Henry Moffatt już od kilku godzin przechadzał się nerwowo po salonie.
– Po dwóch synach człowiek powinien przywyknąć do takich zdarzeń – odezwał się, przerywając na chwilę przemierzanie pokoju, i zwrócił pobladłą twarz, na której malował się wyraz skrajnego niepokoju, ku siedzącym przy kominku Julianowi i Bertiemu. Obaj dżentelmeni byli równie bladzi jak pastor. – Ale nie. Kiedy myślę o nowym dziecku, o własnym dziecku, przychodzącym na świat… Gdy myślę o żonie, ciele mego ciała, sercu mego serca, cierpiącej samotnie ból, wystawionej na niebezpieczeństwo utraty życia… W takich chwilach czuję się bezradny, pokorny i bardzo za wszystko odpowiedzialny. I winny temu, że wątpię w zamiary Wszechmogącego. Byłoby rzeczą trywialną mówić w takim momencie, iż żywimy nadzieję, że tym razem będzie to dziewczynka.
Znów zaczął przemierzać pokój z jednego kąta w drugi.
– Czyż to się nigdy nie skończy?
Julian nie był dotychczas jeszcze w domu, w którym odbywał się poród. Gdy o tym myślał, gdy myślał o tym, co dzieje się na piętrze – a jak mógł o tym nie myśleć – po plecach przebiegały mu zimne dreszcze. Przypominał sobie, jak beztrosko planował przed kilkoma zaledwie dniami, że na następne Boże Narodzenie sam będzie mieć dziecko.
Poród musiał boleć jak wszyscy diabli, lecz o tym głośno się nie mówiło.
W wiosce brakowało lekarza. Była tam jedynie akuszerka, ale mieszkała milę za wioską. Było rzeczą niemożliwą do niej dotrzeć, nie mówiąc już o tym, że z całą pewnością nie dałaby się namówić na tak daleką i ciężką wyprawę, by odebrać poród.
Na szczęście pani Moffatt zachowywała się bardzo dzielnie i oznajmiła spokojnie – zapewne jej spokój był bardziej niż pozorny – że przecież urodziła już dwójkę dzieci, uczestniczyła w kilku innych porodach, i zna się na rzeczy. Oświadczyła, iż poradzi sobie sama, jeśli tylko gospodyni dostarczy jej niezbędnych akcesoriów. Godzina była już późna, więc poprosiła domowników, by udali się na spoczynek, a ona postara się nie zakłócać im snu zbyt głośnymi krzykami,
Julian natychmiast wyobraził sobie, jak nieszczęsna niewiasta krzyczy w straszliwej udręce i bólu.
Debbie popatrzyła na nią oczyma wielkimi jak spodki.
– Jeśli jest pani tego pewna – mruknął Bertie i zbladł jak papier.
– Henry, najpierw połóżmy dzieci do łóżek – zwróciła się pani Moffatt do męża, – A panią, pani Simpkins, zawołam natychmiast, jak już będzie po wszystkim.
Twarz pani Simpkins przybrała chorobliwie zielonkawy odcień.
I wtedy do sprawy włączyła się Verity.
– Z całą pewnością nie zostawimy pani samej – oświadczyła zdecydowanie, po czym zwróciła się do jej męża: – Pastorze, niech będzie pan łaskaw sam położyć dziś dzieci spać. Chłopcy, pocałujcie mamusię na dobranoc. Niewątpliwie z rana czeka was ogromna niespodzianka. Im szybciej zaśniecie, tym szybciej dowiecie się, co to takiego. Pani Lyons, proszę przypilnować, by na piecu czekał sagan z gorącą wodą. A pani, pani Simpkins, niech przygotuje czyste, lniane prześcieradła. Debbie…
– Blanche, ja nie… – zaprotestowała rozpaczliwie dziewczyna.
– Będziesz mi potrzebna – odrzekła nie zrażona jej odmową Verity i przesłała Debbie uspokajający uśmiech. – Masz tylko wycierać pani Moffatt twarz szmatką zmoczonym w chłodnej wodzie. Nic więcej. Mogę na ciebie liczyć, prawda? Resztą zajmę się ja.
Resztą. Odebraniem porodu. Julian ze zdumieniem i fascynacją spoglądał na Blanche.
– Czy już to kiedyś robiłaś? – zapytał, gdy opuściło go pierwsze osłupienie.
– Naturalnie – odparła żywo dziewczyna. – W parafii… aaa… zazwyczaj pomagałam odbierać żonie wikarego porody. Dokładnie wiem, co należy robić. Nie ma powodów do obaw.
Kim, do licha, jesteś. Blanche? – pomyślał zdziwiony. Co córka kowala mogła robić w parafii? Liczyła się grać na szpinecie bez nut? Odbierać porody?
Wszyscy bez reszty podporządkowali się jej zarządzeniom. Niebawem w salonie zostali tylko trzej mężczyźni, trzej nieprzydatni do niczego mężczyźni; przerażeni, poruszeni do żywego.
Nieoczekiwanie z trzaskiem otworzyły się drzwi. Trzy pobladłe oblicza z malującym się na nich wyrazem strachu odwróciły się w tamtą stronę.
Debbie miała zaczerwienione policzki, włosy w nieładzie, i owinięta była w fartuch uszyty chyba dla olbrzyma. Na ramiona spadał jej niesforny pukiel mokrych od potu włosów. Ale jej twarz promieniała radością, która nadawała jej urodzie nowy blask.
– Już po wszystkim, proszę pana – zwróciła się bez zbędnych wstępów do pastora. – Ma pan nowe dziecko. Nie powiem jakiej płci. Pańska żona oczekuje pana.
Pan Moffatt stał przez chwilę jak słup soli, po czym na sztywnych nogach opuścił salon,
– Bertie – Debbie zwróciła wypełnione łzami oczy na młodego dżentelmena – szkoda, że cię tam nie było, kochanie. Dziecko wyszło prosto w ręce Blanche. Cudowne, śliskie stworzenie… nowy człowieczek. Och, Bertie, kochanie. – Z głośnym szlochem rzuciła mu się w ramiona.
Bertie nieudolnie zaczął ją uspokajać, rzucając przy tym błagalne spojrzenia na Juliana.
– Nigdy jeszcze w życiu nie doznałem większej ulgi – oświadczył. – Ale jestem rad, że mnie tam nie było. Najlepiej, jak natychmiast pójdziemy do łóżka. Nie jesteś już tu potrzebna, prawda?
– Blanche pozwoliła mi iść spać. Wszystkim się zajmie. Żadna akuszerka nie poradziłaby sobie lepiej. Gdyby nie ona, pani Simpkins i ja wpadłybyśmy w panikę. Pani Moffatt również ani na chwilę nie straciła spokoju. Cały czas przepraszała nas za kłopot, jaki sprawia. Dzielna kobieta. Nigdy nie czułam się tak… uhonorowana. Bertie, kochanie, mnie, Debbie Markle, prostej, choć uczciwej ladacznicy pozwolono w tym wydarzeniu uczestniczyć.
– Daj spokój, Debbie. Chodźmy na górę.
Bertie objął ją i wyprowadził z salonu.
Kilka minut później Julian również opuścił salon. Nie miał pojęcia, która jest godzina. Zapewne jakaś nieludzka, zapewne za oknem wstawał już brzask. Wszedł po ciemku po schodach, W jego sypialni służba rozpaliła ogień w kominku. Julian stanął przy oknie i zaczął wyglądać przez okno.
Śnieg przestał padać, niebo zrobiło się bezchmurne. Popatrzył na nie i zrozumiał, że się mylił. Do świtu było jeszcze bardzo daleko.
Wciąż jeszcze stał przy oknie, gdy w jakiś czas później do pokoju weszła Verity. Odwrócił głowę i zerknął za siebie przez ramię.
Była potargana, zmęczona, lecz bardzo piękna.
– Nie musiałeś na mnie czekać – powiedziała cicho.
– Chodź tu – odrzekł, przywołując ją ręką.
Podeszła i śmiertelnie zmęczona oparła się o jego tors. Julian zamknął ją w objęciach. Dziewczyna ciężko westchnęła.
– Popatrz – powiedział, wyciągając rękę.
Przez długą chwilę oboje milczeli. Na niebie świeciła jasno bożonarodzeniowa gwiazda, symbol nadziei, znak dla wszystkich poszukujących mądrości i sensu życia. Julian nie wiedział jeszcze, czego nauczyły go te święta, ale czegoś z pewnością nauczyły. Nie potrafił tego w tej chwili wyrazić w słowach, ułożyć w zrozumiałą całość. Czegoś niewątpliwie się nauczył. Coś zdobył.
– Boże Narodzenie.
W tych dwóch słowach zawierało się wszystko.
– Tak – odrzekł Julian, odwrócił głowę i pocałował ją w potargane, tycjanowskie włosy. – Tak, Boże Narodzenie. Czy pastorowi urodziła się córka?
– Córka. Nigdy jeszcze nie spotkałam tak szczęśliwych ludzi jak oni, mój panie. Boże Narodzenie. Czyż mogli otrzymać piękniejszy dar?
– Chyba nie – przyznał Julian i zamknął oczy.
– Trzymałam to dziecko na rękach – mówiła cicho Verity. – Najpiękniejszy dar.
– Blanche, gdzie znajdowała się plebania, o której mówiłaś? Blisko kuźni?
– Tak.
– I chodziłaś tam do szkoły? – dopytywał się. – I nauczyłaś się gry na szpinecie oraz odbierania porodów?
– T-tak – odparła niepewnie.
– Blanche, nie wiem dlaczego, ale coś mi mówi, że jesteś największą kłamczuchą pod słońcem.
Dziewczyna nic nie odpowiedziała.
– Idź i przygotuj się do snu. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale jest już bardzo późno albo bardzo wcześnie.
Verity uniosła głowę i popatrzyła mu w oczy.
– Tak, mój panie.
Cierpiętnica postanowiła być dzielna.
Kiedy w śnieżnobiałej koszuli nocnej i z upiętymi do snu włosami wróciła z gotowalni, on leżał już w łóżku.
– Wchodź pod kołdrę – powiedział, odsuwając przykrycie i klepiąc zachęcająco dłonią poduszkę.
– Tak, mój panie.
Gdy już się położyła, otulił ją szczelnie kołdrą i przytulił do siebie, by ogrzać jej zziębnięte ciało. Następnie odnalazł ustami jej wargi i zatonął w długim pocałunku.
– A teraz śpij – szepnął po długiej chwili.
Na te słowa Verity gwałtownie otworzyła oczy.
– Ale… – zaczęła.
– Ale nic – odrzekł. – Jesteś kompletnie wyczerpana, więc trudno dawać ci rozkosz i samej ją brać. Śpij!
– Ale… – próbowała w dalszym ciągu protestować, lecz on uciszył ją kolejnym pocałunkiem.
– Nie chcę nic słyszeć o pięciuset funtach i konieczności zasłużenia na nie – burknął. – Obiecałaś, że przez tydzień będziesz posłuszna mojej woli. A więc dzisiejszej nocy taka właśnie jest moja wola. Śpij.
Czekał na dalsze protesty, lecz dziewczyna jedynie głęboki westchnęła. Zasnęła prawie natychmiast.
Zabawna rzecz, że wcale nie czuję się sfrustrowany ani oszukany, myślał, czując przytulone do siebie szczupłe, kształtne to kobiece ciało. Przeciwnie, czuł się rozluźniony, spokojny i senny jak mężczyzna, który ma za sobą długie, miłosne igraszki.
Po chwili zasnął i on.
Następnego ranka Verity obudziła się później niż zwykle. Przeciągnęła się, napawając ciepłem posłania, po czym całkowicie się rozbudziła, uświadamiając sobie, że jest w łóżku sama. Otworzyła oczy. Juliana nie było. Nie było go w sypialni.
Pierwszy dzień Bożego Narodzenia.
Wicehrabia spał z nią w jednym łóżku. Tylko tyle. Tulił do siebie, a następnie kazał spać, lecz w jego objęciach i pocałunkach była czułość. Czyżby tylko to sobie wyobrażała? Z całą pewnością nie był zagniewany.
Nieoczekiwanie pomyślała, że Julian jest jednak niebywale sympatycznym człowiekiem. Zerwała się z łóżka i ruszyła do gotowalni. Ostatnia refleksja zdumiała ją. Od samego początku wicehrabia bardzo się jej podobał, ale nigdy nie przyszłoby jej do głowy nazwać go człowiekiem sympatycznym. A już z całą pewnością nie miłym.
Umyła się w letniej wodzie i włożyła białą, wełnianą suknię, którą uszyła sobie jesienią, gdy przestała nosić żałobę po ojcu. Suknia była prosta w kroju, z wysokim kołnierzykiem i długimi rękawami. Verity najbardziej podobała się właśnie prostota tego stroju. Zaczesała włosy i jak zwykle upięła je w kok. Po raz ostatni przejrzała się w lustrze.
A może by tak…? Popatrzyła na zwyczajny kołnierzyk sukni.
Otworzyła szufladę, w której trzymała swoje rzeczy, i wyjęła z niej pudełeczko. Klejnocik był przepiękny i musiał kosztować fortunę. Łańcuszek był misternej roboty. Dotknęła koniuszkiem palca gwiazdy, chwilę się wahała, po czym wyjęła wisiorek z pudełka, pochyliła głowę, uniosła ręce i próbowała zapiąć zameczek łańcuszka.
– Pozwól, że ci pomogę – rozległ się za jej plecami głos.
Poczuła na dłoniach dotyk czyichś palców.
Ze schyloną wciąż głową czekała, aż Julian upora się z zapięciem.
– Dziękuję – powiedziała na koniec i zerknęła w lustro.
Julian położył jej dłonie na ramionach. Verity spostrzegła, że jak zwykle jest nienagannie ubrany.
– Ona jest piękna – powiedziała cicho Verity, wskazując gwiazdę.
– Wiem – odrzekł, odwracając jej twarz w swoją stronę. – Czyżbym widział w twoich oczach smutek, Blanche? Masz wszelkie prawo nosić tę gwiazdę.
Verity uśmiechnęła się i dotknęła palcami wisiorka.
– To naprawdę piękny prezent – oświadczyła. – Ja równie; mam coś dla ciebie.
Powiedziała to kierowana impulsem. Gdy opuszczała Londyn, nie myślała o żadnych świątecznych prezentach. Traktowała Juliana jako swego pracodawcę, który płacił za nieograniczone używanie jej ciała. Nawet nie zaświtało jej w głowie, że wicehrabia mógłby stać się w jakiś osobliwy sposób jej przyjacielem. Kimś, na kim zacznie jej zależeć. Kimś, kto się o nią zatroszczy.
Odwróciła się do szuflady i sięgnęła na samo jej dno. Wprost nie mieściło się jej w głowie, że mogłaby komuś oddać talii skarb, i to oddać właśnie jemu. A jednocześnie wiedziała, a chce mu go podarować, wiedziała, że postępuje słusznie. Nit, nie był to żaden wymyślny ani drogi podarunek. Ale rzecz ta należała do jej ojca.
– Proszę – powiedziała, podając na wyciągniętej dłoni podarek. Prezent nie był nawet niczym owinięty. – To bardzo cenna dla mnie rzecz. Należała do mego taty. Podarował mi ją, kiedy opuszczałam dom. Chcę ci to dać.
Była to starannie złożona chustka wykonana z najwytworniejszego, delikatnego płótna. Ale tylko chustka.
Julian wziął ją do ręki, po czym popatrzył dziewczynie prosto w oczy.
– Twój podarunek jest cenniejszy od mojego, Blanche. Podarowałaś mi część siebie. Dziękuję. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy.
– Wesołych Świąt, mój panie.
– Nawzajem. – Pochylił głowę i złożył na jej ustach czuły, pełen słodyczy pocałunek. – Wesołych Świąt, Blanche.
Dziewczyna czuła się naprawdę szczęśliwa, choć nieustannie wybiegała myślami do swej matki i Chastity, wciąż miała świadomość rozłąki z nimi. Ale one były razem, miały siebie, podczas gdy ona…
– Ciekawe, jak czuje się dziecko – przerwała milczenie. – Nie mogę doczekać się chwili, kiedy znów je zobaczę. Czy wciąż jeszcze śpi? Czy pani Moffatt śpi? I jak chłopcy przyjęli nową siostrzyczkę? Ciekawa jestem, czy ich ojciec będzie miał dla nich dzisiaj choć chwilę czasu. Przecież obchodzimy Boże Narodzenie, tak ważny dzień dla wszystkich dzieci. Być może…
– Być może. Blanche – przerwał jej wicehrabia Folingsby, wpadając znów w swój zwykły, znudzony, cyniczny ton – dzisiaj znów przyjdą ci do głowy kolejne pomysły uszczęśliwiania wszystkich. Nie wątpię, że chłopcy i reszta nas będzie gonić resztkami sił, kiedy wreszcie dasz nam spokój.
– Czyżby nie podobał ci się wczorajszy dzień? – zapytała zdziwiona Verity. – Przecież trwa Boże Narodzenie, mój panie, a pan Hollander w ogóle nie poczynił przygotowań do świąt. Nie miałam innego wyjścia. Biedaczysko, u niego zapewne wszystkim zajmowały się zawsze jego matka lub krewne.
– To prawda – mruknął Julian i ciężko westchnął. – Dlatego właśnie uciekliśmy tutaj. Pragnęliśmy uniknąć w tym roku wszystkich tych ceremonii. Zamierzaliśmy spędzić spokojny tydzień z kobietami, które sobie wybraliśmy. Nie zbierać w zamieci śnieżnej jedliny, lecz kochać się w ciepłych łóżkach. Nie wypełniać domu radosną wrzawą, nie śpiewać kolęd, nie zajmować się dzieciarnią, którą rozpiera energia, i nie przyjmować żadnych porodów, lecz… no właśnie, tylko kochać się w ciepłych łóżkach.
– A zatem nie podobał ci się wczorajszy dzień – stwierdziła kompletnie zbita z tropu Verity. – Jesteś rozczarowany i zawiedziony. Zawiodłam cię. I zepsułam święta panu Hollanderowi. I…
Przyłożyła dwa palce do ust.
– Dziecko spało przez całą noc – wyjaśnił Julian. – Zaczęło marudzić dopiero przed chwilą. Pani Moffatt, która również w nocy dobrze spała, oświadczyła, że czuje się wypoczęta i zupełnie zdrowa. Jej mąż jest w siódmym niebie. Chodzi po domu i opowiada wszystkim, że jest najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Wreszcie doczekał się córki. Chłopcy dostali podarki i obejrzeli siostrę, która jednak wywarła na nich dużo mniejsze wrażenie niż na pastorze. Siedzą teraz w salonie posłuszni swemu tacie, który kazał im być cicho. Kucharka wali w kuchni z zapałem garami, a służba zwija się jak w ukropie, Bertie i Debbie jeszcze nie opuścili sypialni. Podejrzewam, a kochają się w ciepłym łóżku. A ty wyglądasz piękniej niż jakakolwiek inna kobieta na świecie. Świeżutka jak zimowy poranek.
- Przykro mi, że te święta nie spełniły twoich oczekiwań powiedziała Verity.
– Naprawdę ci przykro? – Na twarzy Juliana pojawił się kpiący uśmieszek. – Nie jestem wcale pewien, czy nie spełniły moich oczekiwań. Powiem wręcz, że okazały się nader interesujące. A co więcej, jeszcze się nie skończyły. Czy masz dla nas jakieś nowe niespodzianki?
Verity zaczerwieniła się.
– Cóż… skoro są tu dzieci, ich matka jest niedysponowana, a ojciec chce cały czas spędzać przy niej… pomyślałam więc, że skoro na dworze jest tyle śniegu… i że skoro większość z nas nie ma nic szczególnego do roboty z wyjątkiem…
Na policzki wystąpiły jej krwiste rumieńce.
– Uprawiania miłości w ciepłym łóżku – podsunął Julian.
– No właśnie. Ale nie o to mi chodzi. Pomyślałam, że moglibyśmy… to znaczy jeśli ty nie chcesz robić nic innego. – Dziewczyna wyraźnie się zaplątała. – Tak, jestem chętna. Ostatecznie po to tu przyjechałam.
Julian pokazał zęby w szyderczym uśmiechu.
– A zatem zajęcia na świeżym powietrzu. Ciekaw jestem, jak do tego wspaniałego pomysłu ustosunkują się Bertie i Debbie.
– Nie mogą przecież całego dnia spędzić w łóżku! Byłoby to nawet niegrzeczne względem pastora i jego żony. Julian zaśmiał się cicho.
– Zaczynajmy więc dzień – mruknął, podając Verity ramię. – Nie oddałbym go za nic, za skarby całego świata, a nawet za wszystkie ciepłe łóżka całego świata, jeśli już o to chodzi.