ROZDZIAŁ TRZECI

Kiedy wreszcie szarym, posępnym popołudniem pojawił się w oddali domek myśliwski Bertranda Hollandera, Julian był już zmęczony, zziębnięty i poirytowany.

Drogę z Londynu odbył konno, mimo że jego doskonale wyekwipowany do dalekich podróży i wygodny powóz wiózł tylko jednego pasażera. Z rana sądził, że to wyśmienity pomysł – z pewnością zrobi wielkie wrażenie na dziewczynie, jadąc w siodle obok okna jej powozu. Później, po obiedzie, zamierzał dołączyć do niej w ciepłym, wygodnym wnętrzu pojazdu. Ale podczas południowego postoju, kiedy zatrzymali się na obiad i zmieniali konie, panna Blanche Heyward bardzo go rozgniewała. Nie, nie chodziło o jakąś drobnostkę czy zwykły kaprys. Naprawdę srodze go zirytowała.

Poszło o głupstwo, o zwykłe świecidełko, o nędzną garść, złota.

Prezent ten zamierzał wręczyć jej na Boże Narodzenie. Nie musiał wprawdzie dawać jej żadnych podarków, gdyż została bardziej niż hojnie wynagrodzona za swoje usługi, lecz święta; zawsze stanowiły dlań porę rozdawania podarunków, a tego roku ominąć miało go Conway i pełne ciepła uroczystości w gronie rodziny i przyjaciół. Nabył podarunek dla Blanche. Zakupowi temu poświęcił dużo więcej czasu niż zazwyczaj, gdy kupował prezenty swoim kochankom.

Kierowany impulsem, postanowił wręczyć prezent w przytulnym saloniku w oberży, gdzie zatrzymali się na obiad, a nie, jak początkowo zamierzał, w pierwszy dzień świąt. Blanche popatrzyła tylko na spoczywające na jego dłoni wytworne pudełeczko i nie zamierzała wcale go brać.

– Co to jest? – spytała.

– Proszę zobaczyć. To prezent świąteczny.

– Nie potrzebuję żadnych prezentów – odparła, spoglądając mu prosto w oczy. – Za to, co mam ci dać, zapłaciłeś mi już hojnie, mój panie.

Julian poczuł nieprzyjemny skurcz w brzuchu, ogarnął go gniew. Czyżby kazała mu czekać jak durniowi z wyciągniętą ręką do czasu, aż ostygnie obiad? Blanche wzięła w końcu pudełko i powoli je otworzyła. Obserwował ją z nie skrywanym niepokojem. Może popełnił błąd, nie decydując się na brylanty, rubiny lub szmaragdy?

Dziewczyna długo spoglądała na zawartość pudełeczka. Milczała, nie próbowała nawet wziąć podarunku w palce.

– Czy to Gwiazda Betlejemska? – spytała po długiej chwili.

Tak, była to gwiazda, złota gwiazda na złotym łańcuszku. Nawet nie przyszło mu do głowy, że może być to Gwiazda Betlejemska. Domysł Blanche z całą pewnością był słuszny.

– Tak – odparł pewnym głosem. – Czy się pani podoba?

– Ona należy do niebios – odrzekła po długiej chwili namysłu, spoglądając nieruchomym wzrokiem na wisiorek. – Jest symbolem nadziei. Znakiem dla tych, którzy poszukują sensu życia i mądrości.

Julianowi wręcz odebrało mowę.

Dziewczyna popatrzyła mu prosto w twarz cudownymi, szmaragdowymi oczyma.

– Takich rzeczy nie powinno kupować się za pieniądze, mój panie – oświadczyła. – Ktoś taki jak pan nie powinien dawać podobnych prezentów komuś takiemu jak ja.

Posłał jej spojrzenie pełne źle skrywanej furii. Takiemu jak on? Co, do diabła, miała na myśli?

– Czy mam przez to rozumieć, że prezent się pani nie podoba, panno Heyward? – powiedział, nadając swemu głosowi ton znudzenia. – Powinienem był kupić bransoletę wysadzaną brylantami.

Dziewczyna uporczywie spoglądała mu w oczy.

– Przepraszam – odparła, wprawiając go w kompletne osłupienie. – Sprawiłam panu przykrość. Gwiazda jest śliczna, mój panie, i świadczy o tym, że ma pan świetny gust. Dziękuję.

Zamknęła pudełeczko i schowała je do torebki.

Obiad jedli w milczeniu. Julian odnosił wrażenie, że przeżuwa pozbawione smaku siano.

Kiedy ruszali w dalszą drogę, ponownie wskoczył na siodło, zostawiając dziewczynę samą w powozie, na co sobie stokrotnie zasłużyła. Cały czas próbował pobudzać w sobie gniew do Blanche. Co, do licha, miała na myśli, mówiąc: „Ktoś taki jak pan nie powinien dawać podobnych prezentów”? Jak śmiała? Przecież nie popełnił żadnego nietaktu, jeśli nawet owa złota błyskotka rzeczywiście była Gwiazdą Betlejemską. Gwiazda jest symbolem nadziei, oświadczyła, znakiem tych, którzy poszukują mądrości i sensu życia.

– Duby smalone!

Czy naprawdę trzej mędrcy z opowieści o Chrystusie – jeśli naprawdę istnieli, jeśli naprawdę by li mędrcami i jeśli naprawdę było ich trzech – wioząc skarby, podążali przez pustynię na swych wielbłądach w pełnym nadziei pościgu za mądrością i sensem życia? Bardziej prawdopodobne, że byli czmychającymi oblubieńcami, których chciano zaślubić z biblijnymi odpowiednikami panny Plunkett. Albo też mieli nadzieję znaleźć coś, co ukoi ich trochę otępiałe już zmysły.

Musieli być nieprzyzwoicie bogaci, skoro podjęli tę wariacką podróż bez obawy, że zostaną bez pieniędzy. I tylko przez czysty przypadek natknęli się na coś, co było wartościowsze od złota i tamtych dwóch innych rzeczy, które ze sobą wieźli. A swoją drogą, co to takiego, do wszystkich diabłów, owo kadzidło i mirra?

Cóż, on nie był mędrcem, choć wybrał się w podróż z nędzną garścią złota. Miał nadzieję u celu podróży nasycić swe zmysły. I tylko tego pragnął: paru sympatycznych dni spędzonych w towarzystwie Bertiego i kilku pełnych szaleństwa nocy spędzonych w łóżku z Blanche. Do diabła z mądrością i sensem życia! Wiedział, jak po upływie tego tygodnia potoczą się dalsze jego losy. Poślubi lady Sarah Plunkett i będzie mieć z nią gromadkę dzieci – jak mawia stare porzekadło. I zacznie prowadzić ustatkowane życie.

Nadchodzi śnieżyca, pomyślał, spoglądając na zasnute szarymi chmurami niebo. Czekają nas zatem białe święta. Perspektywa ta, która w innych okolicznościach bardzo by go radowała, teraz budziła w nim wręcz niechęć. W Conway zbierze się cała rodzina, od dzieci po starców, będą urządzać kuligi, bitwy na śnieżki, konkursy na najładniejszego bałwana i zawody łyżwiarskie.

Nieoczekiwanie ogarnęła go nostalgia za bliskimi.

Gdy dotarli do celu, okazało się, że domek myśliwski Bertiego bardziej przypomina okazałą rezydencję niż skromny pawilon, jakiego spodziewał się Julian. Okna rozświetlał zapraszająco blask świec, a z kominów biły w niebo pióropusze dymu. Julian, któremu od konnej jazdy kompletnie zdrętwiały mięśnie, krzywiąc się z bólu, niezgrabnie zsunął się z siodła. Niedbałym ruchem ręki odprawił służącego, który wyszedł im na spotkanie, i osobiście otworzył drzwi powozu. Wysunął stopnie, wyciągnął rękę i pomógł wysiąść pasażerce.

Gdy ujął zakrytą rękawiczką dłoń Blanche, naszła go kolejna refleksja, że dziewczyna wcale nie przypomina rajskiego ptaka, jak to sobie wyobrażał, zapraszając ją na wieś. Ubrana była w skromną, szarą, wełnianą suknię i długi, bury płaszcz. Na dłoniach miała czarne rękawiczki i tej samej barwy wysokie buciki na stopach. Jej włosy, owe olśniewające tycjanowskie pukle, zostały bezlitośnie zaczesane do tyłu i zakryte skromnym, praktycznym damskim czepkiem. Twarz nie nosiła śladu kosmetyków, ale i bez nich pałała nieziemską wprost urodą. Nie miała w sobie nic z ladacznicy.

– Dziękuję, mój panie – powiedziała, spoglądając w stronę domu.

– Mam nadzieję, że pod kocami było pani wystarczająco ciepło – odrzekł Julian.

– Oczywiście – odparła z uśmiechem.

Julian odwrócił się w stronę Bertiego. Jego przyjaciel stał w otwartych drzwiach, zacierał ręce i serdecznie się uśmiechał. Julian poczuł przebiegający mu po plecach rozkoszny dreszcz. Nadchodzącej nocy oczekiwał z ogromną niecierpliwością. W pannie Blanche Heyward, tancerce z opery i znawczyni Gwiazdy Betlejemskiej, było coś niebywale intrygującego.


Verity nigdy jeszcze w życiu nie była tak skrępowana jak podczas pierwszej godziny pobytu w domku myśliwskim Bertranda Hollandera. Domostwo to w niczym nie przypomina pawilonu myśliwskiego, myślała, rozglądając się po wielkim, wygodnym i pięknie urządzonym domu, którego właściciel używał jedynie w sezonie łowieckim. No i wykorzystywał do potajemnych schadzek z kochankami.

To właśnie stanowiło główną przyczynę zakłopotania Verity. Pan Hollander okazał się niezwykle miłym dżentelmenem. Miał przystojną, sympatyczną twarz i, najwyraźniej, przykładał wielką wagę do ubioru. Gospodarz serdecznie powitał gości, zapewnił, iż w jego domu znajdą wszelkie wygody, po czym poprosił, by nie robili sobie żadnych ceregieli.

Ukłonił się Verity z wielką galanterią, ujął jej dłoń, podniósł ją do ust, po czym zaprowadził dziewczynę w głąb domu. Idąc, usilnie prosił, by bez skrępowania zwracała się do niego z wszelkimi prośbami.

Całym jednak zachowaniem dawał wyraźnie do zrozumienia, że Verity należy do całkiem innej sfery. Na wstępie otaksował ją wzrokiem od stóp do głów, po czym przesłał wicehrabiemu Folingsby znaczący uśmiech. Choć nie był to do końca butny, bezczelny uśmieszek i kryło się w nim wiele uznania, to jednak w obecności prawdziwej damy nigdy by sobie na takie zachowanie nie pozwolił. Nie zwróciłby się również do niej po imieniu.

– Blanche, przejdź, proszę, do salonu i ogrzej się przy kominku – rzekł. – Za chwilę przedstawię ci Debbie.

Jego kochanka miała jasnoblond włosy, była ładna i trochę pulchna. Mówiła z wyraźnym akcentem z Yorkshire. Na powitanie nie wstała wprawdzie z krzesła, na którym siedziała przed kominkiem, lecz przesłała nowo przybyłym wesoły uśmiech.

– Siadaj, Blanche – powiedziała, wskazując na stojące po drugiej stronie kominka krzesło. – Bertie posłał już po herbatę. Julianie, sprawiasz wrażenie przemarzniętego. Przysuń sobie krzesło do ognia, chyba że chcesz wziąć Blanche na kolana.

– Cudownie – odparł Julian i zwrócił się do Bertiego: – Mam nadzieję, że dla mnie herbaty nie zaordynowałeś? Hollander parsknął śmiechem i ruszył w stronę kredensu, na którym stała bateria karafek i szklanek. Wicehrabia przyniósł sobie krzesło, co Verity przyjęła z wyraźną ulgą, lecz gospodarz, gdy wrócił ze szklankami z trunkiem, popatrzył na Debbie i znacząco uniósł brwi. Dziewczyna westchnęła i wstała z krzesła. Gdy gospodarz zajął na nim miejsce, usiadła mu na kolanach.

Verity stłumiła gniew. Nie zamierzała jednak okazywać oburzenia. Ostatecznie Julian i Bertie przebywali jedynie w towarzystwie swoich kochanek. A ona, z własnego wyboru, była jedną z nich. W biurku w swoim pokoju zostawiła dwieście funtów. Reszta zaliczki poszła na kolejną wizytę u doktora, nowe lekarstwa dla Chastity i inne, drobne bieżące wydatki. Zatem gdyby nawet chciała, na odwrót było za późno.

Musiała pogodzić się z tym, co nieuchronnie miało nadejść. Ale przecież decyzję podjęła w dniu, w którym przyjęła propozycję wicehrabiego Folingsby. Starannie przygotowała się do odegrania swej roli. Mówiła z osobliwym akcentem, który miał ukryć fakt, że jest kobietą dobrze urodzoną. Wymyśliła sobie rodzinę kowala z Somersetshire. Dalej jednak nie zamierzała się posuwać. Nie próbowała udawać głupiej czy ordynarnej, jaką w jej mniemaniu powinna być płatna kochanka.

Zabrała ze sobą swe codzienne ubrania. Włosy upięła tak, jak zwykle upinała je w domu. Zamierzała dotrzymać układu zawartego z Julianem. Musiała pozostać tu przez całe Boże Narodzenie i pozwalać mu na wszystko, czego sobie tylko zażyczy. Wciąż starała się nie myśleć o tym, co ją czeka. Niepokojem napawał ją fakt, że o wielu rzeczach nie ma zielonego pojęcia. Nie śmiała o nie pytać matki, która wprowadziłaby ją we wszelkie arkana tylko w przypadku, gdyby Verity wychodziła za mąż i czekała ją noc poślubna.

Matce i Chastity oświadczyła, że lady Coleman zamierza spędzić święta w wiejskiej posiadłości i domaga się, aby towarzyszyła jej Verity. Wyjaśniła, że za tę usługę ma dostać wyjątkowo wysokie wynagrodzenie, lecz nie wspomniała nic o magicznej sumie pięciuset funtów. Zarówno matka, jak i siostra bardzo żałowały, że Verity nie spędzi z nimi Bożego Narodzenia. Trzy kobiety uroniły przy pożegnaniu kilka łez, lecz pani Ewing i Chastity czerpały pociechę z tego, że Verity, jako najbliższa towarzyszka wielkiej damy, spędzi wesoło i dostatnio święta.

– Czy jest już pani cieplej? – wdarł się w jej rozmyślania głos wicehrabiego Folingsby. Sprowadzona nieoczekiwanie do rzeczywistości Verity zobaczyła, że lokaj wnosi właśnie do salonu tacę z filiżankami z parującą herbatą. Julian pochylił się i ujął w obie dłonie jej rękę. – Chyba jednak powinienem wziąć cię na kolana.

– Myślę, że ciepło ognia i gorąca herbata wystarczą, mój panie – odparła Verity i popatrzyła na uśmiechającego się pogodnie Hollandera. – Nigdy jeszcze nie byłam w tych stronach. Proszę mi coś o nich opowiedzieć. Jakie cuda natury można tu spotkać? Jaka jest historia tej posiadłości?

Nie będę już dłużej milczeć, postanowiła. Przestanę nieustannie zastanawiać się, jakie tematy powinna poruszać w rozmowie tancerka z opery, a zarazem kochanka szlachetnie urodzonego dżentelmena.

– Bertie, kochanie – odezwała się Debbie – na tyłach domu rozciąga się przepiękny park. Opowiedz o nim Blanche. Opowiedz o rozkołysanych drzewach.

Choć Verity niewiele obchodziły rozkołysane drzewa, z pogodnym wyrazem twarzy usiadła wygodnie na krześle i odebrała z rąk służącego filiżankę z herbatą. Wicehrabia Folingsby puścił jej dłoń.

– Dobrze, pomówmy o parku – rzekł. – Potem wrócimy do sprawy gorącej herbaty i ciepła bijącego z kominka. Verity dopiero po chwili zrozumiała, że Julian nawiązuje do jej wcześniejszych stów. Gdy to sobie uświadomiła, zaczęła żałować, że nie usiadła dalej od kominka. Miała wrażenie, iż twarz pali ją żywym ogniem.

Wcale nie czuję nadchodzących świąt, pomyślała z rozpaczą. Jutro przypada Wigilia.

Przez chwilę czuła, że coś dławi ją w gardle, pod powiekami, zakłuły ją łzy.


W tym domu musi być wiele sypialni, pomyślał Julian, gdy późnym wieczorem, tuląc do siebie Blanche, wspinał się po schodach na piętro. Bertie przydzielił im wspólny pokój. Była to przestronna izba, której okna wychodziły na niewielki park rozciągający się na tyłach posesji. W dużym kominku płonął i ogień, a mrok rozświetlało kilka świec umieszczonych w lichtarzu. Pośrodku stało wielkie łoże z baldachimem o rozsuniętych zasłonach.

Dobrze, że nie posiadłem dziewczyny wcześniej, doszedł do wniosku Julian, gdy zamknął drzwi sypialni i zgasił świecę, którą oświetlał drogę podczas wspinaczki po schodach. Od ponad tygodnia napawał się rozkoszą wyczekiwania. Teraz miał nastąpić punkt kulminacyjny. Blanche w ciemnozielonej sukni, którą miała na sobie tamtego wieczoru, gdy po raz pierwszy jedli razem kolację, wyglądała prawie posępnie, lecz jej fryzura, choć prosta, nie była nieatrakcyjna.

A przy kolacji i później, w salonie, prowadząc interesujące rozmowy, wyrażając opinie o podróży, o przystrojonym już świątecznie Londynie rozbrzmiewającym dźwiękami kolęd, a przede wszystkim – najdziwniejsze – o rozmowach pokojowych, które rozpoczęły się w Wiedniu po klęsce Napoleona Bonapartego i uwięzieniu cesarza na wyspie Elbie, zachowywała się jak wielka dama. Zagadnęła również Bertiego o zarządzonych przez niego przygotowaniach do świąt. Gospodarz popatrzył na nią tępym wzrokiem. Najwyraźniej nie planował niczego innego poza zabawianiem się ze swoją śliczną, rozkoszną Debbie.

W jakiś paradoksalny sposób posępny, surowy wygląd Blanche oraz jej wielkopańskie maniery niebywale Juliana podnieciły. Obie te cechy wydawały mu się niezwykle erotyczne. Najwyraźniej skrywała pod swą powierzchownością wiele czaru i wdzięku.

– Podejdź do mnie – poprosił.

Dziewczyna, która stała przy kominku i grzała w jego cieple dłonie, odwróciła się z uśmiechem w stronę Juliana, po czym podeszła i stanęła tuż przed nim. Przebiegła, pomyślał. Z całą pewnością zdaje sobie sprawę z tego, iż jej ochota jeszcze bardziej rozpala mi zmysły. Ostatecznie na tym polega jej zawód. Ale już jego głowa w tym, by uległo to diametralnej zmianie. Objął ją w talii i przyciągnął do siebie Poczuł dotyk jej smukłych ud i płaskiego brzucha. Zaczął szybciej oddychać. Ona z lekkim półuśmiechem spoglądała mu prosto w oczy.

– Nareszcie – szepnął.

– Tak – odparła.

Uśmiech nie schodził jej z ust, lecz oczy miała czujne i nieruchome.

Pochylił głowę i złożył na ustach Verity pocałunek, ale ona nie rozchyliła warg. Wodził wargami po jej ustach i drażnił Je językiem, starając się zmusić dziewczynę do rozchylenia ust.

– Co robisz? – szepnęła bez tchu, gwałtownie cofając głowę.

Julian popatrzył na nią ze zdumieniem. Ale zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć na tak bezsensowne pytanie, z jego twarzy znikł wyraz zaskoczenia i znów zastąpił go lekki, drwiący uśmiech. Dziewczyna położyła mu dłonie na ramionach.

– Wybacz – powiedziała. – Zacząłeś trochę zbyt szybko i gwałtownie, ale teraz jestem już gotowa.

Przycisnęła usta do jego ust, rozchyliła wargi i drżąca przywarła doń całym ciałem.

Co jest, do licha? – pomyślał, znów wytrącony z równowagi.

Ogarnęły go niemiłe podejrzenia. Zamknął dziewczynę w objęciach i nie siląc się nawet na delikatność, najgłębiej jak zdołał, wsunął jej do ust język. Tym razem nie cofnęła się. Na krótką chwilę tylko zesztywniała, po czym, prawie omdlała, zawisła w jego ramionach. Przesunął ręce, ujął w dłonie jej piersi i kciukami zaczął drażnić sutki. Blanche znów na chwilę zesztywniała.

Julian przerwał pocałunek i trzymając ją mocno w talii, bacznie popatrzył na nią spod przymkniętych powiek.

– Cóż, panno Heyward, jak smakował pani pierwszy pocałunek? – zapytał cicho.

– Mój pierwszy…

Dziewczyna popatrzyła nań pustym wzrokiem.

– Doprawdy zdziwię się, gdy za kilka minut, w łóżku, przekonam się, że jednak nie jesteś dziewicą. Odpowiedziało mu milczenie.

– Zatem sprawdźmy.

– Nawet najniżej upadła ladacznica była kiedyś dziewica mój panie – wykrztusiła po chwili. – Zawsze jest ten pierwszy raz. Nie będę się wzdrygać, płakać ani sprzeciwiać twej woli, jeśli tego się obawiasz. Zapłaciłeś mi hojnie. Możesz więc dc woli używać mego ciała.

– Doprawdy? Nie płaciłem za rozkosz obcowania z cierpiętnicą.

Wypuścił ją z objęć, podszedł do kominka i nogą wsunął głębiej w ogień grube polano. Przez chwilę obserwował snop iskier niknących w czeluściach komina.

– Nie jestem cierpiętnicą – odparła Verity. – Po prostu zaskoczyłeś mnie. Nie wiem… Naprawdę jestem gotowa uczynić wszystko, czego ode mnie zażądasz. Wybacz, że przez chwilę zachowywałam się tak niezręcznie. Po dzisiejszej lekcji jutrzejszej nocy będę już lepiej wiedziała, czego po mnie oczekujesz. Mam nadzieję… że nie pożałujesz tak szczodrze wydanych pieniędzy. Tak, tego jestem pewna. Okażę się bardzo pojętną uczennicą.

Czyż ona nie zdaje sobie sprawy, że każde wypowiedziane przez nią słowo jest jak kubeł zimnej wody, która gasi płomień mojej żądzy? – pomyślał zdumiony Julian. Ogarnął go gniew, nie, dostał wręcz furii. Ale nie na nią. Ostatecznie mówiąc o braku doświadczenia, była aż do bólu szczera. Ogarnął go gniew na samego siebie, na własną przebiegłość. Czyż nie chciał przekazać jej później Bertiemu? Czyż nie chciał jej wykorzystać, a następnie pojechać do Conway? Czyż nie chciał po raz ostatni zaszaleć, a następnie wypełnić obowiązek, jaki narzucała mu rodzina i noszone nazwisko? Tak, został słusznie ukarany.

Czy przypadkiem mędrcy pośrodku pustyni również nie wyzywali siebie od największych głupców?

– Nie interesują mnie dziewice, panno Heyward – powiedział szorstko.

– Ach, tak! A zatem nie podoba ci się towar, który kupiłeś, mój panie?

Zdumiony uniósł brwi i dłuższą chwilę spoglądał na dziewczynę przez ramię. Władała bardzo ostrą bronią i używała jej bez skrupułów…

– Czy pieniędzy tych potrzebowałaś dla siebie? – zapytał, odwracając się od ognia w jej stronę. – A może twoja rodzina była w potrzebie?

Dopiero kiedy zadał to pytanie, uświadomił sobie, że wcale nie chce znać na nie odpowiedzi. Nie życzył sobie traktować Blanche Heyward jak osoby. Pragnął jedynie po raz ostatni zabawić się z doświadczoną i chętną partnerką.

– Na to pytanie nie muszę odpowiadać. Po powrocie do Londynu zwrócę ci pieniądze. Lecz cały czas jestem gotowa w pełni na nie zasłużyć.

– Blanche, jeśli dobrze pamiętam, nasza umowa przewidywała, iż w zamian za pewną sumę pieniędzy spędzisz ze mną świąteczny tydzień. Nie było mowy o tym, że masz mi w tym czasie rozgrzewać łoże. A zatem spędzimy razem tydzień. I tak jest za późno, by którekolwiek z nas urządziło sobie święta w inny sposób. Poza tym chmury, które widzieliśmy w drodze, zapowiadają największe śnieżyce, jakie widziałem w życiu. Uratujmy zatem z tego Bożego Narodzenia, co się da. Prawda mówiąc, święta te mogą okazać się zarówno dla ciebie, jak i dla mnie najkoszmarniejsze, jakie przeżyliśmy, ale kto wie? Może zapragnę nauczyć cię całować się tak, by twój następny pracodawca odkrył prawdę później, niż stało się to moim udziałem?! A teraz rozbieraj się i marsz do łóżka. za tymi drzwiami jest gotowalnia.

– A ty gdzie zamierzasz spać? – spytała Verity.

Julian popatrzył na podłogę, na której rozesłany był gruby, puszysty dywan.

– Tutaj. Chyba rozumiesz, że nie chcę, by Bertie domyśli się, że nie spędzamy upojnych nocy w swych objęciach.

– A więc to ty śpij w łóżku. Ja położę się na podłodze.

Juliana ogarnęło nieoczekiwane rozbawienie.

– Blanche, powiedziałem przecież, że nie chcę patrzeć cierpiętnicę. Zmykaj do łóżka, zanim zmienię zdanie.

Kiedy niedługo potem Verity wyszła z gotowalni, miała na sobie śnieżnobiałą, flanelową koszulę nocną, policzki barwiły jej rumieńce, a długie, tycjanowskie włosy byty rozpuszczone. Podczas gdy dziewczyna przebierała się do snu, Julian zdążył zrobić sobie przy kominku posłanie z koców, które znalazł w szufladzie komody, oraz zabranej z łoża poduszki. Obrzucił dziewczynę przelotnym spojrzeniem, poczekał, aż wejdzie do łóżka i przykryje się po uszy kołdrą, po czym zgasił świece.

– Dobranoc – mruknął, moszcząc się w blasku ognia na swym prowizorycznym legowisku.

– Dobranoc – dobiegło ze środka sypialni.

Cóż za cudowna kara za wszystkie moje grzechy, pomyślał smętnie Julian, wiercąc się na twardym posłaniu. Dlaczego, u licha, to robię? Przecież dziewczyna jest chętna, a ja jej uczciwie zapłaciłem. Tylko Bóg jeden wie, jak bardzo jej pożądałem i wciąż pożądam.

Doszedł do wniosku, że wcale nie kierowała nim niechęć do gwałcenia niewinności, a tym samym do nieuniknionej w takich razach krwi. Było dokładnie tak, jak powiedział. Nie miał ochoty patrzeć na cierpiętnicę.

„Nie będę się wzdragać, płakać ani sprzeciwiać twojej woli”.

Jeśli w języku angielskim istniały słowa bardziej wyprane z erotyzmu, to Julian ich nie znał. Istotnie, cierpiętnictwo! Gdyby tylko go pragnęła, gdyby pragnęła choć troszeczkę, gdyby była zdenerwowana…

Julian na własnej skórze przekonał się, że panna Blanche Heyward nie jest przeciętną, typową tancerką występującą w operze.

Ależ czekają go święta! Pomyślał o Conway i o tym, co straci następnego, i jeszcze następnego dnia. W tej chwili nawet panna Plunkett wydawała się mu w miarę pociągająca.

– Jak spędziłbyś święta, gdybyś nie przyjechał tu ze mną? – zapytała cicho Verity, jakby czytała w jego myślach.

Udał, że już śpi.

Być może jutro pokaże jej, że spędzona z nim w jednym łóżku noc stanowi przyjemne doświadczenie. Lecz wbrew zwykłej pewności siebie, Julian nie sądził, by ta sztuczka mu się udała.

Zasnął.

Загрузка...