13

Gdy następnego ranka wychodziła do pracy, przy drzwiach czekał Robert. Właściwie się nie zdziwiła. Zawsze był uparty. Pewnie całą noc planował tu przyjść.

Westchnęła głęboko.

– Dzień dobry, Robercie – powiedziała. Naiwnością byłoby ignorować go.

– Przyszedłem odprowadzić cię do madame Lambert.

– Miło z twojej strony. Ale to zbędna fatyga.

Stanął jej na drodze i zmusił, żeby na niego spojrzała.

– Mam inne zdanie. W Londynie samotna kobieta nigdzie nie jest bezpieczna. A szczególnie w takiej dzielnicy.

– Od miesiąca codziennie daję sobie radę. Na jego twarzy pojawił się grymas.

– Wcale mnie to nie uspokaja.

– Nie czuję się w obowiązku zapewniać ci spokój.

– No, no, cięty mamy język od rana. Zezłościł ją ten wyniosły ton.

– Nie mówiłam ci, że nie znoszę pompatycznej formy „my”? Zaraz mi się przypominają moi byli pracodawcy. Takim „my” przywołuje się guwernantkę do porządku.

– Victoria, nie rozmawiamy o zaimkach ani o posadzie guwernantki.

Spróbowała go ominąć, ale zaszedł jej drogę.

– Chcę jeszcze raz powtórzyć, co już powiedziałem – Nie pozwolę, abyś dłużej mieszkała w tej dziurze.

Zanim odpowiedziała, policzyła do trzech.

– Robert, nie musisz dbać o moje bezpieczeństwo.

– Ktoś musi, do cholery. Bo ty najwidoczniej nie masz pojęcia, jak o siebie zadbać.

Zanim odpowiedziała, policzyła do pięciu.

– Zignoruję tę uwagę.

– Wierzyć mi się nie chce, że wynajmujesz tu kwaterę. W takim miejscu! – Z obrzydzeniem pokręcił głową.

Zanim odpowiedziała, policzyła do dziesięciu.

– Nie stać mnie na lepszą. I jest mi tu dobrze. Pochylił się nad nią groźnie.

– Ale mnie nie jest dobrze. Powiedzieć ci, jak spędziłem tę noc?

– Proszę – bąknęła. – I tak cię nie powstrzymam.

– Całą noc zastanawiałem się, ilu facetów próbowało cię zaatakować przez ten miesiąc.

– Eversleigh był jedyny.

Albo nie usłyszał, albo nie chciał usłyszeć.

– Potem zastanawiałem się, ile razy mijałaś stojące na rogu prostytutki.

Uśmiechnęła się szeroko.

– Większość z nich to bardzo miłe osoby. Kiedyś byłam z jedną z nich na herbacie. – Kłamała, ale chciała go zdenerwować.

Wzruszył ramionami.

– A później myślałem, ile masz w pokoju szczurów.

Przed udzieleniem odpowiedzi starała się policzyć do dwudziestu, ale nie zdołała zdusić złości. Znosiła jego obelgi i przesadne oburzenie, ale nie mogła znieść myśli, że poddaje w wątpliwość jej dbałość o porządek. Teraz to już przeholował.

– W moim pokoju można jeść z podłogi.

– Szczury na pewno jedzą – odparł zgryźliwie. – Victoria, naprawdę nie możesz zostać w tym zawszonym miejscu. To niebezpieczne i niezdrowe.

Stała sztywno jak słup i przyciskała wyprostowane ręce do boków, żeby nie wymierzyć mu policzka.

– Robert, nie zauważyłeś, że zacząłeś mnie troszkę irytować?

Zignorował jej słowa.

– Dałem ci jedną noc. I wystarczy. Dzisiaj wieczór pójdziesz ze mną.

– Nie sądzę.

– To przenieś się do mojej ciotki.

– Nade wszystko cenię sobie niezależność.

– A ja cenię sobie twoje życie i cnotę – wybuchnął. – A jak dalej będziesz tu mieszkać, stracisz jedno i drugie.

– Jestem tu zupełnie bezpieczna. Nie zwracam na nikogo uwagi i nikt mnie nie zaczepia.

– Victorio, jesteś piękną kobietą. Nic na to nie poradzisz, że przyciągasz uwagę mężczyzn, gdy tylko wychylasz z domu głowę.

Żachnęła się.

– Znalazł się krytykant. Spójrz na siebie.

Złożył ręce na piersi i czekał na wyjaśnienia.

– Do tej pory udawało mi się zachować anonimowość. – Kiwnęła ręką w stronę karety. – W tej okolicy nie widziano takiego pojazdu od wielu lat. I założę się, że co najmniej parę osób kombinuje, jak ci ukraść portfel.

– Więc przyznajesz, że to niebezpieczna okolica?

– Oczywiście. Ślepa nie jestem. Mimo wszystko nie chcę twojego towarzystwa.

– Co to, do diabła, ma znaczyć?

– A to, że wolę zostać tutaj, niż jechać z tobą. To powinno dać ci do myślenia.

Obruszył się. Wiedziała, że go uraziła. Ale nie przy puszczała, ile bólu sprawi jej cierpienie w oczach Rober ta. Wbrew swej woli położyła mu rękę na ramieniu.

– Robert – powiedziała łagodnie. – Coś ci wyjaśnię. Jestem teraz szczęśliwa. Może nie mam luksusów, ale po raz pierwszy od lat cieszę się niezależnością. I odzyskałam swoją dumę.

– O czym ty mówisz?

– Wiesz, że nie lubiłam być guwernantką. Pracodawcy stale prawili mi impertynencje.

Zacisnął usta.

– W zakładzie krawieckim klienci nie zawsze są uprzejmi, ale madame Lambert traktuje mnie z szacunkiem. A jak dobrze wykonam pracę, zasług nie przypisuje sobie. Wiesz, ile czasu minęło, odkąd pierwszy raz ktoś mnie pochwalił?

– Och, Victorio – rzekł ze współczuciem.

– Poza tym poznałam cudowne koleżanki. Naprawdę lubię z nimi być w zakładzie. I nikt za mnie nie podejmuje decyzji. – Bezradnie wzruszyła ramionami. – To proste przyjemności, ale dla mnie bardzo ważne. Nie chcę niszczyć tej równowagi.

– Nie wiedziałem – szepnął. – Nie miałem pojęcia.

– Skąd mogłeś wiedzieć? – To nie była riposta, lecz szczere pytanie. – Ty zawsze w pełni panowałeś nad życiem. Zawsze możesz mieć, czego pragniesz. – Uśmiechnęła się w zadumie. – Ach, ty i twoje plany. Zawsze to w tobie kochałam.

Przyjrzał jej się uważnie. Pewnie nawet nie zdała sobie sprawy, że wypowiedziała słowo „kochałam”.

– Ten twój sposób podchodzenia do problemu – mówiła z coraz większą nostalgią. – Zawsze miło było patrzeć, jak rozpatrujesz sytuację pod każdym kątem, a potem przeglądasz ją na wylot i już wiesz, jak znaleźć najprostsze wyjście. A później rozwiązujesz problem. Zawsze wiedziałeś, co robić, aby dostać to, czego chcesz.

– Z wyjątkiem ciebie!

Przez długą chwilę jego słowa wisiały w powietrzu. Victoria odwróciła głowę i w końcu oznajmiła:

– Muszę iść do pracy.

– Podwiozę cię.

– Nie. – Jej głos drżał, jakby zaraz miała się rozpłakać. – To zły pomysł.

– Victoria, nie chcę znów martwić się o ciebie. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem takiej bezradności.

Odwróciła się z zamyślonym wzrokiem.

– Ja czułam się bezradna przez siedem lat. Teraz panuję nad swoim życiem. Nie zabieraj mi tego, proszę. – Uniosła głowę i ruszyła w stronę zakładu krawieckiego.

Odczekał, aż ujdzie trzy metry, i ruszył za nią. MacDougal odczekał, aż Robert oddali się o sześć metrów, i pojechał za nim karetą.

Koniec końców ta dziwna procesja dotarła do zakładu madame Lambert.

Około południa Victoria właśnie klęczała przy manekinie krawieckim z trzema szpilkami w ustach, gdy rozległ się dzwonek od drzwi. Podniosła wzrok.

Robert. Jakoś jej to nie zdziwiło. Trzymał w dłoniach pakunek i miał w oczach znajomy błysk. Victoria znała to spojrzenie. Prawdopodobnie cały poranek minął mu na opracowywaniu planów.

Przeszedł przez całe pomieszczenie i zatrzymał się koło niej.

– Witaj, Victorio – odezwał się wesoło. – Trzeba powiedzieć, że z tymi szpilkami wyglądasz nieco groźnie.

Miała ochotę wbić mu jedną z nich.

– Najwyraźniej za mało – odburknęła, wyjąwszy szpilki z ust.

– Słucham?

– Po co tu przyszedłeś? Myślałam, że rano doszliśmy do porozumienia.

– Owszem.

– Więc dlaczego tu jesteś?

Przykucnął obok niej.

– Chyba każde z nas ma coś innego na myśli, mówiąc o porozumieniu.

O co mu chodzi?

– Robert, jestem zajęta.

– Przyniosłem ci prezent. – Wysunął pakunek.

– Nie przyjmuję od ciebie prezentów. Uśmiechnął się.

– To coś na ząb.

Zdradziecko zaburczało jej w brzuchu. Zaklęła bezgłośnie, odwróciła się od niego i zaatakowała rąbek sukienki, nad którym pracowała.

– Mmm, mniam, mniam – mówił kusząco. Otworzył pudełko i zaprezentował zawartość. – Ciasteczka.

Victorii pociekła ślinka. Ach, ciasteczka, jej największa słabość. Mogła się domyślić, że o tym nie zapomniał.

– Specjalnie dla ciebie poprosiłem bez orzechów.

Bez orzechów? A niech go! Nie zapomni o najmniejszym szczególe. Podniosła głowę i ujrzała, jak Katie wyciąga szyję i zagląda Robertowi przez ramię. Z wyrazu jej oczu łatwo było się domyśleć, że ma ochotę na ciasteczka. Victoria przypuszczała, że dziewczynie rzadko trafia się okazja, by spróbować takich smakołyków od najlepszego londyńskiego cukiernika.

Uśmiechnęła się do Roberta i przyjęła pudełko.

– Dziękuję – powiedziała uprzejmie. – Katie? Poczęstujesz się?

Katie znalazła się przy niej w mgnieniu oka. Victoria wręczyła koleżance pudełko i wróciwszy do podszywania sukni, próbowała ignorować roznoszący się apetyczny zapach.

Robert wziął krzesło i usiadł obok.

– Ta suknia pięknie by na tobie wyglądała – odezwał się, patrząc na Victorię.

– Niestety – odparła, z zacięciem wbijając szpilkę w materiał. – Już ją zamówiła pewna księżna.

– Mógłbym powiedzieć, że kupię ci taką samą, ale raczej nie zyskałbym w twoich oczach.

– Aleś domyślny, panie hrabio.

– Krępuje cię moja obecność.

Powoli odwróciła się i spojrzała mu w oczy.

– Dobrze, że zauważyłeś.

– To dlatego, że rano myślałaś, że się ode mnie uwolnisz.

– Miałam taką nadzieję.

– Starasz się, aby twoje życie powróciło do normalności.

Wydała z siebie zabawny odgłos będący połączeniem śmiechu, westchnięcia i prychnięcia.

– Najwyraźniej doszedłeś do perfekcji w wypowiadaniu tego, co oczywiste.

– Hm… – Podrapał się w głowę. Wyglądał, jakby udawał, że myśli. – Twoje rozumowanie zawiera pewne błędy.

Nie pofatygowała się z odpowiedzią.

– Tobie tylko się wydaje, że to jest normalne życie.

Wbiła kilka kolejnych szpilek w rąbek. Nagle zdała sobie sprawę, że ze zdenerwowania staje się nieuważna, i musiała przepiąć szpilki w inne miejsce.

– Ale to nie jest normalność. Niby jakim cudem? Żyjesz tak zaledwie miesiąc.

– Nasze narzeczeństwo trwało tylko dwa miesiące – musiała dorzucić.

– No tak, ale przez następne siedem lat stale o mnie myślałaś. Nie miała ochoty zaprzeczać. Powiedziała tylko:

– Nie słyszałeś, co ci rano mówiłam?

Pochylił się i wpatrywał w nią intensywnie jasnoniebieskimi oczami.

– Słyszałem każde słowo. A potem całe przedpołudnie o tobie myślałem. Chyba rozumiem twoje uczucia.

– To dlaczego tu przyszedłeś?

– Bo uważam, że nie masz racji.

Upuściła szpilki.

– Życie nie polega na tym – mówił – żeby schować się do kąta, patrzeć, jak świat się kręci, i mieć nadzieję, że nic złego nas nie dopadnie. – Przyklęknął i pomógł jej zbierać szpilki. – Życie polega na korzystaniu z szans i sięganiu do gwiazd.

– Miałam swoją szansę – odezwała się oschle. – Już przepadła.

– I chcesz pozwolić, aby to zadecydowało o całym twoim dalszym losie? Victoria, masz zaledwie dwadzieścia cztery lata. Przed tobą całe życie. Twierdzisz, że znalazłaś bezpieczną drogę na resztę życia?

– Dla ciebie: tak.

Wstał.

– Widzę, że muszę dać ci trochę czasu, żebyś się nad tym zastanowiła.

Spojrzała na niego z nadzieją, że nie widzi, jak jej się trzęsą ręce.

– Wrócę pod koniec dnia i odprowadzę cię do domu. Zastanawiała się, czyj dom ma na myśli.

– Nie będzie mnie – oświadczyła. Wzruszył ramionami.

– Znajdę cię. Zawsze i wszędzie cię znajdę.

Nie musiała odpowiadać na tę deklarację, ponieważ właśnie odezwał się dzwonek przy drzwiach.

– Muszę wracać do pracy – bąknęła.

Robert skłonił się i ruszył do wyjścia. Jednak zatrzymał się na widok wchodzących klientek.

Do zakładu wkroczyła pani Brightbill, ciągnąc za sobą Harriet.

– Panna Lyndon – zaszczebiotała. – O, i Robert.

– Miałam przeczucie, że cię tu zastaniemy, kuzynie – odezwała się Harriet.

Victoria dygnęła uprzejmie.

– Dzień dobry, pani Brightbill, dzień dobry, panno Brightbill.

Harriet kiwnęła ręką.

– Mów mi Harriet. Przecież i tak będziemy krewniaczkami.

Robert ukłonił się kuzynce.

Victoria wbiła wzrok w podłogę. Wolałaby posłać groźne spojrzenie Harriet, ale jako pracownica zakładu musiała zachowywać się odpowiednio w stosunku do klientek. A przecież przez cały ranek przekonywała Roberta, że nie chce stracić tu pracy, prawda?

– Przyszłyśmy zaprosić cię na herbatę – oznajmiła Harriet.

– Obawiam się, że muszę odmówić – odparła skromnie Victoria. – To nie wypada.

– Nonsens – powiedziała pani Brightbill.

– A moja mama uchodzi za autorytet w sprawach tego, co wypada, a co nie wypada – stwierdziła Harriet. – Więc jeśli mówi, że wypada, to na pewno wypada.

Victoria zmarszczyła brwi, zastanawiając się chwilę nad zawiłą wypowiedzią Harriet.

– Chyba muszę się zgodzić z kuzyneczką, chociaż sprawia mi to ból – dodał Robert. – Sam nie raz usłyszałem od cioci wykład o stosownym, zachowaniu.

– W to akurat łatwo uwierzyć – powiedziała Victoria.

– O tak, Robert lubi sobie poszaleć – potwierdziła Harriet, a kuzyn rzucił jej karcące spojrzenie.

– Naprawdę? – Victoria zwróciła się do dziewczyny.

– Tak, tak. Przypuszczam, że to złamane serce pchało go w ramiona innych kobiet.

Nieprzyjemny ucisk w żołądku Victorii stawał się coraz bardziej dotkliwy.

– O ilu dokładnie mówisz kobietach?

– Było ich mnóstwo – odparła gorliwie Harriet. – Multum.

Robert się roześmiał.

– Czemu się śmiejesz? – fuknęła młoda Brightbill. – Chcę, żeby była trochę o ciebie zazdrosna.

Victoria zasłoniła roześmiane usta dłonią i udawała, że się zakrztusiła. Doprawdy, słodka ta Harriet.

Do rozmowy włączyła się pani Brightbill, która do tej pory załatwiała coś z madame Lambert.

– Panna Lyndon gotowa? – Z tonu jej głosu wynikało, że nie bierze pod uwagę przeczącej odpowiedzi.

– To bardzo miło z pani strony, pani Brightbill, ale mam tu w zakładzie bardzo dużo pracy i…

– Właśnie rozmawiałam z madame Lambert. Uznała, że nic się nie stanie, jeżeli wyjdziesz na godzinkę.

– Nie masz się co sprzeciwiać – rzekł uśmiechnięty Robert. – Cioteczka zawsze stawia na swoim.

– To chyba rodzinne – mruknęła Victoria.

– Mam nadzieję – odparł.

– No dobrze – powiedziała Victoria. – Właściwie chętnie wypiję filiżankę herbaty.

– Znakomicie. – Pani Brightbill zatarła ręce. – Mamy wiele spraw do omówienia.

Victoria wytrzeszczyła oczy i dopiero po kilku sekundach udało jej się zrobić niewinną minę.

– Pan hrabia też jest zaproszony?

– Jeśli sobie tego nie życzysz, to nie.

Victoria odwróciła się do Roberta i posłała mu złośliwy uśmiech.

– A zatem miłego dnia.

On tylko oparł się plecami o ścianę i z uśmiechem obserwował, jak wychodzi z zakładu. Nie chciał odbierać jej przekonania, że to ona jest górą. Mówiła, że pragnie normalności? Zachichotał do siebie. Nie ma bardziej przerażająco normalnej osoby niż ciocia Brightbill.

Spotkanie przy herbacie upłynęło w dość przyjemnej atmosferze. Pani Brightbill i Harriet raczyły Victorię opowieściami o Robercie, z których w tylko nieliczne skłonna była uwierzyć. Tak wychwalały jego honor, odwagę i dobroć, jakby kandydował na świętego.

Właściwie nie wiedziała, dlaczego tak bardzo chciały mieć ją w rodzinie. Ojciec Roberta z pewnością nie podchodził z entuzjazmem do małżeństwa syna z córką pastora. Która teraz w dodatku jest zwyczajną krawcową! Kto to słyszał, aby hrabia żenił się z kimś takim? Mimo to na podstawie kilku wypowiedzi pani Brightbill typu: „Och, już przestaliśmy liczyć, że Robert kiedykolwiek się ożeni” albo „Jesteś pierwszą od lat godną szacunku kobietą, którą się zainteresował”, Victoria wywnioskowała, że zależy im na tym małżeństwie.

Ona sama ledwie się odzywała. Niewiele miała do powiedzenia, a poza tym pani Brightbill i Harriet rzadko dopuszczały ją do głosu.

Po godzinie obydwie odprowadziły ją do zakładu. Podejrzliwie zajrzała do środka, spodziewając się, że zza manekina wyskoczy Robert.

Ale go nie było. Madame Lambert poinformowała, że miał do załatwienia jakąś sprawę w innej części miasta.

Victoria uświadomiła sobie z przerażeniem, że ogarnia ją uczucie niebezpiecznie przypominające rozczarowanie. Nie żeby jej brakowało Roberta, tłumaczyła sobie, ale brakowało jej przekomarzania się z nim.

– Zostawił ci to. – Madame podała jej nowe pudełko ciasteczek. – Miał nadzieję, że się skusisz.

Victoria spojrzała na nią groźnie.

– To jego słowa – natychmiast dodała madame. – Nie moje.

Victoria odwróciła się, aby ukryć uśmiech, a potem zmusiła się do zaciśnięcia ust. Robert jej nie przekupi. Mówiła mu już, jak bardzo ceni sobie niezależność. Nie zdobędzie jej serca romantycznymi gestami.

Starała się działać rozsądnie, ale w końcu uznała, że przecież jedno ciasteczko nie zaszkodzi…

Robert uśmiechnął się od ucha do ucha na widok Victorii pałaszującej trzecie ciasteczko. Gdyby wiedziała, że obserwuje ją przez okno wystawowe, nawet by nie powąchała łakoci.

Uniosła chusteczkę, którą zostawił z ciastkami, i sprawdziła monogram. Potem szybko upewniła się, czy żadna z koleżanek nie patrzy, przyłożyła materiał do twarzy i wciągnęła jego zapach.

Robert poczuł rozpierającą dumę. A zatem serce jej zmiękło. Szybciej umrze, niż się do tego przyzna, ale było jasne, że złagodniała.

Obserwował, jak chowa chusteczkę za stanik, i ten prosty gest natchnął go nadzieją. Odzyska Victorię. Był tego pewien.

Przez resztę dnia chodził roześmiany.

Cztery dni później Victoria miała ochotę dać mu po głowie. I zdecydowała, że zrobi to przy użyciu pudełka drogich ciasteczek. Jednego z tych czterdziestu, które jej przysłał.

Podarował jej także trzy powieści miłosne, miniaturowy teleskop i bukiecik kwiatów wiciokrzewu z karteczką: „Mam nadzieję, że przypomną ci o domu”. Victorii chciało się krzyczeć, gdy przeczytała w zakładzie te słowa. A więc dokładnie pamiętał, co ona lubi, a czego nie lubi. I wykorzystywał to, aby osłabić jej wolę.

Snuł się za nią jak cień. Zostawiał jej tyle czasu, że swobodnie mogła pracować u madame Lambert, ale gdy tylko stawała na progu, on wyłaniał się nie wiadomo skąd.

Twierdził, że nie lubi, jak ona chodzi samotnie – zwłaszcza po tej okolicy.

Victoria zwróciła mu uwagę, że biega za nią wszędzie. Robert zacisnął usta, a potem bąknął coś o dbałości o bezpieczeństwo i zagrożeniach w Londynie. Victoria była pewna, że usłyszała w tym zdaniu też słowa „cholera” i „jak diabli”.

Bez końca powtarzała, jak bardzo ceni sobie swoją niezależność i że chce być sama, ale on nie słuchał. Pod koniec tygodnia przestał także się odzywać. Przez cały czas tylko patrzył na nią z zachwytem.

Prezenty od Roberta docierały do zakładu z niepokojącą regularnością, ale on przestał sobie strzępić język propozycjami małżeństwa. W końcu zapytała go o przyczyny tego milczenia, a on odparł tylko:

– Jestem tak oburzony twoim postępowaniem, że staram się nic nie mówić, żeby cię nie urazić.

Nie spodobał jej się ten ton, ale szli właśnie przez szczególnie niebezpieczny fragment ulicy i postanowiła powstrzymać się od komentarza. Gdy przybyli pod jej dom, zniknęła za drzwiami bez słowa pożegnania. Pobiegła do pokoju i wyjrzała przez okno.

Przez ponad godzinę stał wpatrzony w zasłony okienne. Tym też wprawił ją w zakłopotanie.

Robert stał przed domem Victorii. Był zdesperowany. Właśnie osiągnął kres wytrzymałości. A właściwie wyraźnie go przekroczył. Uzbroił się w cierpliwość, nie kusił dziewczyny drogimi prezentami, lecz dobierał podarunki tak, aby miały jakieś głębsze znaczenie. Starał się przemówić Victorii do rozsądku, aż w końcu zabrakło mu słów.

Ale tego wieczoru czuł, że przelała się czara goryczy. Victoria nie wiedziała, że każdego dnia, gdy wracali do domu, jakieś dziesięć kroków za nimi podążał MacDougal.

Zazwyczaj czekał, aż Robert sam go odszuka, ale tego wieczoru pojawił się obok swego pana, gdy tylko Victoria zniknęła za drzwiami.

Powiedział, że poprzedniej nocy, dokładnie przed tym domem, zadźgano jakiegoś człowieka. Robert wiedział, że dom jest solidnie zamknięty, ale plamy krwi na bruku nie dodawały mu otuchy. Victoria dzień w dzień chodzi tędy do pracy. W końcu naprawdę ktoś na nią napadnie.

Czy zdoła się obronić?

Podniósł ręce do głowy i przyłożył palce do pulsujących skroni. Głębokie oddechy nie zmniejszyły zdenerwowania ani narastającego poczucia bezradności. To oczywiste, że nie zdoła zapewnić Torie bezpieczeństwa, póki ona mieszka w tej dziurze.

Taki stan rzeczy dłużej trwać nie może.

Następnego dnia zachowywał się dziwnie. Był jeszcze bardziej milczący i zamyślony, ale najwyraźniej wiele miał do omówienia z MacDougalem.

Victoria nabrała podejrzeń.

Pod koniec dnia pracy jak zwykle czekał na nią przed drzwiami zakładu. Ona już dawno przestała się sprzeciwiać tej wymuszonej eskorcie. Miała nadzieję, że w końcu Robert się znudzi i da jej spokój.

Jednak na myśl o takiej ewentualności, czuła w sercu dziwne ukłucie samotności. Przyzwyczaiła się do obecności Roberta. Byłoby dziwnie, gdyby nagle zabrakło go u jej boku.

Przygotowała się do wyjścia i zarzuciła szal na ramiona. Jeszcze trwało lato, ale wieczorem robiło się chłodno. Wyszła za próg na ulicę i ujrzała karetę Roberta.

– Uznałem, że lepiej będzie podjechać do domu – wyjaśnił.

Pytającym gestem uniosła brwi.

Wzruszył ramionami.

– Zanosi się na deszcz.

Spojrzała w niebo. Nie chmurzyło się za bardzo, ale też nie było czyste. Postanowiła nie wdawać się w dysputy. Była na to zbyt zmęczona, bo całe popołudnie zajmowała się nadzwyczaj wymagającą księżną.

Pozwoliła, by Robert pomógł jej wsiąść, i zajęła miejsce w karecie. Odetchnęła z ulgą, gdy zmęczone mięśnie mogły wreszcie odpocząć.

– Miałaś ciężki dzień, co? – zagadnął.

– Tak. Przyszła księżna Wolcott. A jest bardzo małostkowa.

Robert zmarszczył czoło.

– Sarah – Jane? O Boże! To zasłużyłaś na medal, jeżeli zdołałaś nie wytargać jej za włosy.

– A wiesz, że chyba naprawdę zasłużyłam? – Pozwoliła sobie na nieśmiały uśmieszek. – Jeszcze nigdy nie spotkałam tak próżnej osoby. I tak opryskliwej. Nazwała mnie matołem.

– A ty co?

– Oczywiście nie mogłam nic powiedzieć. – Uśmiechnęła się szelmowsko i dodała: – Na głos.

– A co powiedziałaś w myślach?

– Ooo, dużo. Wytknęłam jej wielki nochal i maciupki móżdżek.

– Naprawdę maciupki?

– Maciupeńki – odparła Victoria. – W przeciwieństwie do nosa.

– Duży?

– Wielki. – Zachichotała. – Miałam ochotę jej go przytrzeć.

– Z przyjemnością bym na to popatrzył.

– Z przyjemnością bym to zrobiła – dodała i parsknęła śmiechem. Już dawno nie było jej tak wesoło.

– Boże – rzekł zdumiony Robert. – Można by pomyśleć, że dobrze się bawisz. Tu, ze mną. Nie do wiary.

Natychmiast zacisnęła usta.

– Ja bawię się znakomicie – mówił. – Miło słuchać twojego śmiechu. Ostatnio jakoś nie miałem okazji.

Milczała, bo nie wiedziała, co powiedzieć. Gdyby zaprzeczyła, że dobrze się bawi, ewidentnie by skłamała. A mimo to trudno było przyznać – nawet przed sobą – że jego towarzystwo sprawia jej przyjemność. Zrobiła więc jedyną rzecz, jaka jej przychodziła do głowy i… ziewnęła.

– Nie masz nic przeciwko temu, abym zdrzemnęła się na minutkę? – zapytała, uznając, że sen będzie dobrym wyjściem z niezręcznej sytuacji.

– Nic a nic – odparł. – Zasunę zasłonki.

Westchnęła sennie i zasnęła. Nie zauważyła chytrego uśmieszku na twarzy Roberta.

Gdy się obudziła, wokoło panowała cisza. Zawsze sądziła, że Londyn to najgwarniejsze miejsce świata, ale teraz oprócz stukotu końskich kopyt nie słyszała nic.

Zmusiła się do uniesienia powiek.

– Dzień dobry, Victorio.

Przetarła oczy.

– Już rano?

– Nie, to tylko powitanie. Troszkę sobie pospałaś.

– Jak długo?

– O, z pół godzinki. Musiałaś być zmęczona.

– Tak – odparła. – Okropnie. – Jeszcze raz przetarła oczy. – Pół godziny? A nie powinniśmy być już w domu?

Nic nie odpowiedział.

Z najgorszymi podejrzeniami przysunęła się do okna i odsunęła zasłonkę. Zmierzchało już, ale bez trudu dostrzegła drzewa, krzewy, a nawet krowę.

– Krowa tutaj? Spojrzała na Roberta groźnym wzrokiem. – Gdzie my jesteśmy?

Udał, że strzepuje kurz z rękawa.

– Zdaje się, że w drodze na wybrzeże.

– Gdzie? – Prawie krzyczała.

– Na wybrzeże.

– Tylko tyle masz do powiedzenia na ten temat? Uśmiechnął się.

– Mógłbym jeszcze dodać, że cię porwałem. Ale tego już chyba sama się domyśliłaś.

Skoczyła mu do gardła.

Загрузка...