsby, ja też przed chwilą komplementowałem pannę Heyward za jej talent, wdzięk i urodę – odezwał się Netherford. – Do licha, na balu przyćmiłaby swym blaskiem każdą niewiastę. Wszyscy dżentelmeni chcieliby tańczyć tylko z nią.

Ze strony pozostałych dżentelmenów posypały się kolejne komplementy.

– Boże wielki! – mruknął Julian. – Nie jestem pewien, czy panna Heyward życzyłaby sobie… takiej sławy.

– Albo popularności – dodała z przelotnym uśmiechem dziewczyna.

– Do licha – ciągnął Netherford. – Wszyscy chcieliby oglądać panią w walcu. W takim przypadku każdy dżentelmen stałby jak słup soli, zapatrzony w panią, i nie byłoby nikogo, kto zechciałby tańczyć z innymi damami.

Jego słowa skwitował wybuch śmiechu pozostałych galantów.

Julian przyłożył do oka monokl i popatrzył na tancerkę. W jej oczach dostrzegł wyraźne szyderstwo.

– Dziękuję, panie – powiedziała Blanche. – Zgrabny z pana pochlebca. Panowie, jestem już zmęczona. Mam za sobą długi i ciężki wieczór.

Powiedziawszy to, bez skrupułów odprawiła towarzystwo. Oni gięli się przed nią w kornych ukłonach i życzyli dobrej nocy. Później trzech z nich opuściło poczekalnię, a jeden dołączył do adoratorów Hannah Dove. Na placu boju pozostał tylko Julian.

Verity popatrzyła nań wyzywająco.

– Panie?

– Czasami miły, spokojny posiłek potrafi ukoić zmęczenie równie dobrze jak sen. Czy pozwoli pani zaprosić się na kolację w moim towarzystwie?

Otworzyła usta, by odmówić. Poznał to po wyrazie jej twarzy. Chwilę wahała się, po czym jej twarz rozjaśnił uśmiech. Uniosła brwi.

– Na kolację, panie?

– Trzymam zarezerwowany gabinecik w pobliskiej gospodzie – wyjaśnił. – Ale równie dobrze mogę zjeść wieczerzę samotnie.

Najwyraźniej niewiele go obchodziło, czy tancerka przyjmie jego zaproszenie, czy nie.

Verity spuściła wzrok i popatrzyła na swoje ręce. Wicehrabia pomyślał, że Blanche zamierza dać odpowiedź odmowną. A jednocześnie widać było, że Julian ją intryguje. Lub, co wydawało się bardziej prawdopodobne, dziewczyna była w równym stopniu jak on biegła w przesyłaniu sygnałów, jakie chciała przesłać. W tym przypadku próbowała zasygnalizować niechęć i obojętność, a jednocześnie ciekawość. Postanowił zatem przejąć inicjatywę w swoje ręce.

– Panno Heyward. – Pochylił się nieznacznie w jej stronę i zniżył głos. – Zapraszam panią tylko na kolację, nie do łóżka.

Popatrzyła mu prosto w oczy. Po chwili twarz znów rozjaśnił jej lekki uśmiech.

– Dziękuję, panie. Rzeczywiście jestem głodna, lecz musisz chwilę poczekać. Pójdę po płaszcz.

Julian lekkim skinieniem głowy wyraził zgodę i dziewczyna wstała. Teraz, z bliska, zaskoczył go jej wzrost. Był wysokim mężczyzną, któremu większość kobiet nie sięgała nawet do ramienia. Blanche była niższa od niego o niecałe pół głowy.

Cóż, pomyślał z zadowoleniem. Mam za sobą pierwsze starcie, z którego wyszedłem zwycięsko. Przyjęła zaproszenie tylko na kolację, to prawda. Jeśli nie zamienię tego drobnego sukcesu w tydzień rozkoszy w Norfolkshire, zasługuję jedynie na los, jaki czeka mnie w Conway pod postacią lady Sarah Plunkett o mysiej twarzy.

Ale nie sądził, że przegra tę grę.

Co więcej, nie wierzył, by sama panna Blanche Heyward do tego dopuściła.


Była to przestronna, kwadratowa izba o drewnianym stropie i ogromnym kominku, w którym rozkosznie trzeszczały płonące głownie. Pośrodku pokoju stał stół nakryty dla dwóch osób. Na śnieżnobiałym, wykrochmalonym obrusie lśniła wytwarzana zastawa ze srebra, porcelany i kryształów. W cynowym lichtarzu płonęły dwie wysokie świece.

Wicehrabia Folingsby musiał być zatem pewien, że przyjmę jego zaproszenie, pomyślała Verity. Bez słowa pomógł jej zdjąć płaszcz. Nie patrząc na gospodarza, przeszła przez izbę, stanęła przy kominku i wyciągnęła dłonie do ognia. Nigdy jeszcze w życiu nie była tak zdenerwowana, nawet podczas liczenia pieniędzy za swój pierwszy występ na scenie. W każdym razie tamto zdenerwowanie było zupełnie inne.

– Bardzo chłodny wieczór – przerwał milczenie Julian.

– Zaiste.

Nie miała wielu okazji, by się o tym przekonać, gdyż niewielką odległość dzielącą teatr od gospody przebyli okazałym, prywatnym powozem młodego dandysa. Przez całą drogę milczeli.

Nie wierzyła, że została zaproszona wyłącznie na kolację. Ale wciąż nie wiedziała, jaką ma dać odpowiedź, kiedy już padnie nieuchronne pytanie. Być może w świecie ladacznic było rzeczą zwyczajną, iż za przyjęcie zaproszenia takiego jak to płaci się w oczywisty sposób.

Czy to możliwe, by zanim ta noc minie, ona wykona ostateczny ruch? Co będę wtedy czuła? – pomyślała nieoczekiwanie. Jak będę czuć się rano?

– W zielonym jest pani do twarzy – odezwał się Folingsby. Verity poczuła złość do samej siebie za to, że gwałtownie drgnęła, kiedy skonstatowała, iż mężczyzna stoi tuż obok niej. – Niewiele kobiet potrafi ocenić, w jakim kolorze jest im najlepiej.

Verity miała na sobie ulubioną suknię z ciemnozielonego jedwabiu, choć jej krój był już dawno niemodny. Jednak podwyższona talia i proste rękawy ubioru nadawały mu rodzaj ponadczasowej elegancji, która nie starzeje się tak szybko jak wszelkie nowinki w świecie mody.

– Dziękuję – odparła z promiennym uśmiechem Verity.

– Wyobrażam sobie – ciągnął Julian – że jakiś artysta musiał kiedyś wyjątkowo uważnie wymieszać farby i przy użyciu najdelikatniejszego pędzla udało mu się stworzyć barwę pani oczu. Mają unikalny kolor.

Verity z lekkim uśmiechem popatrzyła na tańczące w kominku płomienie. Mężczyźni lubili hojnie szafować komplementami, mówiąc o jej oczach, lecz jeszcze żaden nie wyraził tego w taki sposób jak wicehrabia.

– Mój panie, w moich żyłach płynie domieszka irlandzkiej krwi – wyjaśniła.

– A, Zielona Wyspa – mruknął. – Kraina rudowłosych, obdarzonych ognistym temperamentem ślicznotek. Panno Heyward, czy pani również posiada ognisty temperament?

– Mam też w żyłach sporo krwi angielskiej – odparła.

– Och, ci prozaiczni, pełni flegmy Anglicy! – Westchnął. – Rozczarowała mnie pani. Przejdźmy lepiej do stołu.

– A zatem, mój panie, lubisz ogniste kobiety? – zapytała, zajmując miejsce naprzeciwko niego.

– To zależy wyłącznie od kobiety. Jeśli czerpię przyjemność z okiełznięcia jej, to tak.

Sięgnął po stojącą na stole butelkę z winem, odkorkował ją i rozlał trunek do kieliszków.

Gdy zajęty był tą czynnością, Verity, po raz pierwszy od opuszczenia teatru, mogła mu się lepiej przyjrzeć. Był aż zatrważająco przystojny, lecz zupełnie nie umiała wytłumaczyć sobie, dlaczego ta uroda mogła budzić lęk. Może to jego pewność siebie i zarozumiałość, bardziej niż wygląd, sprawiały, iż pragnęła jedynie cofnąć czas, wrócić do teatru i tam odrzucić jego zaproszenie na kolację. Odnosiła wrażenie, że są całkowicie sami, choć nieustannie pojawiało się dwóch służących donoszących w milczeniu potrawy. A może sprawiał to jego pełen zmysłowości urok i pewność, że jej pożąda?

Julian wzniósł kieliszek.

– Za naszą znajomość – powiedział, spoglądając prosto w jej oczy lśniące niczym szmaragdy w migotliwym blasku świec.

Verity uśmiechnęła się i delikatnie trąciła kieliszkiem jego kieliszek. Z radością stwierdziła, że całkowicie nad sobą panuje i nie trzęsą się jej ręce. Niemniej odnosiła wrażenie, iż podjęła już nieodwołalną decyzję, że ostatecznie zawarła pakt.

– Może coś zjemy? – zasugerował Julian, kiedy słudzy odeszli, zamykając za sobą cicho drzwi.

Wskazał półmiski z zimnym mięsiwem, parujące warzywa oraz kryształową paterę z owocami.

Verity uświadomiła sobie nieoczekiwanie, że choć naprawdę jest okropnie głodna, nie wie, czy zdoła cokolwiek przełknąć. Zadowoliła się zatem skromną porcją.

– Panno Heyward, czy zawsze jest pani tak rozmowna? – zapytał wicehrabia, obserwując, jak dziewczyna smaruje bułeczkę masłem.

Verity zastygła w pół gestu i niechętnie popatrzyła na wicehrabiego. Jak wszystkie kobiety z jej klasy, potrafiła prowadzić układną konwersację. Teraz jednak nie miała najmniejszego pojęcia, jaki temat poruszyć. Nigdy dotychczas nie jadła kolacji sam na sam z mężczyzną ani też nie przebywała z nim dłużej niż pół godziny bez osoby towarzyszącej.

– O czym chcesz, bym mówiła, mój panie? – spytała.

Julian dłuższą chwilę przyglądał się jej z wyraźnym rozbawieniem.

– O kapeluszach? Klejnotach? O ostatniej wyprawie do sklepów?

A zatem nie był zbyt wysokiego mniemania o inteligencji kobiet. A może tylko ją tak traktował?

– Pytam, o czym ty chcesz rozmawiać, mój panie.

Folingsby sprawiał wrażenie jeszcze bardziej rozbawionego.

– O pani – odparł bez wahania. – Niech mi pani opowie coś o sobie. Proszę zacząć od swego akcentu. Nie potrafię wyczuć, skąd pani pochodzi.

Verity zawsze z łatwością przejmowała akcent, z jakim mówili ludzie, z którymi pracowała; poza tym umiała maskować fakt, że pochodzi z dobrej rodziny.

– Bardzo łatwo chwytam akcent – wyjaśniła. – A mieszkałam w wielu miejscach. Podejrzewam więc, że w mojej mowie są naleciałości wszystkich tych miejsc.

– A na dodatek, by sprawę jeszcze bardziej pogmatwać, ktoś udzielał pani lekcji dykcji.

– Naturalnie – odparła z czarującym uśmiechem. – Nawet tancerce nie wolno przy każdym słowie znęcać się nad językiem angielskim, mój panie. Jeśli ktoś myśli poważniej o karierze, musi dbać o swój język i wymowę.

Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej w milczeniu. Trzymająca widelec dłoń znieruchomiała w połowie drogi do ust. Verity poczuła, jak na twarz wypełzają jej rumieńce. Jaką, jego zdaniem, zamierza zrobić karierę?

– Rozumiem – odparł w końcu cichym, aksamitnym głosem i wsunął do ust kawałek mięsa. – Ale o tych właśnie miejscach chcę posłuchać. Proszę powiedzieć, gdzie pani się urodziła. Proszę opowiedzieć mi o swej rodzinie. Przecież nie będziemy jeść kolacji w kompletnym milczeniu.

Odniosła wrażenie, że całe jej życie to jedno wielkie pasmo łgarstw. W każdym następnym środowisku, które poznawała, skrzętnie zacierała prawdę o poprzednim. Ostatecznie nawarstwiła się tych kłamstw cała masa. Osobiście znała tylko dwa miejsca – wioskę w Somersetshire, gdzie żyła dwadzieścia dwa lata, i Londyn, w którym przebywała od dwóch miesięcy. Ale rozwodziła się też o Irlandii, przytaczając opowieści zasłyszane w dzieciństwie od babci ze strony matki, oraz o mieście York, w którym przez jakiś czas mieszkał ze swoim stryjem pewien jej znajomy. Opowiedziała też o kilku innych miejscach, które znała wyłącznie z lektur.

Miała tylko gorącą nadzieję, że wicehrabia nie zna miejsc, które mu opisywała. Wymyśliła całą rodzinną legendę – jej ojciec był kowalem, matka, kobieta o gołębim sercu, zmarła przed pięciu laty, miała trzech braci i trzy siostry, wszyscy znacznie od niej młodsi.

– I przybyła pani do Londynu w poszukiwaniu fortuny? – przerwał jej opowieść Julian. – Nigdzie indziej pani nie tańczyła?

Verity chwilę się wahała. Nie chciała, by myślał o niej jak o niedoświadczonej dziewczynie, którą łatwo manipulować.

– Tańczę od kilku lat, mój panie. – Z uśmiechem popatrzyła mu prosto w oczy i sięgnęła do patery po gruszkę. – Ale jak wiesz, panie, wszystkie drogi w końcu prowadzą do Londynu.

Zaskoczył ją wyraz nie skrywanego pożądania, jaki pojawił się w jego oczach, gdy śledził ruchy jej ręki. Szybko jednak opuścił powieki i zamaskował swe prawdziwe uczucia kpiącym uśmiechem.

– Naturalnie – stwierdził cicho. – A my, którzy większość czasu spędzamy właśnie tutaj, jesteśmy zachwyceni, mogąc podziwiać różnorodne talenty osób takich jak pani, talenty, które nabyłyście w innych stronach kraju.

Verity bez reszty skupiała uwagę na obieraniu gruszki. Owoc był bardzo soczysty i niebawem dłonie miała już lepkie od soku. Serce biło jej jak oszalałe. Nieoczekiwanie odniosła wrażenie, iż brodzi w głębokiej wodzie. Poczuła, że między nią a mężczyzną narasta napięcie. Oblizała usta, lecz nie potrafiła znaleźć żadnej stosownej riposty na jego słowa.

Nieoczekiwanie dotarł do niej jego głos.

– Panno Heyward, skoro już pani obrała tę gruszkę, należy ją zjeść. Nie można przecież marnować tak dorodnego owocu.

Podniosła połówkę gruszki do ust i wbiła w nią zęby. Po brodzie popłynął jej obficie sok. Cokolwiek speszona sięgnęła po serwetkę, świadoma tego, że Folingsby nie spuszcza z niej wzroku. Zanim jednak zdążyła wytrzeć usta, on wyciągnął ponad stołem ramię i długim, smukłym palcem starł jej z brody dużą kroplę gęstego soku, która miała właśnie skapnąć na suknię. Zaskoczona Verity uniosła głowę i ujrzała, że Julian zlizuje z palca sok, nie spuszczając przy tym z niej uważnego spojrzenia.

Poczuła nieznośne gorąco w całym ciele. Policzki jej się zarumieniły.

– Bardzo słodki – mruknął wicehrabia.

Verity zerwała się z krzesła. Po chwili jednak żałowała już tego gestu. Nogi prawie się pod nią ugięły. Podeszła niepewnie do kominka i wyciągnęła ręce, jakby chciała je ogrzać, jakkolwiek to ogień mógł czerpać od niej żar.

Kilkakrotnie głęboko odetchnęła. W izbie panowała martwa cisza. Kątem oka Verity spostrzegła, że Julian również podchodzi do kominka i staje po jego drugiej stronie. Oparł ręce na wysokim gzymsie i bacznie ją obserwował. Nadchodzi czas, pomyślała. Za chwilę padnie to nieuniknione pytanie, a ona będzie musiała na nie odpowiedzieć. A wciąż nie znała odpowiedzi… a może znała? Być może tylko oszukiwała samą siebie, że wciąż jeszcze ma wybór. Decyzję wszak podjęła tam, w poczekalni dla artystów… nie, jeszcze wcześniej. Niewątpliwie wicehrabia zamówił już w gospodzie sypialnię… podobnie jak ten gabinecik. A zatem za kilka minut…

Co będzie czuła? Nie wiedziała nawet, czego ma się spodziewać.

– Panno Heyward, jakie ma pani plany na Boże Narodzenie? – dobiegł ją głos Juliana.

Zaskoczona Verity gwałtownie drgnęła.

Odwróciła głowę i popatrzyła w stronę pytającego. Boże Narodzenie? Miało nadejść za półtora tygodnia. Oczywiście, spędzi je z rodziną. Będą to ich pierwsze święta z dala od domu, pierwsze Boże Narodzenie bez przyjaciół i sąsiadów, których znały całe życie. Ale miały przynajmniej siebie; i wciąż były razem. Postanowiły, że w te święta pozwolą sobie na większą ekstrawagancję; kupią gęś i obdarzą się wzajemnie niedrogimi prezentami. Święta Bożego Narodzenia zawsze były dla Verity najpiękniejszym okresem roku. W te dni z jakichś niejasnych względów nabierała nadziei i przypominała sobie, co jest dla niej w życiu najważniejsze – rodzina, miłość, bezinteresowność.

Bezinteresowność.

– Czy ma pani jakieś plany? – zapytał ponownie Julian.

Nie mogła przecież skłamać, że wybiera się do swej dużej rodziny w kuźni w Somersetshire. Potrząsnęła więc tylko odmownie głową.

– Ja spędzę spokojny tydzień w Norfolkshire w towarzystwie mego przyjaciela i jego… hm… damy – wyjaśnił. – Może zechciałaby pani mi towarzyszyć?

Spokojny tydzień. Przyjaciel i jego dama. Doskonale rozumiała, co ma na myśli, doskonale wiedziała, gdzie i po co ją zaprasza. Jeśli teraz się zgodzę, pomyślała Verity, kości zostaną rzucone. Nieodwołalnie wkroczy w świat, z którego nie będzie już powrotu. Kiedy raz tak nisko upadnie, nigdy już nie odzyska cnoty i honoru.

A jeśli się zgodzi?

Opuści dom na całe Boże Narodzenie. Spędzi je bez matki Chastity. Cały długi tydzień. Czy cokolwiek było warte aż takiej ofiary, nie mówiąc już o ofierze, jaką złoży z samej siebie?

On jakby czytał w jej myślach.

– Daję pięćset funtów, panno Heyward – powiedział cicho. – Za jeden tydzień.

Pięćset funtów? Verity z wrażenia aż zaschło w ustach. Była to kwota kolosalna. Czy wiedział, ile to jest pięćset funtów dla kogoś takiego jak ona? Oczywiście, że wiedział. Kusił ją.

Tydzień stosownych usług. Siedem nocy. Siedem; podczas gdy nawet myśl o jednej była nie do zniesienia. Kiedy jednak już będzie się miało za sobą pierwszą, reszta straci znaczenie. Zdrowie Chastity wymagało kolejnej wizyty lekarza i dalszego leczenia. Jak Verity czułaby się, gdyby jej siostra umarła tylko dlatego, że zabrakło pieniędzy? Zwłaszcza że teraz nadarzała się jej znakomita okazja zdobycia gotówki. Co takiego powiedziała o Bożym Narodzeniu?

Bezinteresowność.

Nie odrywając wzroku od ognia, uśmiechnęła się łagodnie.

– Byłoby miło z twojej strony, mój panie, gdybyś zapłacił mi z góry.

Ze zdumieniem słuchała własnych słów.

Kiedy mężczyzna nie od razu odpowiedział, odwróciła w jego stronę głowę. Nadal stał oparty łokciem o gzyms kominka, brodę i usta wspierał na zaciśniętej pięści. W oczach wciąż malował się wyraz rozbawienia.

– Musimy pójść na kompromis – odezwał się w końcu. – Połowa teraz, połowa po powrocie.

Verity skinęła głową. Dwieście pięćdziesiąt funtów przed wyjazdem z Londynu. Kiedy jednak przyjmie już zapłatę, pułapka się zatrzaśnie. Nie będzie mogła wykręcić się od wypełnienia swojej części układu. Próbowała przełknąć ślinę, ale język i gardło miała suche jak wiór.

– Cudownie – powiedział z ożywieniem Julian. – Chodźmy, zrobiło się późno. Odwiozę panią do domu.

A zatem ta noc została jej jeszcze darowana. Ogarnęła ją z tego powodu bezbrzeżna ulga. Jakaś jej część doznała jednak rozczarowania. W ciągu godziny gdyby, jak oczekiwała, Julian zarezerwował w gospodzie pokój, mogłaby mieć już najgorsze za sobą. Pierwszy raz był najgorszy. Wyobrażała sobie, zapewne naiwnie, że kiedy już stałaby się kobietą upadłą, kiedy poznałaby, jak to smakuje, wszystko inne poszłoby łatwo. A tak musiała czekać, aż wyjadą do Norfolkshire.

Gdy wicehrabia otulił płaszczem jej ramiona, do Verity dotarł sens jego ostatnich słów.

– Nie, mój panie, dziękuję. Sama pojadę do domu. Gdybyś tylko był tak uprzejmy i wezwał dorożkę.

Julian odwrócił ją przodem do siebie i zaczął zapinać guziki płaszcza. Następnie popatrzył jej uważnie w oczy.

– Gramy tę wykrętną grę do końca, panno Heyward? – zapytał. – A może w domu czeka ktoś, kto raczej nie powinien mnie widzieć?

Implikacja tych słów była aż nazbyt oczywista. Ale naturalnie to on miał rację, choć nie w tym sensie, w jakim myślał. Verity oddała mu uśmiech.

– Obiecałam ci tydzień, mój panie. O ile dobrze zrozumiałam, tydzień ten nie zaczyna się dzisiejszej nocy?

– To prawda – odparł. – A zatem ja zamówię dorożkę, a pani zachowa swe sekrety. Wierzę głęboko, że to Boże Narodzenie będzie… dużo bardziej interesujące niż zwykle.

– Wierzę głęboko, że się nie mylisz, panie – odparła Verity najzimniejszym tonem, na jaki było ją stać, i ruszyła do drzwi.

Загрузка...